Słówka w chaosie

Od samego początku, od kiedy tylko pojawiły się pierwsze wzmianki na stronach Narodowego, wiedziałam, że z „Elementarzem” będę miała zgryz.

Przez bardzo długi czas ciężko było wyłuskać ze strzępków informacji cokolwiek konkretnego, chociażby na temat fabuły. Właściwie niemal do samej premiery. Niewiele więcej ponad to, że główną osią będzie (bardzo upraszczając) opowiedzenie na nowo „Alicji w Krainie Czarów”, niejako przez pryzmat najsłynniejszego polskiego podręcznika, czyli „Elementarza” Mariana Falskiego. Za to sporo było różnych enigmatycznych ogólników. Materiały prasowe mówiły o „poszukiwaniu elementarnych znaczeń”, „uporządkowaniu rzeczywistości”, „ustalaniu na nowo znaczenia słów”. Planowana inspiracja dziełem Lewisa Carolla sugerowałaby jakąś metaforyczną, oniryczną i jednak uniwersalną opowieść. Ale niestety wypowiedzi twórców sugerowały pojawienie się również odniesień do spraw bieżących, politycznych i społecznych – w dodatku wprowadzonych świadomie.
No ni cholery nie mogłam wyzbyć się skojarzeń z inną inscenizacją tego samego reżysera. Z „Soplicowo – owocilpoS. Suplement”, w którym inni doszukiwali się Andrus wie, jak głębokiej analizy rzekomego stanu polskiego ducha narodowego – a ja widziałam tylko chaotyczne, nikomu nie potrzebne dopowiadanie wydumanych i mało odkrywczych rzeczy do wspaniałego przedsięwzięcia czytań „Pana Tadeusza”. Jakkolwiek „Elementarz” miał z marszu tę przewagę, że był osobnym projektem, pod nic się nie podpinającym i niczego nie psującym samą swoją obecnością. Co nie zmieniało faktu, że poza pewnymi nazwiskami w obsadzie absolutnie nic mnie do niego nie przyciągało.

Pewnie jeszcze dłuuugo bym się na „Elementarz” nie wybrała. Ale był ktoś, kto namawiał, namawiał i namówił. Pojawiłam się w Narodowym ledwo dwa dni po premierze, w pewną grudniową sobotę.

Czy po obejrzeniu mogę wreszcie odpowiedzieć na proste pytanie, o czym jest ta inscenizacja?
No… Nieszczególnie.

Jest sobie Ala. Trochę w niej Ali z podręcznika, a trochę wspomnianej już Alicji wpadającej do króliczej norki. W jakich proporcjach? Trudno powiedzieć. Cała historia Ali zaczyna się z grubsza realistycznie. Kobieta odwiedza swojego ojca – który nie bardzo już kontaktuje i poświęca czas głównie obserwowaniu ptaków. Trochę próbuje go sztorcować, wyrzuca do kosza zepsute mleko znalezione w lodówce… A potem zaczyna się dziwny, żeby nie powiedzieć narkotyczny trip. Do elementarzowej wersji krainy czarów Alę wciągają miejscowe odpowiedniki Tweedleduma i Tweedledee’ego – Marian Falski i Falski Marian, dwa typki zachowujące się jak przewodnicy zakładowej wycieczki, a wyglądający jakby wyszli z komedii braci Marx. Po drodze bohaterka spotka kolejne, mniej lub bardziej odjechane, postaci. Felka i Celę, zakochaną parę w związku na odległość, z nadzieją spotkania wymieniających między sobą wiadomości pełne zdań złożonych z wyrazów zaczynających się od tej samej litery. Podróżujący we własnej (choć małej) muszli koncertowej zespół muzyczny, który ewidentnie zapomniał, że moda lat 60. przeminęła parę ładnych dekad temu. Acz chyba im wolno – wszak ponoć jeden z nich jest samym Bogiem… No i jeszcze Adam – męski odpowiednik Ali, wyglądający, jakby ktoś go wyrwał z łazienki w połowie porannego golenia i z tego dość oczywistego względu równie zagubiony, co koleżanka. A wszyscy posługują się specyficznym językiem, złożonym głównie (acz, jak się okaże potem, nie jedynie) z półsłówek, pojedynczych słów i zdań niezbyt złożonych.

Powiem wam, że gdyby tylko na tym to wszystko się opierało i faktycznie było jedynie opowieścią o dojrzałym człowieku na nowo uczącym się znaczenia słów, wędrującym literka po literce alfabetu, to wcale nie byłoby źle. Ba, śmiem nawet twierdzić, że w takim pomyśle tkwi naprawdę spory potencjał. Ale oczywiście nie mogło być tak różowo, bo twórcy swoje niepokojące zapowiedzi wprowadzili w czyn. Pośród haseł odpowiadającym kolejnym literom w okolicach „F” pojawia się feminizm – a z nim powiązana jest postać kobieca, wyrażająca dość pozorne refleksje na ten temat. W nich znalazła się subtelna jak cios obuchem metafora wędziła, żywcem wydarta z wypowiedzi noblistki, której nazwisko części osób niewiele powie, ale wystarczy poszukać i wszystko staje się dość jasne. A literki „P” jako takiej nie będzie w ogóle, bo mimo jej pominięcia podobno mówi się o niej cały czas. No i scena, nad którą co niektórzy recenzenci prawie się udławili z zachwytu, a która dała całej inscenizacji znaczek „16+” – chór wyśpiewujący współczesne obelgi wszelakie, oczywiście w kolejności alfabetycznej. Że niby takie nasze abecadło XXI wieku.
No i super, no i fajnie. Tylko po jaką cholerę? Problem polega na tym, że odniesienia do „tu i teraz” są tak zrobione, iż pozostawiają bardzo niewiele wątpliwości co do tego, po której stronie twórcy się opowiadają – a nie o to chodzi. Nie w sytuacji, w której widz podobno ma mieć wybór. Już w ogóle pomijając inną rzecz. Że albo poezja albo publicystyka (która – choć autorzy tak bardzo się zapierają – w tym momencie jednak tu się pojawia). Tych dwóch biegunów za diabła nie da się ze sobą połączyć, choćby nie wiem, jak ten magnes zaginać.

To i kolejne zdjęcie autorstwa Yato Photography, pożyczone ze strony Teatru.

Nie mogę odmówić „Elementarzowi” tego, że ten tekst ma ciekawe fragmenty. Pytanie tylko, czy dobre do teatru. Bo pewne żonglerki słowne, piramidy słówek i półsłówek, układanki zdań, potrafią urzec na papierze. Ale w wersji mówionej już mniej. Mimo, że wygłaszają je ze sceny aktorzy jednego z najlepszych teatrów w kraju. Część pomysłów nawet w tej sytuacji się broni. Chociażby to, że Adam niby nazywa stworzenia i przedmioty, jak Bóg przykazał, ale im dalej w las, tym bardziej coś się przy tym plącze i kluczy po (bardzo) dalekich skojarzeniach. Z drugiej strony trafiają się zabawy słowami, które nie bardzo są „sceniczne”. Poza tym dostajemy elementy wpisane w realizację trochę nie wiadomo, po co, rozmywające i tak nieostre ramy opowieści. Elementy, o których zresztą często zapomina się, zanim historia dobiegnie końca. Jeszcze istotę zwaną w rozpisce obsady „Infantką” można potraktować jako dalekie echo Czerwonej Królowej. Ale cała reszta pozbawionych twarzy – i to dosłownie – postaci z tła? „Hipiska” i abstrakcyjnie wykrzywione wersje „smutnych panów”, kręcące się w sumie bez celu? Rozumiem, że konwencja „krainy czarów” daje szerokie pole do działania, ale z drugiej strony chciałabym zauważyć, że książkowy pierwowzór Carolla nawet najbardziej pokręcone pomysły miał podbudowane zawsze jakąś logiką. Tutaj trudno mi znaleźć w tych wypadkach taki fundament. Może poza takim, że ktoś musi targać elementy scenografii, a „smutni panowie” dość często tym się zajmują.

Mam wrażenie, że oto jest sytuacja zbliżona do tej przy „Suplemencie”, W takim sensie, że znowu obejrzałam realizację, która powstała chyba dlatego, że ktoś rzucił hasło: „Ej, zróbmy cokolwiek, gdzie będzie można się wykazać, przebrać i wykorzystać całą machinę teatralną!”. Bo od strony plastycznej, technicznej i aktorskiej „Elementarz” jest dopracowany w stopniu dalece nieproporcjonalnym wobec mimo wszystko dość wątłej podstawy literackiej. Są barwne kostiumy, takież światełka, przesuwające się we wszystkie chyba strony platformy. Kolorowe neony w kształcie liter w tle, prawie szklane góry, uzupełniające świat przedstawiony wielkie projekcje wideo. A nawet znajdzie się ogromna figura kota. Tego z Cheshire albo tego, którego Ala mieć powinna, a nie ma. Do tego wesołe trio pana Boga. Czy mówiłam już, że to nie jest zespół muzyczny tylko z nazwy? Oni naprawdę grają. Muzyka na żywo w teatrze! Niby danie dobrze znane, a nigdy nie odmówię kolejnej porcji. I chyba nie tylko ja.
Aha. Sekwencja „musicalowa” – udana – z całkiem sympatyczną, wprawnie zaśpiewaną i cholernie wpadającą w ucho piosenką też się znalazła.

Aktorstwo w ogóle zasługuje na osobny akapit. Chociażby dlatego, że wykrzesanie czegoś więcej z tego tekstu niewątpliwie świadczy o poziomie umiejętności zespołu Teatru Narodowego. Nie da się ukryć, że bohaterowie w „Elementarzu” są raczej pretekstowi (nie wiem, czy z zamierzenia, czy niekoniecznie). A mimo to niektórzy członkowie obsady potrafią z nich zrobić wyraziste postacie. Wbił mi się w pamięć Piotr Grabowski jako Adam – może dlatego, że przypadła mu w udziale jedna z najbardziej lekkich i bezpretensjonalnych sekwencji, czyli scena nieporadnej, niby-anglojęzycznej rozmowy między jego bohaterem a Alą. Bawiły (i bawią mnie nadal) elementarzowe „bliźniaki”, które – choć oba z założenia są płci męskiej, wnioskując po imionach – obsadzone zostały parą mieszaną w osobach Moniki Dryl i Bartłomieja Bobrowskiego. Dawka nieporadnej, trochę dziecinnej wesołości, komicznie kontrastującej z (teoretyczną przynajmniej) powagą pełnionej funkcji przewodnika, momentami niebezpiecznie zbliżała się do górnej granicy skali. Totalnie urzekł mnie duet Dominiki Kluźniak i Roberta Jarocińskiego w rolach Celi i Felka. Raz, że wypadli wyjątkowo pociesznie – Jarociński tym bardziej, że grał wbrew warunkom. Dwa, że… Po prostu tak jakoś lubię w teatrze i w filmie parować ze sobą wysokich facetów i malutkie kobietki. Nie ma tu żadnego znaczenia to, że w tym konkretnym przypadku bodaj ani przez chwilę nie stoją blisko siebie i przez to różnica wzrostu nie jest aż tak widoczna. To po prostu jest urocze i już. Starczy wspomnieć chociażby duet, który wspomniana pani Kluźniak stworzyła z innym wyższym niż przeciętny facet aktorem, to jest z Rafałem Rutkowskim, w filmie „Jak się pozbyć cellulitu”.
Z szybkich pochwał bez szczególnie wyszukanej argumentacji – bo po prostu spodobali mi się i tyle – dorzucam trio egzotyczne. Czyli w kolejności (hehe) alfabetycznej: Jakuba Gawlika, Pawła Paprockiego i Marcina Przybylskiego. Jakoś tak zabawnie wyszło, że w tej realizacji najbardziej przypadły mi do gustu głównie kreacje w parach bądź tercetach.

Choć ze wszystkich sił starałam się uciec od szukania głębszych analogii pomiędzy „Elementarzem” a „Suplementem”, chcąc dać pierwszej z tych inscenizacji możliwie najczystszą kartę, one same się pchają przed nos. Bo podobnie jak lata temu po „Soplicowie”, teraz, sięgając po premierze do recenzji, doszłam do wniosku, że spora część piszących widziała kompletnie inną realizację niż ja. Teoretycznie inscenizacja z szerokim polem do interpretacji to dobra inscenizacja. W praktyce okazuje się, że jednak wszystko powinno mieć swoje granice. Wyobraźnia niektórych recenzentów zdaje się ich w ogóle nie posiadać.

Choć publicystycznych sugestii ilościowo jest w „Elementarzu” w sumie niewiele, znaleźli się tacy, którzy uczepili się ich niczym pijany płotu i uparcie odczytywali całość realizacji przez ich pryzmat. Jeden recenzent stwierdził wprost, że to „przedstawienie na wskroś polityczne”. Bo wątek feministyczny, przeklinający chór jako metafora „mowy nienawiści”, plus postać Drwala i słowa o drzewach, które dla niektórych piszących mogą rosnąć zdaje się tylko w jednym miejscu świata. A że twórcy odżegnują się od stuprocentowo politycznej perspektywy jak diabeł od święconej wody? Kto tam obchodzi ich zdanie, skoro krytyk wie lepiej, że podróż Ali jest „doświadczeniem opresji, eliminowania wolności krok po kroku, dla mniej wrażliwych niemal niezauważalnie”. No właśnie. Tylko ktoś tak wyczulony, wykształcony i oczytany jak recenzent zrozumie, co autor tak naprawdę miał na myśli. Aczkolwiek, co zabawne, z drugiej strony najbardziej lewicujący krytycy uznali „Elementarz” za spektakl niedostatecznie liberalny i zaangażowany. Cóż, pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami nad tymi wszystkimi, którzy próbują znów utopić wielką sztukę teatru w sosie miałkiej doraźności – choć nie da się ukryć, że twórcy trochę sami się o to poprosili. Dlatego ze świecą szukać opracowań na wzór opublikowanego w czasopiśmie „Teatr” tekstu Agaty Tomasiewicz, gdzie autorka próbuje iść za bardziej językowymi kluczami, zamiast rzucać się na nieskomplikowane, „aktualnościowe” wytrychy.

Mimo wszystkiego, co w „Elementarzu” dobre, opuściłam tamtego wieczora Teatr Narodowy w poczuciu raczej takiej… obojętności wobec tego, co zobaczyłam. Przypominało mi to sytuację po innej inscenizacji i to – niespodzianka! – wcale nie będącej „Suplementem”. Mianowicie po „Kotce na gorącym blaszanym dachu”. Realizacji niewątpliwie o wiele bardziej przemyślanej i lepiej zrobionej, ale emocjonalnie równie odległej. Zachwycony rzekomą politycznością „Elementarza” recenzent stwierdził, że jest to „opętańczo śmieszne przedstawienie”. No nie wiem. Ja tam nie pamiętam, żeby na widowni panowała nieustająca wesołość. Nie jestem jakąś straszną fanką Piotra Zaremby, ale w swojej recenzji dla „wPolityce” zawarł wyjątkowo trafny fragment, które jak dla mnie mówi wszystko: „Nie siedzę w niczyjej głowie, ale nie wyczuwałem wokół siebie wielkiego, zbiorowego entuzjazmu. (…) Wyczuwałem natomiast klimat pod tytułem: robimy mądre miny, bo jak zdradzimy się, że czegoś nie rozumiemy, bądź nie czujemy, nie będziemy nadążać”. Z tekstu pana Zaremby wynika, że był na „Elementarzu” trzy dni po premierze. Nazajutrz po mojej wizycie. Podobne nastroje na widowni do tych, które gdzieś tam wyłapywałam ja. Kiedy uprzejma publiczność premierowa już zdążyła zachować się, jak „wypada” i wyjść.
Rozumiem to, że Narodowy stawia na różnorodność – między innymi też za to go cenię. Ale chyba teatru w takiej wersji nie czuję kompletnie. Niestety lub stety. Zależy, jak na to spojrzeć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *