Soplicowo, czyli nigdzie

Na początku miałam taki plan, żeby finał rocznych czytań „Pana Tadeusza”, cały majowy maraton i czerwcowy suplement opisać w jednej dużej notce, ale – jak powszechnie wiadomo – plany bywają zmienne. W efekcie postanowiłam odciąć delikatnie „Soplicowo – owocilpoS” i omówić w osobnym wpisie. Powód zasadniczo jest jeden. Mimo najszczerszej życzliwości do całego Teatru Narodowego i wszystkich twórców przedstawienia – włącznie z reżyserem, którego „Opowiadania dla dzieci” zobaczone po przekarmianiu mnie na studiach „modnym” teatrem były jak cholerne zbawienie – od momentu podniesienia kurtyny aż do teraz pozostaję pełna narastających i mnożących się jak bakterie wątpliwości. Uwiera mnie po prostu ten suplement niczym kamień w bucie, ale wcale nie tak, jak powinno podgryzać cię wydarzenie sceniczne.

Nie mogę się wyprzeć tego, że moja mała teatralna intuicja zaczęła pracować na nie najmniejszych obrotach już w momencie, kiedy w Sieci pojawiły się pierwsze zdjęcia z prób. Ktoś powie, że to za mało – ja twierdzę, że dość, aby zasiać w głowie odpowiednie ziarenko nadziei bądź niepokoju. Zwłaszcza, że opisy w zapowiedziach mówiły właściwie tyle, co nic. Interpretacja „Pana Tadeusza”? Trawestacja? Komentarz do? Jakie uderzenie? W jaki zaścianek? Po co? Dlaczego? Pytań o wiele więcej niż odpowiedzi i chociaż w sytuacji przedpremierowej jest to teoretycznie pożądany stan, to w praktyce budził moją sporą niepewność. Nie odstraszała mnie na tym etapie ani zapowiadana bezsłowno-onomatopeiczna konwencja ani „zdziczała” strona plastyczna. Bardziej obawiałam się tego, co może za tym wszystkim stać. Tego, co – jak to mawiają – twórcy będą chcieli przez to powiedzieć. Precyzyjne założenie przed obejrzeniem miałam jedno. To może być tylko absolutnie genialne albo absolutnie beznadziejne. Nic pomiędzy. Jak się potem miało okazać, po raz drugi w moim teatralnym życiu intuicja mnie zawiodła, ale nie uprzedzajmy faktów.

Mam wrażenie, że moją sytuację z „Soplicowo – owocilpoS” dość dobrze oddaje metafora spotkania z murem. Dużym. Zbyt wysokim, żeby go sobie ot, tak przeskoczyć, zbyt długim, żeby go obejść i zignorować. Można się tylko po nim wdrapać i przejść – nie bez wysiłku – na drugą stronę, ewentualnie usiąść na jego szczycie. Brzmi zawile? Wydaje mi się, że podobnie jak nie jedna i nie dwie przenośnie, jakie pojawiły się na scenie. Spektakl takowe posiadał, mimo iż po pierwszym rzucie oka odniosłam inne wrażenie. Po drugim i trzecim też. Było w „Soplicowie…” coś ze sprawnościowej wydmuszki. Każdy aktor miał chociaż cień okazji, by udowodnić, że umie. Przekazać emocje tylko za pomocą dźwięków albo nawet i bez nich. Zrobić to samo wyłącznie gestem, mimiką lub/i ruchem scenicznym. Posługiwać się rekwizytem tak, żeby było dobrze i żeby przy okazji nie zabić nim przypadkowo partnera. Dodatkowo ekipa odpowiedzialna za oprawę muzyczną mogła pokazać, że ładnie gra i śpiewa. Ewentualna treść byłaby kwestią drugorzędną. Nie miałabym nikomu takiego założenia za złe, bo w sumie przyjemnie jest popatrzeć na ludzi, którzy umieją, w dodatku dużo lepiej od nas. Tylko, że jest w tym wszystkim niemały szkopuł, którego istnienie dość brutalnie uświadomiło mi pospektaklowe pójście w tłum. Tam, czytaj w treści, miało jednak coś być. W tym wszystkich miskach, rowerach, kablach, posiadówkach i polonezach odczytać należało jednak głębsze znaczenie.

Chociaż upłynęło już sporo czasu od tamtego momentu, nadal pozostaję wobec tego wszystkiego kocio nieufna i dziecięco powątpiewająca. Więc jest za tą całą awanturką poważniejszy przekaz. Wszak chyba nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoliłby w tak poważnej placówce jak Teatr Narodowy wystawić czegoś, co byłoby jedynie sceniczną żonglerką. Tylko, że… Zacznijmy od tego, że forma spektaklu niczego w odczytywaniu treści nie ułatwia. Forma, dodajmy, która z perspektywy uznającej suplement tylko za dobrą aktorską zabawę byłaby całkiem do przyjęcia. Ale jeśli bierzemy pod uwagę opcję pt. „tu coś trzeba odczytać”, to przestaje być tak różowo. Bo całość jest trochę jak garnek, w którym gotuje się sto tysięcy rzeczy albo jak kolaż zrobiony z absolutnie całego posiadanego materiału, bo żal było cokolwiek wyrzucić. Niezależnie od tego, jak to nazwiemy, wychodzi na jedno. Bałagan. Żeby nie użyć słowa „chaos”, które mimo wszystko jest na to nieco za mocne. Pantomima wymieszana z kabaretem (dziękować bogom stojącym na wyższym poziomie niż to, co piekli się ostatnimi czasy o rzekomą cenzurę zamiast dbać o dobry repertuar), mocno slapstickową komedią opartą na naciąganiu spodni i innych takich chwytach, koncertem, instalacją multimedialną, teatrem ruchu i jeszcze paroma mniejszymi rzeczami. Czy nie za dużo grzybów trafiło do jednego barszczu? Czy nie za dużo smaków na raz? Trudno jest się skupić na czymś więcej w szale tańców, bieganin, obrazków, odgłosów, potyczek. Chociaż z drugiej strony, dla odmiany, gdy akcja zwalnia, też nie jest dobrze. Na przykład scena „debaty”, pełna nieustannego przerzucania się kolejnymi zgłoskami, ciągnie się w nieskończoność, niewiele przy tym wnosząc. Zamiast skupić się na poszukiwaniu czegokolwiek, co miało zostać przekazane, ziewasz raz po razie, usiłując w ogóle utrzymać uwagę skupioną na przedstawieniu, a nie na czymkolwiek innym. Te ziewnięcia nie są użytą tu dla kolorytu zgrabną metaforą. Sama u siebie naliczyłam aż sześć i nie miały one – niestety! – nic wspólnego z niewyspaniem czy zmęczeniem podróżą… Mnogość elementów, ale ich ułożenie jest dość nierówne. Można się zastanawiać, ile z nich było tak naprawdę potrzebnych. Za którymi z nich mogło podążać jakieś wyjaśnienie, a za którymi nie. Miałam dziwne poczucie, że tych drugich było o parę za dużo. Chociaż kawałki pierwszej, przedwojennej jeszcze ekranizacji „Pana Tadeusza”, wyświetlane w tle, pomimo całkowitej niejasności co do ich scenicznej funkcji prezentowały się nader ładnie. Ale nie wszystko tak działało. Przelatujący przez owo tło skoczek narciarski chyba najbardziej dosadnie mi to uświadomił. I nie da się wyrzucić z pola widzenia jednej rzeczy – tego, że jeśli zna się chociaż trochę dorobek występujących aktorów, ujrzenie ich w kalejdoskopie takich a nie innych zachowań scenicznych powoduje pewnego rodzaju dyskomfort. Ja wiem, że aktor-traktor i jak dostanie rolę, to ją zaora, że aktor jest od grania, jak dupa od srania i tak dalej. Ale cholera. Masz ludzi, którzy grali w sztukach Słowackiego, Szekspira, Czechowa, Wyspiańskiego, występowali przed kamerą u Zaorskiego, Wajdy, Różewicza, a teraz biegają po deskach i ujadają jak zdziczałe psy. I w dodatku nie mówimy tutaj o konwencji przedstawienia dla dzieci, w którym znacznie więcej rzeczy uchodzi. Zejście z piedestału na ziemię takie, jak to, jest chyba zbyt drastyczne.


Ta fotka i dalsze podkradzione ze strony teatru, autorstwa niezawodnego Tomasza Urbanka: [klik!].

Jeśli chodzi zaś o treść, to… Po przysiądnięciu na boku i poukładaniu sobie wszystkiego w głowie wyłaniają się z tego wszystkiego pewne sensy. Tylko, że one wcale nie zdają się mnie przekonywać. Bo czego dowiadujemy się z tego szeregu scenek o ludzkości, a precyzyjniej mówiąc o Polakach? Że zamknięte społeczności nie lubią ludzi z zewnątrz, a i swoich są gotowi przy odpowiednich wiatrach wypieprzyć na margines. Że młodzież od dorosłych najszybciej uczy się zachowań negatywnych. Że największe pojedynki to te na groźne miny, nadymanie się i przechwałki. Że władzę zdobywa się najszybciej przez uśmiercenie (towarzyskie bądź dosłowne) przeciwnika. Brzmi nieźle. Ale myślę, że my to chyba już wszyscy wiemy. Raczej od dawna. To reguły tak zwanego prawa dżungli, dotyczące chyba każdej nacji świata. Czy jest sens znowu opowiadać o czymś, co już zostało powiedziane po wielokroć? Tak, jeśli sposób, w jaki jest to zrobione, wnosi coś nowego. Czy opowieści z odwróconego Soplicowa stawiają jakieś oryginalne warianty? Nie sądzę. Co najwyżej składają znane już rzeczy w jakąś całość. Też nieszczególnie nowatorską. Wiem, że niejaki inżynier Mamoń, czołowy specjalista od kultury, twierdził, że najbardziej lubimy te melodie, które już raz słyszeliśmy. Ale ja jednak chciałabym czegoś więcej niż powtórzenia paru truizmów w nieco innej niż do tej pory kolejności w nadziei, że może tym razem zabrzmią inaczej. Nie. Nie zabrzmiały. Pozostały raczej banalne i dość przewidywalne. Wiadomo, że jeżeli zetrą się dwa gangi rowerowe złożone wyłącznie z facetów, to zaczną się przed sobą nawzajem popisywać. Wiadomo, że jeśli dołączą do nich dwaj nieletni chłopcy, to dostaną wyraźny sygnał, że mają się wynosić – zapewne pod postacią kopniaka w rower, bo żaden wielki kozak nie ma odwagi bić dzieciaków. Wiadomo, że jeżeli panie rozochocą się przy dźwiękach latynoskiej piosenki, a przyłapie je na tym matrona wyższa wiekiem i pozycją, to pani starsza rozgoni brutalnie całe towarzystwo. Chyba jednak nieco za dużo tu tego „wiadomo”. Raziła mnie trochę – cóż, może nawet nieco bardziej niż trochę – mnogość tych oczywistych mechanizmów. Jasne, że nie jest rzeczą łatwą w dzisiejszych czasach wyjść z czymś, czego nikt wcześniej nie przedstawił. Ale aż tyle w jednym spektaklu? Osadzenie tego wszystkiego w konkretnym, polskim kontekście niewiele zmienia. Śmiem twierdzić, że w gruncie rzeczy dla całości to zabieg jedynie kosmetyczny. Mający jakieś znaczenie tylko dla części odbiorców w oparciu o specyficzne warunki… ale o tym później. Bo ile, tak szczerze, elementów, które dałoby się nazwać mniej lub bardziej stereotypowo polskimi, można wskazać od razu w tej mieszaninie? Jest polonez, poza tym pan w stroju misia, warkocz i sukienka dziewczęcia, parę innych szmatek… Niewiele, a i w większości to zaledwie detale. Ja wiem, że polskość ma tkwić głębiej, w zachowaniach i sytuacjach. Ale… Nie. To, co widziałam na scenie, to zbyt swobodna interpretacja. Z mojej perspektywy „Soplicowo…” pozostaje historyjką tyleż aspirującą, co niestety mocno abstrakcyjną. Nie w pozytywnym sensie. Połączenie stylistycznego nieładu z niekonkretnym, trochę zbyt wymagającym domyślania się, hasłowym przekazem nie klei się i nie tworzy spójnej całości. Ot, taki paradoks – miało być o pewnej realności, wyszło coś odrealnionego. Sceniczne owocilpoS mogłoby być wszędzie, ale w zasadzie wychodzi na to, że jest tak jakby nigdzie.

To nie jest tak, że nie ma żadnych pozytywów. Wszak to nie jest jedna z tych smutnych sytuacji teatralnych, kiedy zostaje się przytłoczonym widowiskiem z gruntu i do szpiku kości nieudanym. Właśnie nie. Mogą urzekać kostiumy i scenografia, wyglądające tak, jakby to nasze Soplicowo na głowie postawione było postnuklearne. Aczkolwiek mnie takie rzeczy z gatunku „ratujmy, co się da” kręcą bardzo, więc jestem trochę nieobiektywna. Może bawić Marcin Hycnar wyglądający jak skrzyżowanie Elvisa ze Stalinem i efektownie odchrząkujący flegmę. Może budzić podziw śpiewający Marcin Przybylski – bodaj jedyny element całości, który podobał mi się bezwzględnie. Z mojego punktu widzenia miło było rzucić okiem na Grzegorza Kwietnia, Oskara Hamerskiego i Przemysława Stippę – nawet, jeśli suplementowy anturaż pełen przeżutych płaszczy, zsuwających się spodni i skradzionych z dziewczęcego kuferka wsuwek do włosów nie jest dla nich tym najbardziej schlebiającym urodzie. Nie da się pominąć nieustająco dobrego Jerzego Radziwiłowicza. Niestety w morzu rzeczy, o których w najlepszym wypadku nie wiedziałam, co myśleć, pozytywy prawie całkiem ginęły. I nie do końca pełniły swą funkcję bycia plusami „Soplicowa…”. Rzekłabym, że to ilość potencjału tkwiącego w tym, co wywołało u mnie miłe odczucia, była głównym powodem frustracji, gdy cała reszta nie sięgała do tej poprzeczki.

W sumie nie do końca wiem, czego tak naprawdę chcieli twórcy. Zbadać naszą polską tożsamość w kontekście epopei narodowej? Rozważyć aktualność tekstu Mickiewicza wobec współczesności? Jeżeli tak, to sądzę, że nie udało się. Wspominany już przeze mnie brak spójności i konsekwencji sprawia, że nie dostajemy czegoś, co mogłoby nas – jako naród – jakoś diagnozować. Wydaje mi się, że jeśli już, to tę funkcję dostatecznie dobrze spełniły tadeuszowe czytania. Nienaruszony, nie okraszony dopowiedzeniami tekst sprzed 182 lat zdawał się lepiej odpowiadać na wszystkie pytania. Jak trafnie zwróciła mi uwagę Olcia – pozdrawiam serdecznie – w stosunku do czytań w ogóle jest pewna zagwozdka. W jaki sposób ma z nimi łączyć się suplement? Czy ich znajomość w ogóle wpływa na odbiór „Soplicowa…”? Wychodzi na to, że nie. Poza finałowym rozgardiaszem wypełnionym nagraniami kwestii z kolejnych ksiąg i ewentualnie Wiktorią Gorodecką w roli skrzywionej wersji Zosi wydaje się być do niczego nie potrzebna. Dlaczego więc to przedstawienie zostaje połączone z tamtymi jako coś w rodzaju naturalnej kontynuacji? Pytanie tym ważniejsze, że nie tylko pod względem treści ten spektakl nią wcale nie jest. Nie mówię tu o stylistyce, bo to inna rzecz. Po prostu towarzyszyło mi podczas oglądania – i trzyma się mnie do tej pory – uczucie, że takie, a nie inne podsumowanie dwunastu ksiąg zepsuło fantastyczną, wspólną atmosferę, którą one zbudowały. O ile czytania zbierały przy sobie wszystkich, nie sugerując nawet cienia jakichś jednoznacznych interpretacji (co widzowie sobie z tego wyciągali, to już inna rzecz), o tyle suplement ciska pomiędzy to całe towarzystwo kość niezgody. Nie wiem, na ile świadomie, ale jednak. Tym samym psując nastrój, rodząc różne kwasy i – o ironio – wpisując się w naszą zgrabnie i celnie opisaną przez Mickiewicza skłonność do wywoływania konfliktów we własnym gronie. O to chyba mam największy żal. Ale żeby nie było aż tak przygnębiająco, to coś wam powiem. W sumie najbardziej przemawia do mnie wytłumaczenie, że zgrany przez ten rok tadeuszowych czytań zespół chciał jeszcze trochę się pobawić w swoim towarzystwie. I gdyby zostało to powiedziane w sposób otwarty, zapewne byłabym przychylniejsza całemu temu pomysłowi. Niezależnie od tego, jak wyszedłby w praktyce. Cóż byłoby złego w zwykłej, aktorskiej zabawie? Zwłaszcza takiej, która służy jakiemuś rozwinięciu rzemiosła. Chociaż ten aspekt i tak jakoś się obronił. Niektórym wyćwiczona na tę okazję zdolność do przekazywania emocji niezidentyfikowanymi odgłosami może się w przyszłości przydać chociażby w dubbingu. Ewentualnie już się przydała. W tym miejscu pozdrawiam wtajemniczonych, niewtajemniczonym zaś podaję tytuł-hasło: „Królikula”. Albowiem niektórzy są tam jak Rafaello. Jednym „ratarararara” wyrażają więcej niż tysiąc słów.

A może ja szukam odpowiedzi na moje wątpliwości w niewłaściwym miejscu. Może trzeba się odwrócić i spojrzeć nie na scenę, a w stronę widownianych foteli. Może wszystko rozbiło się o ludzi, dla których „Soplicowo – owocilpoS” niemal zgodnie z tytułem było jak lustereczko. Każdy zobaczył w nim – w zależności od nastawienia – inną rzecz. Coś się kojarzy? Z czytaniami? Konkretnie z pewną sytuacją czwartego dnia? Mam wrażenie, że to były zbliżone klimaty. Nie mogę zaprzeczyć, że bieżące odniesienia z suplementu można było wysupłać, ale nie będę się szczególnie kryć z tym, że ja po prostu nie chcę tego spektaklu w taki bardzo upraszczający sposób postrzegać. Budzi we mnie dreszcz obrzydzenia myśl o doraźnym, publicystycznym teatrze – a niestety taki przykry zapach ma na dłuższą metę te kilka tak wymownie zinterpretowanych przez niektórych recenzentów scen. Jednakże z drugiej strony nie sądzę, aby te nawiązania były aż tak wyraziste, jak to lwia część krytyków próbuje przedstawiać. Nagle chcą, aby Soplicowo na opak wywrócone było Polską Anno Domini 2016 w skali 1:1, czyli w ich perspektywie straszliwą erą klapek na oczach, zniewolenia i bezbrzeżnej nienawiści do wszystkiego, co nietutejsze i nie nasze. Tylko tym. Wszelkie przesłanki w stronę innej, mniej ulotnej interpretacji nie istnieją. Nie pierwszy raz stykam się z takim czytaniem bieżących produktów kultury, nawet tej najbardziej podkasanej i rozrywkowej, ale wciąż nie potrafię tego zrozumieć. Budzi się we mnie dziecięco naiwne pytanie: dlaczego tak? Czy tak je odbierającym ludziom brakuje przekonania? Pewności tego, w co wierzą? Dlatego chcą we wszystkim, co ich otacza, dostrzec potwierdzenie, że czynią słusznie i na pewno mają rację? Nawet, jeżeli owo wszystko czasem wcale takowego nie posiada? Nawet, jeśli sami twórcy nie deklarują się głośno albo jeszcze lepiej – mówią wprost, że NIE piją do aktualnych spraw (około)politycznych? Czy takie podejście nie jest krzywdą dla przedsięwzięcia i ludzi, którzy za nim stoją? Zwłaszcza, że dla mnie takie odczytywanie nie jest odniesieniem do rzeczywistości jako takiej. To odniesienie do określonego, doraźnego, mocno subiektywnie postrzeganego jej elementu. Trochę mi to brzydko pachnie próbą zagrabienia przez niektórych ludzi kultury jej wytworów dla konkretnej, zamkniętej grupy. W dodatku z lekką nutką hipokryzji – wszak gdy robi to strona przeciwna, zawsze jest o to masa pretensji. A efekt niestety mamy (znów!) trochę jak z Mickiewicza. Mnóstwo hałasu, z którego nic dobrego nie wynika. Chociaż dużo padło w tym kontekście wielkich słów o ważkości i potrzebie rozliczeń z samymi sobą, analiz narodowej tożsamości czy innych takich. Zwłaszcza ze strony ludzi, którzy zdają się nieustająco od lat widzieć wokół nas nieuchronnie (nie)nadchodzący fin de siecle.

Choć w poprzednim akapicie jest pewna dawka złości, to tak naprawdę jest mi smutno. Smutno, bo teatr, który naprawdę mocno polubiłam, po raz pierwszy mnie w jakimś stopniu rozczarował. Nie znalazłam w „Soplicowo – owocilpoS” radości czytań „Pana Tadeusza”, pazura „Zbójców”, wdzięku „Fortepianu pijanego”. Zobaczyłam coś dziwacznego, niespójnego i raczej męczącego, nie przynoszącego mi satysfakcji ani jako widzowi ani jako komuś, kto kiedyś teatr chciałby robić. I nagle w kontekście tej placówki mam sytuację do tej pory niespotykaną. Nie myślę po obejrzeniu nie do końca odpowiadającego moim gustom przedstawienia: „kiedyś jeszcze pójdę na tę sztukę, ale nie od razu, bo mam inne priorytety”. Pojawia się tekst: „wiem, że nie chcę więcej na to iść, chyba, że ktoś mi postawi bilet albo mnie ostro głód teatralny ściśnie”. Lubię Narodowy, lubię (w znakomitej większości) jego zespół, z pełną odpowiedzialnością nazywam oba najlepszymi w kraju, dlatego… kurczę, ja nie chcę tak. Zapach przykrej doraźności, artystyczna nieskładność, para idąca w gwizdek nie są rzeczami, które powinny się z tym niesamowicie twórczym miejscem kojarzyć. W sedno trafił Witold Sadowy w – skądinąd w wielu aspektach świetnym – tekście „Dokąd zmierza dzisiejszy teatr?”, pisząc: „Szkoda tylko kosztów i ogromnego wysiłku aktorów”. Szkoda bardzo. Dlatego z pewnym smutkiem dostrzegłam, przeglądając jesienny repertuar, że stało się ciałem słowo, które usłyszałam w czerwcu od pewnej osoby. „Soplicowo…” zdawało się wejść – zapewne w odpowiedzi na jego ciepłe przyjęcie – do stałego grania. Na początku listopada zagrano dwa przedstawienia określone jako ostatnie w tym roku. Czy ostatnie w ogóle? To się okaże. Chociaż chwilami dość okrutnie sobie myślę, że może tak byłoby lepiej. Może o trzy miesiące grania więcej w przypadku czegoś, co miało być jednorazową, kilkudniową inicjatywą, to i tak dużo. Wiem, na kilometr czuć, że trudno mi wykrzesać z siebie jakiś szczególny optymizm wobec funkcjonowania suplementu jako osobnego, długotrwałego przedsięwzięcia. I chyba suplementu w ogóle, mimo tych paru jego zalet i ogólnego nie najgorszego poziomu. Wprawdzie twórcy jak najbardziej mieli prawo do własnych spostrzeżeń po przeczytaniu dwunastu ksiąg na scenie, do jakiejś własnej puenty. Ale… Wychodzi na to, że pewne rzeczy lepiej pozostawić niedomknięte i niedopowiedziane.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *