Depeszki kabaretowe (4)

Najpierw był sezon ogórkowy. Długi i chociaż usprzony paroma większymi kabaretonami, to w zasadzie oparty na hektolitrach powtórek.

15 lipca
„Kabaret Pod Wyrwigroszem – Casting Show”
TVP Rozrywka dokopała się do pełnometrażowych programów Wyrwigroszy, hurra. Trochę tego w swoim czasie było, ku mojej uciesze zresztą, bo jakoś wtedy wypadł mi okres największego jarania się tą ekipą. Oj, dolewało to oliwy do ognia! Nie dość, że programy wsparte na fabularnej konstrukcji, tak jak lubię, to jeszcze wypełnione fajnością wszelką. Tak też było i tu. Gnatowski, Wójcicki i inni fajni ludzie spoza tej branży na gościnnych występach, czy pierwociny numerów, które potem zrobiły karierę i nawet kilka totalnych odpałów. Kto nie słyszał nigdy Maurycego Polaskiego śpiewającego „Satisfaction”, ten wiele stracił. Naprawdę wiele.

Potem lato się skończyło, w TV zaczął się nowy sezon, fandom kabaretowy w ryk, bo DBJW nie wróciło na jesień (ja jeśli uroniłam jakąś łezkę, to zdecydowanie z radości), a pomiędzy mniej lub bardziej apetycznymi kąskami serwowanymi w ramach reaktywowanej Kabaretowej Sceny Dwójki wpadłam na nowinkę…

5 listopada
„Co leci w sieci” odc.1
Kiedy na ekranie objawił mi się skład, który samą tylko swoją obecnością mógłby urwać dupę z hukiem (Dziędziel! Ferency! Cieślak! Montownia!), a po pierwszych 15 minutach zorientowałam się, że zdążyli już obrazić co najmniej połowę tych, którzy się obrażają najłatwiej i to tak mimochodem, bez napinki, mogłam stwierdzić tylko jedno: „Nie wiem, co ja tutaj robię, ale podoba mi się”. I ta myśl miała mi towarzyszyć już do końca. Bo chociaż spajająca wszystko ramka fabularna mogłaby być odrobinę lepsza, to zawartość przesytem wszelkiego telewizyjnego dobra prawie ją rozsadzała. Trochę chaotycznego, nie zawsze równego, to prawda, ale za to jak pięknego. Ksiądz prawie-biskup w osobie Mariana Dziędziela poświęca Internet. Adam Ferency, który śpiewa. Adam Ferency, który w ogóle tu jest, bo – jak sam wspominał kieeeedyś tam w making ofie „Niani” – za komediowym graniem nie przepada. Tylko, że niestety dla niego, a stety dla nas jest w nim przemocarny. Co tam jeszcze? Muppetowy pies, który nie gryzie… od kiedy wylali do z teatru. Mikołaj Cieślak biegający z gitarą. Betty Q, której nie znam, ale nic nie szkodzi, bo nie dość, że gra nieźle, to jeszcze wygląda, jakby wypadła z obrazu Gila Elvgrena. Rafał Rutkowski zrobiony na wampira. Śpiewająca 1/2 Montowni, bo w ogóle piosenek tutaj było stosunkowo sporo (Macieju Wierzbicki, dlaczego mając taki ładny głos tak rzadko robisz z niego odpowiednio muzyczny użytek?). Rafał Rutkowski w damskich ciuszkach, OJEZU. Po prostu głowa puchnie! Jeszcze ta niegrzeczność wszelka, a nie ostentacyjna w rozlicznych dialogach. Aż ciśnie mi się na klawiaturę anglosaska fraza „hot mess”, ale zdecydowanie w pozytywnym znaczeniu. Chyba dlatego mimo niedociągnięć (które zresztą ma każdy pierwszy odcinek, po prostu każdy) patrzę na całość wyjątkowo jak na mnie przychylnie. Jak mam im tego odmówić, skoro po raz pierwszy od dosyć dawna (czytaj: od cichego zdychu „I kto to mówi?”) ktoś w sferze kabaretowo-rozrywkowej próbował mi wcisnąć coś innego od reszty? Poza tym… powiem tak: jest potencjał, jest impreza. I powód, żeby cały tydzień czekać na kolejny odcinek, a w międzyczasie podśmiewać się cicho z komentarzy tych, dla których żarty okazały się być zbyt skomplikowane. Owszem, są tacy. Jak zawsze zresztą, niestety.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *