2013 drobiazgów

Tak, wiem, że sezon na podsumowania noworoczne już się skończył, bo jest praktycznie koniec marca. Tak, w ogóle mnie to nie obchodzi.

Przetrwawszy kolejny już w swoim życiu męczący i upierdliwy okres zaliczeń i egzaminów (szczęśliwie ponownie bez ofiar w ludziach), dopiero w lutym mogłam spokojnie usiąść nad klawiaturą i zacząć się zastanawiać – jaki był, u licha, ten 2013? Pewnie i tak na to pytanie nie uda mi się jednoznacznie odpowiedzieć, bo od jakiegoś czasu każdy rok jest tak naprawdę sumą zabawnych epizodów i codziennej, przeciągłej nudy podlanej irytacją, ale to nie stoi w sprzeczności z zebraniem wszystkich szeroko rozumianych ‚highlightów’ ostatnich 12 miesięcy do kupy. Krótko, zwięźle, na temat, bo jeszcze nie daj Bóg zacznę nostalgizować przy co weselszych momentach. Czy coś.

Co się zdarzyło na świecie? Zmiana papieża na nowszy model, narodziny brytyjskiego książątka, orkan Ksawery, 50 rocznica emisji pierwszego odcinka „Doktora Who”, 10-lecie Kabaretu Skeczów Męczących. Z mniej szczęśliwych rzeczy z ziemskim padołem pożegnali się perkusista mojej ukochanej niegdyś kapeli i lubiana pisarka, ale pocieszam się, że zawsze może być gorzej i odpukuję nie dość, że w niemalowane, to jeszcze w puste. Pfu, pfu.

A u mnie… No cóż.

Styczeń:
* 5 – z dużym rozczarowaniem stwierdziłam, że mam już 23 lata. Bolało.

Luty:
* 23 – Festiwal ZOOM mimo spisania przeze mnie na straty pozytywnie mnie zaskoczył, ściągając do Jeleniej film z udziałem Eryka Lubosa i jego samego. Sam obraz, czyli „Zabić bobra” mimo wszystko mocno rozczarowywał (panie Kolski, whyyyy?), ale kreacja głównego aktora oraz poprojekcyjne spotkanie z nim zdecydowanie nie. Ciężko jest w końcu nie czuć się oczarowanym przez utalentowanego gościa, totalnie nie kokietującego swoją obecnością ani tam na ekranie ani tu przed nami.

Marzec:
* 4 – recital Mariusza Kiljana we wrocławskiej „Literatce”. W bardzo sprzyjających warunkach i delikatnie mówiąc udany. A niedelikatnie ujmując rzecz: było świetnie. Bo jak miało nie być, kiedy kolejnego aktora, którym jarałaś się za młodu, widzisz na żywo i ten w dodatku ŚPIEWA (bardzo fajne piosenki)? I w ogóle w dobie postępującego rozczarowania trendami z PPA rodem niezmienność i „tradycyjność” pewnych rzeczy, doświadczona samemu, naprawdę daje radochę. Znaczy się, że są nadal ludzie, którzy potrafią śpiewać z aktorzeniem, a nie tylko drzeć mordę i udawać, że to wielka sztuka jest.

Kwiecień:
* 22 – Andrzej Poniedzielski (w poniedziałek!) w „Literatce”, czyli ponownie ta miejscówka, ponownie z Kat i ponownie kabaretowo. Oraz ponownie problemy z organizacją… ale ciii. Mimo wywołującej ból karku widoczności nie mogę narzekać. Fajnie było zobaczyć Poniedzielskiego znów na żywo po 7 latach od pamiętnego „Chlip-hopu” w JCK-u… Fajnie było zobaczyć Poniedzielskiego na żywo w ogóle.

Maj:
* 4 – Ciachy (i Chyba, ale to jednak mniej istotne) w Cieplicach. Ot, taki prezent na długi weekend i w dodatku na miejscu. Plus podróż sentymentalna gratis, bo ich pierwszy występ trzy lata wstecz też zdarzył się tam. Wprawdzie pod dachem, a nie w ciepłym majowym plenerku, ale zdarzył się. Było… fajnie było. Bo wszystko wypadło tak, jakby człowiek sobie tego życzył, jeśli nawet nie lepiej.

Czerwiec:
* 6 – „Dzieci Hioba” w Synagodze pod Białym Bocianem. Znów ta magiczna sytuacja oglądania idola z młodości – w tym wypadku Jacka Bończyka – live. Tylko, że chyba nigdy wcześniej czekanie na ten moment nie zawierało się w 12 latach. I kto powiedział, że nie jestem cierpliwa… 😀 Chociaż pomysł na spektakl i repertuar zupełnie nie w moim guście, to choćby dla samej interpretacji warto było przyjść i posłuchać. Dodajmy, że nie samemu, bo z Magdą, na spotkanie z którą (takie w realu) też trochę musiałam poczekać. Strasznie nostalgiczne kombo.

Lipiec:
* 30-31 – podróż do Krakowa i Doctor Who Meet aka mniejsza i mniej profesjonalna wersja konwentu. Co zabawne nigdy wcześniej w Krakowie nie byłam (chyba, że przejazdem – czego pewnikiem i tak nie pamiętam), na takich fanowskich spotkaniach poza dwoma zlotami KSM-owymi też nie, także i przedsięwzięcie niemałe, i przeżycie takowoż. Parę najistotniejszych – i najładniejszych – punktów miasta widziałam, spotkałam parę fajnych osób zainteresowanych doktorowym tematem (zwłaszcza Ewkę vel Astroni), jadłam paluszki rybne z budyniem i mimo niedoróbek organizacyjnych miło spędziłam czas.

Sierpień:
* 10 – miało być trochę inaczej, bo chciałyśmy z Klaudią mniej lub bardziej dokładnie powtórzyć scenariusz wypadu do Zielonej Góry sprzed dwóch lat, kiedy przywiało nas tam na Kabaretobranie. Oczywiście plany swoje, a rzeczywistość swoje, czytaj finalnie wylądowałam w ZG sama, a na widowni w trakcie imprezy zmokłam jak kura, ale mimo wszystko uważam cały ten wyjazd za kolejny przykład na dobre zainwestowanie ciężko zarobionych pieniędzy rodziców. Bo po primo zwiedzanie innego miasta niż swoje własne, a po secundo te wszystkie duże i małe wesołości, które wydarzają się na tym przemiłym kabaretonie w amfiteatrze… if you know, what I mean.

Wrzesień:
* 4 – to może się wydawać dziwne albo zabawne, ale od kiedy w ramach studiowania przesiaduję we Wrocławiu, to ani razu nie zdarzyło mi się odwiedzić żadnego z ichnich teatrów. Początkowo oczywiście z braku czasu i sił, ale potem o sprawie decydowało głównie lenistwo i… nieufność. Taaak. Zdawałam i zdaję sobie sprawę, że część miejscowych scen reprezentuje w mniejszym lub większym stopniu te trendy, których nijak nie mogę strawić, a po co chodzić na spektakle, co do których masz pewność, że więcej ci napsują krwi niż sprawią przyjemności? Ale w końcu przełamałam się trochę, Teatr Współczesny skusił mnie „Zamkiem” z gościnnie występującym Przemysławem Bluszczem, a koleżanka ze studiów, Sylwia, wyciągnęła na przedstawienie. Być może to był tylko wyjątek potwierdzający regułę, ale naprawdę solidnie zrobiony wyjątek. No i Bluszcz. NO I BLUSZCZ.
* 20 – od jakiegoś czasu Barejada przynosiła mi korzyści głównie kabaretowe, tj. występ jakiejś fajnej ekipy za sensowną kwotę. W tym roku stwierdziłam sobie: „a co mi tam, na pokazy konkursowe są darmowe wejściówki, pójdę sobie”. Okazało się, że to była najlepsza możliwa decyzja. Kilka fajnych obrazków na ekranie, dwa nawet rewelacyjne i koleżanka z Internetów na widowni, bo jak się okazało Ania robiła przy jednym z konkursowych filmików. Zaś następnego dnia zadość stało się tradycji kabaretowej (a jednak! xD), na JCK-owskich deskach po raz pierwszy oglądani przeze mnie na żywo panowie z Dna, no i… ja, wyciągnięta przez Wojtka S. na scenę do jednego z numerów. To się nazywa niespodzianka.

Październik:
* Aż głupio to pisać, ale nic. No po prostu… nic. To taki niewdzięczny miesiąc powrotów na uczelnię i do tak zwanego studenckiego życia, w którym rzadko trafia się coś interesującego.

Listopad:
* 14-26 – można by powiedzieć, że się nie działo nic, bo i w tak zwanym prywatnym życiu tak było. Ale skoro już jakiś czas temu przyjęliśmy, że czasem zamiast życia trzeba mieć fandom, to działo się sporo. Wspominałam na początku, że jedną z tych wielu rzeczy, które w 2013 wydarzyły się na świecie, było 50-lecie „Doktora Who”. Od dłuższego czasu – tj. od zakończenia serii 7 gdzieś na wiosnę – trwały ciche przygotowania, które 14-ego z hukiem nabrały rozpędu, gdy twórcy rzucili fanom na żer miniepizod z totalnie niespodziewanym Paulem McGannem po raz pierwszy od 17 lat powtarzającym rolę Ósmego, zaś osiągnęły apogeum właśnie 26-ego wraz z emisją jubileuszowego odcinka. Ktoś mógłby stwierdzić, że niby nic, że to tylko serial. I by się zdziwił, bo siła produkcji, która przez 5 dekad na całym świecie nazbierała sobie zwolenników może być siłą zaskakującą nawet dla kogoś tak często wgryzającego się w środowiska fanowskie jak ja. Naprawdę.

Grudzień:
* 7 – coś, co w teorii nie mogło się udać, a w praktyce dzięki własnemu uporowi i cudzemu podszczypywaniu wyszło idealnie. Jacek Bończyk ze swoim najświeższym recitalem na rodzimej ziemi, znaczy się w Wałbrzychu i ja, decydująca się na sporą operację logistyczną wspieraną przez Kat, byleby tylko na ten występ dotrzeć. Efekt? Weźcie to wszystko, co dotyczyło „Dzieci Hioba” i wykreślcie „repertuar nie w moim guście”. Bo to była wycieczka przez to wszystko, co w jego wykonaniu najlepsze – na tyle solidna, że przez cały kolejny tydzień nie słuchałam absolutnie niczego poza kawałkami z „Resume”. Chyba niczego lepszego nie mogłabym sobie życzyć na Mikołajki. Mniam.
* 31 – ktoś gdzieś kiedyś mówił, że dobrze rzeczy da się poznać nie po tym, jak się zaczynają, ale po tym, jak się kończą. Jeżeli możemy podobnie mówić o roku, to 2013 byłby wręcz epicki. Sylwestrową noc spędziłam bowiem w Warszawie (!) w towarzystwie bandy przezabawnych ludków z Polskiej Ambasady na Gai. Czyli zasadniczo znajomych z Netu. A kiedyś nam mówili, żeby się nie spotykać w realu z „nieznajomymi”… xD Ale co tam! Jak się fajnie wymiatało na macie do DDR! I inne takie rzeczy się robiło. Więcej ani słowa, zgodnie z zasadą, że o dobrych domówkach się nie mówi, na dobrych domówkach się bywa.

Tyle się wydarzyło. Może się wydawać, że to niewiele, ale jeśli się tak uważnie przyjrzeć, to średnio jedno duże i ważne zdarzenie na miesiąc. Czyli ładnie. Ale to trochę jak kluczowe punkty fabuły, takie najistotniejsze ‚zawiązki’, a coś być musi pomiędzy. To, co zwykle u mnie – czytanie, oglądanie, różnorakie ukulturalnianie.

Filmowo – co zabawne, filmów obejrzanych przeze mnie w przeciągu tego roku było równo 40. Równiusieńko. Oczywiście odliczając tak zwane rewatche, bo się nie liczą za bardzo. Co lepsze i co gorsze wprawdzie chwaliłam i ganiłam na blogu, ale nie wszystkie, także… Na plus zdecydowanie oceniam z tej całej kupki „Kołysankę” Juliusza Machulskiego, offowe i cudne „Bobry” Huberta Gotkowskiego widziane na Barejadzie oraz rozbrajający prostotą dokument Thomasa Balmesa „Bobasy”. Wychodzi na to, że najbardziej lubię dzieci, Śmierć i wampiry. No cóż xD Boleśnie rozczarowały mnie za to „Maraton tańca” Magdaleny Łazarkiewicz (także dlatego, że to właśnie ona popełniła to… coś) oraz „Ewa” Adama Sikory i Ingmara Villqista. Ten drugi tym dramatyczniej, że będąc nudnym, źle zrobionym i pretensjonalnym filmem o niczym posiada niemal wybitną rolę Andrzeja Mastalerza. Szacunek, że nawet w czymś takim gotów był sobie aktorsko wypruć flaki, ale naprawdę wolałabym, żeby to działo się w porządnych produkcjach, które da się obejrzeć do końca bez bólu głowy i poczucia straty czasu :<
Serialowo – jak zwykle pewnie więcej będzie tych niedokończonych niźli tych obejrzanych w całości, ale cicho, nieważne, udawajmy, że tego nie widzimy. Zapewne dlatego (czyli z racji małej ilości odcinków) „Szpiedzy w Warszawie” nie sprawili mi kłopotu z ogarnięciem całości. A i poza tym to po prostu solidnie zrobiony i zagrany serial był. Czegóż można było pragnąć więcej? Chyba tylko lepszego odbioru wśród widowni, która naoglądawszy się krajowego shitu w ogóle nie chciała tego kupić. Zdaje się, że wśród tak zwanych przeciętnych zjadaczy odcinkowców podobnie przepadła jeszcze jedna, tym razem całkowicie polska produkcja, a mianowicie „Siła Wyższa”, której skrzydełka podcięła po trosze matczyna stacja, promując ją jako kolejny tytuł twórców „Rancza”. Ludziska się napaliły, że nowość będzie dokładną kopią wspomnianego, a oczywiście nie była. Dla mnie to jak najbardziej zaleta, bo „Siła…” była po prostu lepsza. Nawet bardzo. Ktoś mógłby stwierdzić, że serial o tarciach katolickiego zakonu z ośrodkiem buddyjskim, czyli krążący wokół tematyki religijnej, w Polsce nie może się udać z powodu zbyt nabożnego stosunku niektórych środowisk do jedynego słusznego wyznania. A tu niespodzianka – mieliśmy produkcję radośnie wieloznaczną i nieoczywistą, obdzielającą wadami i zaletami po równo każdą ze stron, a ponadto obdarzoną tak wspaniale subtelnym i dzięki temu skutecznym morałem, że niejedna nachalnie „misyjna” chała od TVP mogłaby pozazdrościć. Takich właśnie polskich seriali (zwłaszcza robionych za wyciągany od nas haracz, czytaj abonament) chciałabym widzieć więcej. A że to póki co pobożne życzenie, pozostałe odcinkowe produkcje, które najpożyteczniej zajmowały mi czas w 2013 roku, są już wyłącznie zagraniczne. Bo i wątpię, czy na coś takiego jak „Vicious” ktokolwiek by się u nas odważył. Wprawdzie nawet w UK rozlegały się jakieś głosy smędzenia na „nieodpowiednie” podjęcie tematu pod tytułem „sitcom o parze podstarzałych gejów”, ale kto by tam słuchał malkontentów, kiedy serial sam w sobie wychodzi lepiej niż dobrze? Mało co bawiło mnie bardziej niż ciągłe przekomarzanki Stuarta i Freddiego. No i jeszcze taki mój prywatny serialowy marginesik, w sumie wcale nie tak mały i nie tak bardzo na uboczu. Szukając wytchnienia dla mózgu podczas sesji letniej zupełnie przypadkiem, skacząc po kanałach, wylądowałam na Nickelodeonie. Efekt? Jeśli chodzi o „Victorię znaczy zwycięstwo”, „iCarly” i „SpongeBoba”, to mam ogarnięte większość odcinków. Absolutnie nie żałuję – może tylko tego, że gdy ja mieściłam się w targecie wczesnonastoletnim, to tak fajnych i adekwatnych do percepcji tego typu odbiorców produkcji nikt nam nie podsuwał. Eeeech.
Książkowo – po podliczeniu wszystkich, włącznie z tymi, do których przeczytania przymusił mnie obowiązek studencki, wychodzi 28. To nie jest najgorszy wynik w sumie. Pośród nich „Wojna polsko-ruska” Doroty Masłowskiej wygrywa absolutnie wszystko w kategorii mojej prywatnej książkowej kupy roku. Jak już kiedyś pisałam na ten temat, formułka „nieprzemyślane wymioty werbalne” oddaje wszystko. „Terminal” Marka Bieńczyka niewiele lepszy. Ot, kolejne dowody na to, że do tak zwanej literatury współczesnej należy podchodzić ostrożnie, najlepiej z kijem i szmatą. Na szczęście trafiły się też książki z przeciwległego krańca, to znaczy świetne, wręcz wspaniałe. Pod kategorię świetnych zdecydowanie podpadają pierwsze dwa tomy dzienników Adriana Mole’a, pod kategorię wspaniałych – „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde’a. Bo to pierwsze miało w sobie kupę trafnej obserwacji nie z bajki, a z życia, to drugie masę życiowej libertyńskiej mądrości, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało.
Muzycznie – Last.fm jest nieubłagany. Pierwsze miejsce TOP10 najczęściej słuchanych wykonawców w ciągu ostatnich 12 miesięcy okupuje Jacek Bończyk, co biorąc pod uwagę dwa koncerty zaliczone w tym czasie nie powinno dziwić. Ogólnie więcej o preferencjach roku 2013 mówi pierwsza dziesiątka najczęściej słuchanych utworów, gdzie radośnie panoszą się odkrycia, głównie z lat 80. rodem – „Cambodia” Kim Wilde, „The Edge of Heaven” duetu Wham! i „Touch My Heart” niejakiej Danuty. Śmiesznie przy tym wyglądają pozostałe ulubione kawałki w formie „Szanty narciarskiej” Artura Andrusa oraz „Hot’n’Cold” Katy Perry xD I powiedzmy sobie szczerze – gdyby dało się scrobblować odsłuchania z mojego archaicznego telefonu, to całość wyglądałaby podobnie, ino liczby byłyby znacznie większe. Ach, no i może jeszcze parę utworów, w tym inny kawałek wspomnianej pani K.P. – „Roar” – czy „Hungry Like The Wolf” Duran Duran miałyby jakąś wysoką pozycję.
Teatralnie – szału nie ma, nie oszukujmy się, ale i tak jest troszeńkę lepiej niż w zeszłym roku. Jeśli policzymy wraz z najbliższym mi teatrem w Jeleniej wizytę we wrocławskim Współczesnym, wyjdzie 6 spektakli. Jeśli nie, to 5. A to wszystko zamiast ledwie 3 widzianych w 2012 xD To głównie powtórne wizyty na już sprawdzonych sztukach. Ósmy raz na „Kolacji dla głupca”, drugi na „Zakale”, czwarty na „Bogu mordu” i piąty na „Opowieści wigilijnej”. Plus jedna nowinka, „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie” – po raz pierwszy i dzięki bogom ostatni. Ostatni, bo to było tak zwane pożegnanie z tytułem, a „dzięki bogom”, ponieważ niczym na niesławnej premierze „Rozmów przy wycinaniu lasu” miałam wyjątkowo intensywne poczucie marnowania potencjału większości aktorów nieszczególną sztuką i pretensjonalną realizacją. No me gusta, jak to mawiają. Ale szczęśliwie było, minęło.

Taki to był rok. Nie tak rozbuchany i aktywny, jak bym sobie tego życzyła, ale chyba nie mogę narzekać. Niby to właśnie takie 2013 drobiazgów zamiast ciągu dużych ciekawych zdarzeń, ale ta wersja też jest dobra. Może nawet lepsza? Zresztą po absolutnie pasywnym, nawet nie podsumowanym na blogu 2012, to naprawdę sporo. Poza tym nie ma co się aż tak rozczulać. Tak było i już. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że kolejny będzie już tylko fajniejszy. I że będzie mi się chcieć. Reszta przyjdzie sama.

Jedna myśl na temat “2013 drobiazgów”

  1. Awww, znalazłam się na twojej liście miłych rzeczy ;D He, a pomyśleć, że szukałam tu przede wszystkim okrzyków typu na zasadzie „Doktor! Doktor! Doooooktor!!!” Ale przy tym wszystkim nie dziwota, że się nie dopchał na podium.
    „SpongeBob”? Znaczy: ta kwadratowa gąbka? Nie mów, podoba ci się? Ja tego unikam jak ognia X)
    O, i „Wojna polsko-ruska” – zjebki w temacie tego dzieła zawsze warto przeczytać po raz wtóry.

    Tak, niech ten rok będzie jeszcze fajniejszy. Fajności nigdy nie za dużo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *