Rozmowy (za) bardzo w lesie

Tego, no… Zastanawiam się, jak sformułować opowiastkę o ostatniej premierze w tym sezonie, żeby nikogo zbytnio nie obrazić. I już czuję, że będzie ciężko. Ostatnio, idąc na „Portret”, byłam święcie przekonana, że teatr strzeli mi słabą sztuką, a okazało się, że nie, że było całkiem całkiem. Dlatego wybierając się na „Rozmowy przy wycinaniu lasu” żywiłam podobną nadzieję. Jakkolwiek dosyć nikłą. Adaptacja Teatru TV wyemitowana krótko po pojawieniu się zapowiedzi niemal mnie uśpiła w fotelu, ale pomyślałam sobie, że to jeszcze nic nie znaczy. Wprawdzie wypłynięcie zdjęć i filmowego trailera sprowadziło mnie na ziemię i wywołało pozbawiony większych wątpliwości komentarz: „Ojezu. To nie może się udać”, ale jakaś iskierka przekonania jeszcze we mnie się tliła. Ale tylko do pierwszych minut spektaklu.

No bo o ile taki „Proces” był relatywnie wątły, ale miał kilka fajnych motywów i względnie jakiś zamysł, o tyle przy „Rozmowach przy wycinaniu lasu” ciśnie mi się na klawiaturę brutalne, ale szczere stwierdzenie – zwyczajny gniot. Zdaje się, że ostatnio coś napomykałam w związku z magicznym kluczem obsadowym. Coś, że jak są panowie Grondowy i Konieczyński, to automatycznie jest impreza, ta? To się zdziwicie. Nie było. Nawet ci dwaj nie byli w stanie sprawić, że to wszystko nie zakończy się sceniczną katastrofą. Czyli to już musi być naprawdę spory hardcore.

Pomysł na całość w zasadzie wyglądał tak: z przodu sceny aktorzy, ubrani dość normalnie, ale niektórzy z przaśnymi rekwizytami (dajmy na to taka czapka uszanka Macugi, żeby od razu było wiadomo, że ze wsi), każdy ze swoim mikrofonem na kółkach, z tyłu odziany na ludowo chór, takie Mazowsze w wersji bardzo mini, a za scenografię robi jedno jedyne drzewo po prawej stronie. Aktorzy gadają. Trochę grają, ale bez zbytniej interakcji ze sobą. Są nieliczne wyjątki (Siekierowy jakiś żwawy jest), ale w zasadzie sprawiają wrażenie, jakby ich ktoś niewidzialnymi smyczkami do tych mikrofonów poprzypinał. Chór z tyłu, zwany też w obsadzie Ekspertami, śpiewa. Ludowe kawałki a capella – „Karolinka”, „Uciekła mi przepióreczka”, te sprawy. Przez moment nawet z tym śpiewaniem wychodzi na przód sceny. Dużo w tym wszystkim „nawydurniania” się, chociaż w jednej czy dwóch piosenkach było w miarę normalnie i ładnie. Poza tym jeszcze z racji zawodu przez moment coś nuci artystka Ethalia. Jak dla mnie uszło. Liczyłam po prawdzie, że dostanie się coś do wykonania panom, niestety ich udział wokalny ograniczył się tylko do skądinąd zabawnego „Motylem jestem” w interpretacji Igora Kowalika, to jest scenicznego Dunlopa. Dorzućmy do tego jeszcze garść grubo ciosanych świńskich aluzji – tak dla smaku. Na pewno nie dobrego, ale ciii.
Może nie brzmi to najstraszniej, ale słowo daję – nie chcielibyście znaleźć się na moim miejscu albo na jakimkolwiek innym na sali. Dobra, wysiedziałam całość. Ale ile minut z tego oglądałam z faktyczną przyjemnością, to chyba na palcach jednej ręki da się zliczyć. O wiele częściej obserwowałam to, co wyrabiało się na scenie, z irytacją, zażenowaniem, momentami nawet niesmakiem, a przy co „efektowniejszych” momentach to i nawet jakiś subtelny facepalm się pojawił. A ludzie się śmiali. Oni wszyscy prawie rżeli za śmiechu, a ja miałam ochotę rżeć ze smutku, tylko że tak się nie da. Na szczęście. Bo gdy mam ochotę zwiać ze spektaklu mimo, że na scenie produkują się moi najulubieńsi aktorzy, to wiedzcie, że coś się dzieje. Bardzo, bardzo niedobrego. Bo z czego tu się śmiać, ja się pytam? Z tego, że aktor wyciąga ze spodni granat i informuje, że to jest właśnie Kubuś? Kiedy wepchnął sobie rękę do kieszeni, publika najwidoczniej pomyślała o czym innym… Z tego, że inny łapie się za niewymowną część ciała i po tym reszta poznaje, że… hmm… miał przypadkowy kontakt z pewną panią? Z tego, że chór się wygłupia? Na to wyglądało. A mnie to się przez moment nawet płakać chciało. Bo tacy zdolni goście – Grondowy, Konieczyński, Kępiński, paru innych – którzy naprawdę wiele potrafią z roli wycisnąć, stoją na scenie i z tego dziadostwa, które dostali, nie mogą nic sklecić. Oni! Ból i katorga po prostu.
Gdzieś sobie teraz wyczytałam, że to podobno sztuka pełna odniesień do rzeczywistości, mądrości życiowej i wysublimowanego humoru. Ciekawe. Odniesienia – słabe, mądrości nie stwierdziłam, a humor… No cóż. To mogło kogoś bawić w czasach, kiedy co starsi członkowie obsady chodzili w krótkich gatkach, grali w nogę i ciągnęli koleżanki za warkocze. Czyli cholernie dawno temu. I to by się chyba nawet zgadzało, bo większość widowni to było akurat to pokolenie. Jestem w stanie uwierzyć, że w 1975 roku, czy kiedy to tam Tym napisał, to mogło żreć. Ale teraz? Anachronizm, totalny anachronizm. Tak wyszło niemal terrorystyczne połączenie – słaba, przereklamowana sztuka w pozbawionej pomysłu realizacji. A niby teoretycznie jak tekst jest mierny, to powinno się strzelić jakimś mega konceptem, żeby uwagę odwracał od mielizn scenariuszowych. No właśnie. Teoretycznie. Albo może reżyserowi się wydawało, że „Rozmowy…” są faktycznie takie fantastyczne i nie trzeba ich szczególnie stroić. Jezu. On naprawdę w to wierzył? Przecież nawet część aktorów sprawiała wrażenie, jakby kazano im grać za karę i jakby również wiedzieli, że nic z tego nie będzie. Też bym była minimum zła na ich miejscu.

Cóż mogę powiedzieć? Króciutko. Nie idźcie na to. Naprawdę. Szkoda czasu, kasy i nerwów. Nawet, jeśli kogoś tam z obsady wielbicie do bólu. Z tego spektaklu wyszedł taki zakalec, że nawet trzech czy więcej ukochanych aktorów jednocześnie na scenie tego nie zatuszuje ani nie osłodzi. Ja sobie powiedziałam zaraz po tym, jak opadła kurtyna: „Nigdy więcej! Choćby mnie siłą zaciągali, więcej na to nie pójdę!”. To samo radziłabym i wam. Oczywiście możecie mi nie uwierzyć i jednak w przyszłym sezonie pójść, ale jak się okaże, że ciocia Daga miała rację, to proszę mi nie beczeć.

P.S. Ance też się nie podobało.

[Cholera. To nieprawdopodobne, że całe 10 dni męczyłam Wordpada, coby tą notkę skończyć. Ale żeby nie było, że mój kolejny sezon chodzenia do Norwida skończył się niesmakiem – 30 czerwca rozradowana wynikami matur wybrałam się po raz czwarty na „Novecento” i przy okazji spotkałam kogoś, z kimś się dosyć dawno nie widzieliśmy. To znaczy całe, grube trzy lata. Ot, taka niespodzianeczka. Trzeba było widzieć moją minę, naprawdę 😀 A spektakl przepyszny, jak zwykle. Na to zawsze warto.]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *