Ech, ten Kafka…

Tak się jakoś złożyło, że po kolejnym dłuższym nie-teatrowaniu wylądowałam w niedzielę (znaczy wczoraj, znaczy 27 marca) na „Procesie”. Dlaczego nie na premierze, tylko dzień po – nie wiem, nie pytajcie. Sama tego nie pojmuję, zwłaszcza, że przy premierce od razu odbyło się rozdanie Srebrnych Kluczyków i moim faworytom powpadało troszkę wyróżnień 🙂 Ale dobra, nieistotne. Wracamy na ziemię. Przybyłam (nie sama zresztą), obejrzałam i… mam mieszane uczucia. Ola była zachwycona. Ja nie bardzo. Może to wina Kafki, bo czytała i mówiła, że on taki właśnie jest, jak to pokazał spektakl. A może…

 

Punkt wyjścia jest prosty. Józef K. budzi się pewnego ranka, zastaje w domu trzech niekoniecznie smutnych panów i dowiaduje się, że zostaje aresztowany, a nie bardzo wie, za co. Później już nie jest tak łatwo. Chociażby dlatego, że jakoś nikt nie chce mu powiedzieć, o co chodzi. Wie, że został aresztowany, chociaż normalnie chodzi do pracy i gdzie tam jeszcze ma ochotę – nijak nie jest trzymany w zamknięciu. No i że będzie miał proces, nie wiadomo, ile potrwa i jak się skończy. Tja, takie orwellowskie klimaty. I trochę nie moja bajka przy okazji. Jakby to powiedziało Serce (to od Rozumu, wiecie): „Nie czuję tego”. Wielce prawdopodobne, że to też wpłynęło na mój niekoniecznie entuzjastyczny odbiór sztuki.

Na pewno dwie rzeczy były dobre – muzyka i strona plastyczna. Muzyka Janusza Grzywacza, więc tłumaczenie mogę sobie spokojnie odpuścić. Nazwisko-marka, można by rzec. Plastyka… hmmm… Scenografia ciekawa. Niby prosta, ale jednak z odrobiną finezji. Chociażby te „jeżdżące szafy”, czy jak to nazwać. Albo lalka-marionetka jako uosobienie mówiącego z offu narratora. Chociaż i tak najbardziej przypadły mi do gustu nieme sceny w „okienkach” w tle. Sekwencje z przygotowującym się katem były frapujące i budziły niepokój, ale moim numerem jeden jest zdecydowanie scenka z fagotem/klarnetem/nie-wiem-co-to-było-nie-znam-się. Mniam po prostu. Na chwilę odfrunęłam. Nawet, jeśli to był playback, a nie faktyczny śpiew i gra, wyglądało toto rewelacyjnie.

Później też zdarzało mi się odlecieć, jakkolwiek w innym sensie i to bynajmniej nie za sprawą doznań estetycznych. Spektakl okazał się być realizacyjnie nierówny – miał momenty ciekawe i wciągające, ale również tak dłużące się i nieciekawe, że moja uwaga odrywała się i zaczynała zajmować czymś zupełnie innym. Pewnie były ważne dla całości, ale kurczę! Co z tego, skoro poprowadzone tak, że chwilę po ich zakończeniu już nie pamiętałam niczego, co zostało powiedziane? Wywód malarza Titorelliego o rodzajach uniewinnienia był chyba apogeum „przegadania” mimo wbiegających co i rusz tak zwanych Dziewczynek, chociaż i parę innych (rozmowa z klientem banku, z Praczką czy z Kapelanem) nadawałoby się do poprawki. Poza tym teraz tak z ciekawości zaglądam w streszczenie i widzę, że praktycznie wszystko poprzestawiali, jeśli chodzi o kolejność. Nie wiem, dlaczego, ale jestem w stanie się domyślić, że dla kogoś, kto zna książkę, może to być irytujące. Ale żeby już tak nie sprowadzać do parteru całości warto napomknąć o tych dobrych fragmentach. Początek, scena chłosty, wizyta u Hulda też miała swoje ciekawsze momenty (i nie chodzi mi tutaj o dosłowne „momenty”, czytaj biust pani Janekowicz, pokazany chyba tylko po to, żeby żeńską część widowni wpędzić w kompleksy). Będzie okazja, żeby się nad tym porozwodzić przy okazji obgadywania gry aktorskiej, do czego zresztą właśnie przechodzę.

 

Aktorstwo… taaaa… znowu paru takich zdolnych powstrzymuje mnie przed stwierdzeniem: „Łejezuuu, zabierzcie to ode mnie!!!”. Ciężko tutaj moim zdaniem o jakąś faktyczną perełkę, ale są tacy, którzy z powierzonego zadania wywiązują się co najmniej przyzwoicie. Nie mogę nie wspomnieć o odtwórcy głównej roli – Adamie Majewskim – ze względu na fakt, że to eksport z Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku i w dodatku „dyplomanta”, czyli że świeżynka. Wypadł dość dobrze, chociaż bez szału. Można mu to wybaczyć, bo niedoświadczony jeszcze, a i materia trudna… Mogło być troszkę lepiej chociażby z tego względu, że jego Józef K. nie wzbudził mojej zbytniej sympatii. Wychodzę z założenia, że poza nielicznymi wyjątkami (do których Józek nie należał IMHO) główny bohater powinien sprawiać, że widz go chociaż troszkę polubi. A tu nic. Nie budził we mnie poczucia niesprawiedliwości z powodu tego całego dziwnego procesu, nie sprawiłby, że wstałabym z fotela, podeszła do niego, wzięła za rękę i powiedziała: „Spadajmy stąd, ukryję cię przed tymi świrami u siebie w domu”. Za to jednej z postaci drugoplanowych to się udało, a mianowicie kupcowi Blockowi w wykonaniu Bogdana Kocy. Idealnie oddał charakter i zachowanie gościa zgniecionego i zeszmaconego przez pięć lat czekania na wyrok, zdanego na łaskę i niełaskę adwokata-pieprzonego materialisty, na tyle zdeterminowanego, że żeby być na każde wezwanie „papugi” zamieszkał u niego w jakiejś klitce udającej sypialnię i gotów był lizać go po stopach jak pies. Bohater troszkę zabawny, ale w gruncie rzeczy przygnębiający. Oj taaaak, ten mógłby mnie wzruszyć na tyle, że wyciągnęłabym go z nory i schowałabym u siebie w pokoju pod łóżkiem, coby nic go nie zjadło. Dobrze spisali się także trzej inni panowie – Andrzej Kępiński, Jacek Paruszyński i Robert Mania – w rolach tych trzech, którzy Józefowi K. o poranku robią niechciany i niezapowiedziany „wjazd na chatę”. Wiem, że drugi nazywał się Franciszek, trzeci Willem, imię pierwszego nie pada (bo zdaje się w oryginale on nawet nie istnieje, ale ciii). Tercet to niebanalny, tak więc efektem po prostu musiał być porządnie zagrany zestaw postaci. Funkcjonariusze nie nużą, wzbudzają zainteresowanie dalszym tokiem wydarzeń, a w wypadku ról panów Paruszyńskiego i Mani nawet rzekłabym, że są uroczo bezczelni. Ta trójka pojawia się razem jeszcze w scenie z siepaczem i tutaj także sprawuje się dobrze (pan Kępiński w roli okrutnego kata z biczem w dłoni to fajna odmiana), chociaż moim zdaniem ten epizod dość boleśnie demaskuje niedobory w doświadczeniu aktorskim najmłodszego z panów. Wprawdzie nie popełnił już kiedyś zrobionych błędów (mimo wrzasku jego kwestie były świetnie słyszalne – do repety z „Lilli Wenedy” nie doszło), ale zabrakło mu autentyzmu, zwłaszcza w porównaniu do grającego Franciszka starszego kolegi. Krzyki bólu w wykonaniu Mani są jakieś takie… puste? Tak, chyba tak. Słychać je, są trochę straszne, ale tak naprawdę nie poruszają. Ot, krzyczy sobie, jak lubi, to niech się drze. Krzyki bólu w wykonaniu Jacka Paruszyńskiego to Ból przez wielkie B. Powodują mimowolne poderwanie się z miejsca i nie pozwalają na przejście obojętnie obok smaganej „po nerach” postaci. Mimo wszystko to najlepsza scena mówiona spektaklu, zdecydowanie. Jako Kapelan pan Jacek już mi się tak nie podobał, co nie zmienia faktu, że w habicie mu do twarzy… Może kiedyś jakiegoś ciekawszego mniszka na scenie zagra? Nie pogardziłabym taką sztuką! Ale wracając do „Procesu”, reszta obsady mnie aż tak nie porwała. Można ich podzielić na trzy grupy. Pierwsza to ci, którzy grali dobrze, ale nie przypadli mi do gustu tak, jak wymienieni wcześniej panowie. Taka jest zdecydowanie Magda Kępińska jako ponętna i dojrzała panna Burstner. Zaiste, mogłaby wodzić na pokuszenie, no i wielki plus za fagotową/klarnetową sekwencję. Ponadto jeszcze Marta Łącka w roli pani Grubach – chyba jedynej naprawdę miłej postaci w całej sztuce. Mimo weryfikującego jej zachowanie finału naprawdę da się lubić. Druga gromadka to role zagrane przeciętnie – ani dobrze ani źle. Tego jednak będzie najwięcej. Iwona Lach jako Kobieta Płacząca – nikły, trochę jakby doczepiany epizod. Katarzyna Janekowicz i po raz drugi Magdalena Kępińska jako „aniołki Titorelliego” (swoją drogą ten Tito to jakiś… Pedobear 0.o) – wpadają w środek dłużącej się niemiłosiernie scenie mowy malarza, ale są jakieś takie… dziwne. W niedobrym znaczeniu. Małgorzata Osiej-Gadzina jako Praczka – ładna Praczka zresztą, ale czuć niedosyt… A trzecia grupka to grający tak, jakbym się po nich spodziewała. Robert Dudzik w obu rolach – wuja Karola i adwokata Hulda, po raz drugi Kasia Janekowicz jako lolitkowata Leni, Tadeusz Wnuk jako Nadzorca i Kat, Kazimierz Krzaczkowski w rolach Woźnego i klienta banku, po raz drugi Bogdan Koca jako Sędzia, Bogusław Siwko w roli malarza Titorelliego, po raz drugi Robert Mania jako Student. Wszystko na plus, ale chciałoby się jakąś niespodziankę. Zwłaszcza znając możliwości tych osób. Pokrótce mówiąc, gdybym miała wybrać sobie z całego „Procesu” jakieś ulubione kreacje aktorskie, to bez chwili myślenia powiedziałabym: Jacek Paruszyński jako Franciszek i Bogdan Koca jako Block. A potem przez chwilę nic.

(Pani Koseckiej nie pomijam złośliwie, ależ skąd! Po prostu doszłam do wniosku, że jej głównym zadaniem w tej sztuce było animowanie lalki, z czego zresztą wywiązała się dobrze, i ocenianie jej na równi z resztą obsady byłoby trochę nie fair jednak.)

 

Jednak po obejrzeniu całości doszłam do wniosku, że te wszystkie plusy chyba jednak nie wystarczą, żeby mnie ponownie przyciągnąć do teatru na tą sztukę. Stało się, kochani moi – po mnóstwie realizacji lepszych i gorszych, ale jednak mających w sobie to coś, co sprawiało, że nawet pomimo towarzyszących mi tuż po pierwszym obejrzeniu wątpliwości szybko nabierałam chęci na drugi raz pojawił się spektakl, w wypadku którego mam podejrzane wrażenie, że owych następnych razów nie będzie albo będę wymagała nadludzko silnej motywacji. Chyba właśnie dlatego. Znaczy niekoniecznie z powodu nie odpowiadającego mi klimatu i tematyki utworu czy dłużyzn, a ze względu na to, że „Procesowi” zabrakło tego magicznego „czegoś”, co odsunęłoby na dalszy plan literackie preferencje i przysłoniło niedoskonałości realizacyjne. Dlatego… nie, chyba nie polecam.

Chociaż i tak jest nieźle. Za poprzedniego dyrektora już czwartego miesiąca rządów zobaczyłam sztukę, którą nie bardzo chciałam oglądać drugi raz (czytaj „Klątwę”), a za obecnego takie coś wyskoczyło mi dopiero po… prawie dwóch latach?

 

(A coby pozostać w naszych miejscowych teatralnych klimatach, na dniach skończę i wrzucę wreszcie tą notkę o „Przygodach Rozbójnika Rumcajsa”, bo trochę wstyd – od spektaklu minęły ponad trzy tygodnie, zaraz mi ten plik na dysku zacznie kwitnąć.)

4 myśli na temat “Ech, ten Kafka…”

    1. I teraz pytanie – mam się smucić czy cieszyć, że aż tak wodzę na teatralne pokuszenie?P.S. 1000 koment, YEAAAAAAH!

  1. Ponieważ niezbyt się tu orientuję na blogowisku Onetu, to chciałabym w tym miejscu komentarz do planów czytelniczych dać:Jeśli chodzi o „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego, to książkę oczywiście polecam, ale tylko i wyłącznie dla osób o mocnych nerwach i odpornych na brutalność w każdej postaci. Jestem z natury niepoprawną romantyczką, która potrafi rozbeczeć się, bo muzyka z reklamy była wzruszająca i do dziś czuję niesmak, obrzydzenie, ale najbardziej jakąś wielką wewnętrzną złość i bezsilność, kiedy przypominam sobie (a nie mogę się pozbyć tych myśli, bo zbytnio wryły mi się w pamięć) sceny, jakie musiałam przeczytać w tej książce. „Musiałam”, bo była to moja licealna lektura, i myślę, że nie należy nikogo zmuszać do przeczytania „Innego świata”. Gdybym wiedziała, że są tam takie momenty, nigdy bym jej nie wzięła do ręki, nawet, gdyby groziło to pałą w dzienniku. I nie dlatego, że nie warto, bo warto, ale każdy powinien wybierać taki przekaz, który daje prawdę, ale niekoniecznie takim kosztem.

    1. Długie i inteligentne komentarze są mile widziane w każdym miejscu tego bloga ;)Dobrze wiedzieć, tylko, że… już trochę za późno na ostrzeżenia – od jakiegoś czasu już czytam 😀 Owszem, dla wrażliwców to ciężki kawał chleba, ale na szczęście lub nieszczęście ja do nich nie należę, więc jakoś mi idzie. Pomijając zupełnie tematykę Grudziński pisze całkiem ciekawym, prostym językiem i jak na książkę wojenną dość lekko, w przeciwieństwie do takiego Borowskiego i dlatego tak długo będę trzymać tą książkę, aż ją skończę, bo jakkolwiek głupio to zabrzmi, podoba mi się. A z czasem ostatnio mam ciężko, więc kto wie, ile jeszcze będę „z łagiernikami” siedzieć 😉 Dobrze by było jeszcze przed maturą, bo a nuż widelec dostanę.A tak z zupełnie innej beczki – po nicku wnioskuję, że ktoś ze środowisk „lalkowych”? Ostatnio często szlajam się po takich blogach 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *