Le fu.

„Ciągle pada.

Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby,

mokre niebo się opuszcza coraz niżej,

żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie.

A ja?

A ja…”

 

A ja mam doła. Hell yeah. Nie pierwszego i niestety pewnie nie ostatniego w swoim życiu, ale na pewno jednego z dotkliwszych. Kto wie, może przez ten deszcz… Tak czy siak jest naprawdę nieciekawie. Kilkanaście minut temu obejrzałam cholera-wie-który odcinek „Tancerzy” bez najmniejszego skrzywienia. Teraz wcinam brzoskwinię, a te głupie włókienka wchodzą mi między zęby. Deszcz za otwartym oknem szumi niemiłosiernie, a i tak jest okropnie duszno.

 

Nie lubię niedopowiedzeń. Doświadczenie nauczyło mnie, że stanowczo za często powodują zbyt wiele za dużych oczekiwań i źle rozumianych intencji. Zresztą, jestem typem osoby, która jeżeli uważa cię za idiotę, to na pewno ci już to dawno temu dała do zrozumienia. Może dlatego oczekuję tego od drugiej strony. Jeżeli coś ci w naszych kontaktach nie pasuje, powiedz mi to – spróbujemy coś w tym zrobić. Jeżeli nie chcesz mnie w coś wtajemniczać, powiedz mi to – zrozumiem, też mam swoje sekrety. Jeżeli nie chcesz, abym opatrznie coś zrozumiała, to, do kurwy nędzy, powiedz mi to – unikniemy pewnie wielu niepotrzebnych zgrzytów.

 

Cholera. Sok ścieka mi po ręce.

 

Ale czasem mam wrażenie, że ludzie się tego po prostu boją. Na pierwszym miejscu stawiają uczucia drugiej strony i ja to rozumiem, zwłaszcza, jeżeli to osoba, którą się lubi, ceni… Tylko to trochę tak, jak w tym powiedzeniu: „Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”… I tak źle, i tak chujowo. Raz czy dwa to zadziała, ale na dłuższą metę doprowadzi do stanu, kiedy to wszystko pierdolnie i to takimi kwasami, że pewnie się skończy wrzodami stulecia.

 

I chyba bym w takim niszczącym nastroju trwała już aż do pójścia spać, gdyby nie parę miłych osób. Jedna podsunęła mi w trakcie, gdy skrobałam tą dołującą noć, swoje opowiadanie. Do przeczytania i do korekty. Wkręcam się przynajmniej na dobrą godzinę w świat przedstawiony oraz w przecinki i myślniki. Czas nie stracony, a i nie miałam czasu się nad sobą użalać – co najwyżej nad głównym bohaterem, który niemal od początku ma wybitnie przesrane. Druga podsyła mi jakiś reportaż z ulubionym kabaretem, gdzie jeden artysta w żartach ruga drugiego: „Odwal się, ty ze mną przeprowadzasz wywiad, kretynie?!?”. Na tyle to było ambiwalentne – niepodobne do niego, ale możliwe, że moją gębę rozjaśnił niesamowity uśmiech i wszystko jakoś odeszło na dalszy plan.

 

Nagła świadomość, że wszystko na pewno się wyjaśni, potrafi mnie uleczyć nawet z czegoś, co nazywam egzystencjalnym bólem dupy.

2 myśli na temat “Le fu.”

  1. A ja tam lubię takie gorzkie momenty w życiu, bo zawsze wtedy podwójnie cieszy czas, gdy się z nich wychodzi. Czymaj się!Co do wspomnianego reportażu, mnie rozczuliły (jak zwykle) wzmianki o ślubach… Jestem beznadziejna. 😀

  2. Podzielam nastrój notki.A brzoskwiń i moreli czy co tam jes nie lubię ;]Nektarynki – a i owszem :)A i można mnie wrzucić w liki. Już mi wszystko jedno ;]3m sie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *