Wio, wiosno!

Mogę trochę pojojczyć? No pewnie, że mogę. W końcu to mój blog, czy inaczej mówiąc mój kawałek internetowej podłogi. Ale wolałam tak na zaś zapytać. Żeby tym samym poczynić ciekawy stylistycznie ostrzegawczy wstępniak. Tak, taki trochę oryginalniejszy rodzaj oświadczenia, że notka zawierać będzie wiosenne narzekanie.

 

Po pierwsze – w momencie, kiedy piszę te słowa, w Lubaniu trwa druga Lubańska Noc Kabaretowa. O ile się już nie skończyła, bo o ile pamiętam zeszłoroczna jakoś o tej porze się finalizowała. No i jak sami pewnie zdążyliście już zauważyć, mnie tam nie ma. Dlaczegóż to, ach, dlaczegóż? No więc tak: organizacja w tym roku zdeczka dała dupy. Rok temu bilety można było spokojnie kupić poza Lubaniem – u nas w Jeleniej i w Zgorzelcu. Teraz już nie dało się tak. Bileciki rozprowadzano jedynie w domu kultury w Lubaniu. Dylać taki kawał po same bilety, a potem jeszcze na sam kabareton? Trochę lipa. A poza tym skład trochę taki-śmaki. Prowadzenie Ziobro i Piasecki – ok, niech będzie, głównie ze względu na „Zioberka”. Nowaki – przeboleję jakoś. Ale Paranienormalni?!? Już zupełnie pomijam fakt, że byli rok temu. Przez ten rok zdążyli się jeszcze bardziej spsić i ja za Pierwszy Nieudany Nonsens* płacić ciężko zarobionych pieniędzy moich rodziców nie będę. Tylko jest jedno „ale”. Jak zawsze. Nazywa się ono Kabaret Pod Wyrwigroszem. Akurat ich miałam i mam niemiłosierną ochotę zobaczyć, zwłaszcza, że ostatni raz widziałam ich przeszło dziesięć miesięcy temu, a na normalnym występie (a nie jakimś sraczkowatym kabaretonie, gdzie trzeba było wypatrywać artystów z odległości sektora B) – ponad dwa lata temu. No, ale nie poradzę – kiedy siła wyższa działa, także w kwestii dojazdu, trzeba czasem odpuścić. Ale smutno. Nawet, jeżeli musiałoby się być tam w pojedynkę, bo Klaudia jest na wycieczce w Zakopanem. Bo rok temu też pojechałam tam sama – i mimo koszmarków kabaretowych w „obsadzie” do dziś wspominam to znakomicie. Jedyne, co mnie pociesza, że w przeciwieństwie do zeszłej LNK pogoda nie dopisała i pewnie tam zmokli wszyscy, bo amfiteatr w Lubaniu dachu nie posiada.

Po drugie – jutro w Polkowicach jest jakiś samorządowy festyn. No wiecie, zaczął się sezon takich imprez. I o 18.00 jest Neo-Nówka. Ale nie pojadę. Nidyrydy, jak to mawiają. Ojciec mnie nie zawiezie, bo też mu się zaczął sezon, z tym, że zleceń. A PKS mimo pięknego pola do popisu, jakie daje mu burdel na kolei, nie korzysta z niego wcale i jak zwykle – o ile dojazd na miejsce jeszcze by się znalazł, to do domu już ni hu hu. I znowu żal zadek ściska, bo mimo, iż widziałam ich ledwie trzy miesiące temu, to ostatnio znowu nabrałam potwornej chęci na kolejny ich występ. Może dlatego, że to już rok od tamtego Lubania? Kto wie. Inna sprawa, że tym samym wyczerpałabym swój „roczny limit”. Czemu? Jakiś czas temu półżartem stwierdziłam sobie, że chyba na rok przysługują mi tylko dwa spotkania z Neonsami, bo od kiedy pierwszy raz ich oglądałam na żywo, to na każdy rok przypadają po dwa występy. Może coś w tym jest?

Po trzecie – Jelenia w kwestii kabaretów się nie popisuje. Okej. W czerwcu coś jest. Z tym, że to są Łowcy.B. Albo biorąc pod uwagę mój obecny stosunek do nich – Łowcy.Ble. Klaudia jest nastawiona podobnie „entuzjastycznie”, także się nie wybieramy. Podobno ma też grać gdzieś Paka, ale poza terminem nie wiadomo nic. Wiadomo, za Paką to ja nie szaleję, ale jak to mawiają – jak się nie ma, co się lubi, to się kradnie, co popadnie. Kto wie – może podobnie jak rok temu wyskoczy ni stąd, ni zowąd jakiś festyn i ktoś będzie. Ale póki co jest lipa.

Żeby nie było, że całe moje aktualne samopoczucie polega na użalaniu się nad swoim parszywym losem – są pozytywnie nastrajające plany. W przyszłą niedzielę idziemy wreszcie z Anią na tą nieszczęsną, przesuniętą „Czarną maskę” (co nie zmienia faktu, że chętnie bym komuś wpieprzyła za ten miesiąc niepotrzebnego oczekiwania). Tydzień później mnie i Klaudię czeka premiera „Kolacji dla głupca”. Bileciki już leżą gdzieś tutaj. Babka w kasie wprawdzie próbowała mnie namówić na następny spektakl po premierze, no ale nie ze mną te numery 😀 W końcu trza psiapsióle pokazać, jak się można bawić. No i jeszcze jedna rzecz, dosyć niepewna póki co, bo z Klaudiuszem nie konsultowana, ale pewnie będzie chętna – 15 maja, czyli w sobotę przed moim wyjściem z Anką do teatru w Lubinie będzie Limo. W ramach urodzin jakiegoś tam centrum handlowego, więc za friko. Już sprawdziłam PKS-y i wszystko pasi – pewnie dlatego, że grają dosyć wcześnie. I liczę na to, że się uda nam tam być 🙂

 

No. To się namarudziłam. Ale chociaż pogoda beznadziejna, to trochę jakby wiosną czuć w powietrzu. I to nie tylko dlatego, że maturzyści przez ostatni tydzień okupowali budynek naszej szkoły, dzięki czemu ten tydzień mogliśmy spędzić w domu. Oczywiście i to się przydało – chwilka wytchnienia przed rychłą klasyfikacją, dobry moment na czekające od dawna zajęcia… Zdążyłam obejrzeć ciurkiem kilka odcinków zarzuconej jakiś czas temu „Syrenki Mako” (do której niniejszym powracam, kompletując epizody i oglądając na bieżąco). Zdążyłam odnieść do biblioteki przetrzymane książki i zreflektować się, że mają tam półkę z kasetami wideo, a pomiędzy nimi „Małą księżniczkę” (zamierzam przyjść na dniach i wyżulić obie taśmy chociaż na tydzień ^^). Zdążyłam połazić po sklepach, przymierzyć kilka sukienek, które mi się podobały i z rozpaczą dojść do wniosku, że żadna dobrze nie leży. Zdążyłam przede wszystkim spędzić cały dzień na kolorowaniu pewnego szkicu – ze świetnym zresztą skutkiem, jeśli by nie liczyć zmęczenia i bólu ręki. Swoją drogą właśnie maluję kolejny, korzystając z ostatnich luźnych dni. Dłuższe wolne to dobra rzecz, tylko że rozleniwia strasznie. I zniechęca do męczenia dużych lektur, które stoją na półce i złośliwie szczerzą do ciebie kły.

 

Wprawdzie nie jest źle, co więcej – jest całkiem wporzo, ale i tak muszę na koniec notki zakrzyknąć radośnie: SRAKA PRAPTAKA! Tytuł piosenki zespołu Sedes ostatnimi czasy przekułam w swoje nowe, uniwersalne przekleństwo. Zresztą okazało się, że świetnie oddaje obecne klimaty. Zarówno nieciekawą aurę czy zacinającego się Explorera, jak i umykające występy, ludzką głupotę czy kandydaturę Jarosława K. na prezydenta. Swoją drogą byłaby z tego niezła nazwa dla zespołu okołopunkowego. Wczoraj złapałam listę takich śmieszno-żenujących nazw kapel i idzie się posikać (Grupa Naukowców Badająca Niezniszczalność Pudełka Po Serku Homogenizowanym miażdży wszystko, ale na przykład Kultura Obszczymura, Pogromcy Wdów i Sierot czy Mirabelki w Tym Roku Nie Obrodziły też są mocne). Aż nabrałam jakiejś dziwnej weny twórczej i sama spłodziłam kilka. I pewnie gdybyśmy z dziewczynami założyły kapelę, nazywałybyśmy się Jogurt Waniliowy i Krewetki albo Mucha Nie Kuca, ewentualnie Nieślubne Dzieci Romana Ż. Kreatywność przede wszystkim!

 

 

* Ostatnio usłyszałam od zaprzyjaźnionej osoby inny nadobny przydomek: „Parapojeby” i muszę przyznać, że chociaż nieelegancki, to bardzo mi pasuje.

2 myśli na temat “Wio, wiosno!”

  1. Witaj. :)Chciałam podzielić się pewną refleksją – trafiłam jakoś na Twoją relację z Płockiej Nocy Kabaretowej i zauważyłam, że mamy na tę sprawę dość podobne spojrzenie, chwilami nawet nieco podobnie opisałyśmy. Z resztą to być może dotyczy nie tylko sprawy Płocka, tak więc masz nową czytelniczkę. ;)Zapraszam też na mojego bloga: http://www.kabareciarstwo.blogspot.com . I pozdrawiam. 🙂

    1. Hej 🙂 Zdaje się, że zaczepiłam gdzieś o Twojego bloga, bodaj szukając czegoś o Neo-Nówce… Teraz mam pretekst, żeby się bardziej wgłębić 🙂 I dzięki za tzw. doda-nie. Pozderko!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *