Ten wspaniały, paskudny dwa tysiące dziewiąty

Wszyscy robią podsumowania, robię i ja. Wiecie, taki powszechny zwyczaj. Chociaż nie bardzo mi się chce, bo tak coś mi się zdaje, że po podliczeniu wszystkiego plusy nie będą górować nad minusami. Ale co tam. Piszę i liczę, bo wychodzę z założenia, że to trochę tak, jakbym otrzepała się z tego wszystkiego i z czystą kartą weszła w nowy rok. Tak, możnaby to nazwać rozliczeniem. No, to lecimy.

 

1 stycznia

– rok 2009 przywitałam poza domem. Po raz pierwszy od bardzo dawna, jeżeli nie w ogóle. W każdym bądź razie pierwsze minuty nowego roku zastały mnie przy oknie salonu u Natalii. Ta noc była iście szampańska i pełna nienormalnych pomysłów. Jak nigdy… Jednak z perspektywy czasu i pewnych późniejszych wydarzeń patrzę na nią w zupełnie innym świetle.

5 stycznia

– postarzałam się o kolejny rok. Dziewiętnasty już, co stało się przyczynkiem do drobnego dołka, mimo wyjścia na „małe co nieco” z Natalią dzień wcześniej.

10 stycznia

– … ciężko opowiadać, ciężko było przywyknąć do takiego stanu rzeczy. Niespodzianka z gatunku tych złych, jeżeli nie najgorszych i zachwianie fundamentów. Ale niestety istotne to było. Także zaznaczam.

16 stycznia

– bezpośredni skutek powyższego. Kolejne mimo wszystko istotne zdarzenie, o którym źle jest opowiadać, a które wziąć pod uwagę po prostu trzeba. Bo zostawia poważne ślady, czy się tego chce, czy nie.

24-25 stycznia

– wyjazd do Wrocławia na Przegląd Piosenki Debilnej (festiwal Wrocek) z Natalią i Pauliną. Posmak kabaretowego „wielkiego świata”, że tak to nazwę. Moc ekip oraz artystów znanych i mniej znanych na przysłowiowe wyciągnięcie ręki. A i należy (absolutnie, jak to mawiała niejaka pani Surmacz) odnotować fakt, iż za sprawą chłopców z KSM-u (dla występu których zresztą została zorganizowana cała ta wyprawa) mogłyśmy wejść bez żadnego problemu na pokoncertowy bankiet, dzięki czemu mogłam poznać osobiście członków kabaretu Weźrzesz czy samego Artura Andrusa. A i przekonałam się, że najlepiej poza domem śpi mi się chyba tylko w hotelowym łóżku. Bo w wyrku u rodziny koleżanki jakoś źle mi się kima. Gospodarzofobia jak u Jamesa z „Selekcji naturalnej”? Możliwe. A. I jeszcze w drodze do Wrocka dostałam spóźniony prezent urodzinowy. Zdjęcie Bartka Kasprzykowskiego z autografem. Piękny podarek. Szkoda, że pryzmat późniejszych wydarzeń sprawia, iż nie patrzę nań z taką beztroską, z jaką bym chciała.

29 stycznia

– przejazd. Zawód. Nazywajcie to jak chcecie. Możnaby rzec, że początek końca – chociaż wcale sobie nie życzyłam, żeby tak było.

1 kwietnia

– w sumie nic to istotnego, bo szczególnego wpływu na moje życie na pewno nie miało, ale napiszę, bo w kwestiach kabaretowych „reperkusje” tego zdarzenia bębnią do dziś. Primaaprilisowy dowcip Kabaretu Młodych Panów, czyli tak zwana wielka ściema o odejściu Banana. Żart do tego stopnia durny, nieśmieszny i pogrywający na uczuciach znacznej ilości osób, że nawet po ponad ośmiu miesiącach sprawia, iż na Młodych patrzę krzywo. Bo skoro stać ich było na taki wyczyn, to świadczy o nich źle. Fatalnie.

13 kwietnia

– lany poniedziałek. Ale przede wszystkim – wyprawa z rodzinką na gondole do Świeradowa. Jak to mówią: cudze chwalicie, swego nie znacie!

17 kwietnia

– Łowcy.B w Jeleniej Górze. Wyjście kabaretowe na zasadzie „jak się nie ma, co się lubi, to się kradnie, co popadnie”, bo szczególnie za panami w starych sweterkach nie szalałam. Wbrew oczekiwaniom bawiłam się świetnie. Ponadto do grupy „wypadowej” (Natalia, Klaudia, ja) dołączyła poznana na Photoblogu Justyna. W sumie ten występ mógł być początkiem prawie nowej kabaretowej sympatii… ale się nim nie stał. Dlaczego? No cóż. Próba „wejścia” w łowcowe środowisko fanowskie dziewczyny zachęconej tą dobrą energią z koncertu skończyła się po paru tygodniach wyjściem dziewczyny zjeżonej i głęboko przekonanej, że niestety, bardzo mi przykro, ale wszystko wskazuje na to, że ta, niby to reprezentacyjna, grupa fanów „sweterkowców” to ludzie wyglądający na mocno żenujących. A i jakieś pół roku później sami Łowcy sprzedali gęby Media Marktowi i w efekcie każdy może się podetrzeć Górą albo wypastować sobie buty na Maryjuszu.

25 kwietnia

– ze szczególnie wredną premedytacją 40 złotych, które mogłam wydać na występ Paranienormalnych, wydałam na koncert formacji znanej jako Czesław Śpiewa. Niewątpliwie się opłacało, chociaż wcześniej styczność z twórczością pana Mozila miałam słabą. Po występie z miejsca zapragnęłam płyty. Wychowany w Danii młodziutki Polak ze uroczym akcentem, akordeonem, kapelą i… butelką Johnny’ego Walkera totalnie zakręcił mi we łbie 🙂

1 maja

– tour de Basse-Silesie, część druga. Bazylika w Krzeszowie, Domki Tkaczy w Chełmsku Śląskim i Park Miniatur w Kowarach.

9 maja

– postawiono przede mną pewien wybór. Albo 9 maja kabareton w Lubaniu albo 19 czerwca Kabaretowy Przegląd Pokoleń w Legnicy. Oba ze względu na Neo-Nówkę. Jako że na pierwszą imprezę były jeszcze bilety, na nią wypadło. Tak oto znalazłam się na Lubańskiej Nocy Kabaretowej. Miała być jeszcze Klaudia, ale w ostatnim momencie dopadła ją grypa. Mimo to nie było źle, bo w końcu kiedyś tam, w zamierzchłych czasach, na występy jakoś jeździło się samemu… Minusy – Babeczki z Rodzynkiem (pusty śmiech) i Paranienormalni („Mariolka? Mamo, zabij mnie”). Przetrwałam. Plusy – Halama i Ziobro. Uśmiałam się. Najistotniejsze – Neonsi. Było… bosko. Niebiańsko nawet. A po występie – tradycyjnie – mała rozmowa „zakulisowa”. Takie typowe dla nas spięcie. Pozytywne i bardzo energetyczne na dłuższą metę.

16 maja

– Ania zaprosiła mnie na galę 20-lecia Klubu Sportowego Spartakus. Pierwszy raz w życiu poszłam z własnej woli na mecz koszykówki 😀 No, ale jak tu odmówić, jak po primo zaprasza koleżanka (i to nie jakaś pierwsza lepsza, ino Anka), a po secundo grają: jej ojcec, mój wujek i niejaki Jacek Ziobro? Się nie da po prostu. Swoją drogą ten ostatni zwyczajnie wymiatał. Inna sprawa, że on nadal trenuje, a reszta nie bardzo… W każdym bądź razie do dzisiaj jestem pod wrażeniem i z tego, co widziałam po meczu, nie tylko ja 🙂

23 maja

– trzeci raz na „Śmierci Człowieka-Wiewiórki” (i chyba ostatni, jak tak teraz myślę…). Wrażenie jak zwykle piorunujące. Oraz ciekawa i (stosunkowo) długa rozmowa z R. Już nie panem R., a po prostu R.

28 maja

– historia zatoczyła koło. Po nieco tylko ponad roku Pracownia Prowincja z Szymonem Jachimkiem na pokładzie wróciła do Jeleniej ze spektaklem „Podróże dookoła pokoju stołowego”. Miałyśmy się wybrać w cztery osoby (czy cała grupa „wypadowa”), finalnie jednak Justyna nie dotarła i obejrzałyśmy sztuczydło w trójkę. Sztuczydło, bo mimo upływu czasu to była wciąż ta sama mieszanka bezsensownego wydurniania się na deskach z udawaniem, że coś tu ma przesłanie. Jakkolwiek po spektaklu Szymon z rozbrajającą szczerością stwierdził, że przesłania w tym faktycznie nie ma. No. Tak czy siak każdy pretekst do spotkania się z Szymem jest dobry.

4 czerwca

– Polacy to „taka dziwna naród”, że najchętniej świętuje klęski. Powstanie warszawskie, tzw. „agresja radziecka”, te sprawy. Jednakże coś się w tej kwestii zaczyna zmieniać i w polskim, śmierdzącym od martyrologii kalendarzyku pojawiło się wesołe z założenia święto, a mianowicie rocznica „pierwszych wolnych wyborów”. Z tej okazji Teatr im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy zmontował koncert z piosenkami i ruszył w trasę po Dolnym Śląsku: Legnica-Jelenia-Wałbrzych czy jakoś tak. Akurat występ w Hirszbergu przypadł dokładnie na 4 czerwca. Jakoś tak się złożyło, że byłam w teatrze (nie czasem po jakieś bilety znowu?), patrzę – wisi plakat. Grzegorz Wojdon w obsadzie i wejście za kompletne friko. Takiej okazji się nie omija 😀 Wprawdzie koncert był udany tylko połowicznie (co oni zrobili moim kochanym „Konstytucjom”?!?), ale Wojdon spisał się naprawdę znakomicie 🙂 A na finał szampan dla całej sali i chóralne śpiewy. I na tym mogłoby się skończyć, ale po wszystkim spotkałam J., dzięki któremu trafiłam za kulisy i poznałam pana śpiewającego aktora osobiście (do dzisiaj nie wiem, jak się odwdzięczyć).

13 czerwca

– powiat jeleniogórski obchodził 10-lecie i z tej okazji na lotnisku zorganizowano festyn. Typowy – zespół biesiadny na scenie, baloniki, w cholerę piwa, dla dzieci wata cukrowa i popcorn. Tylko jedna rzecz – możnaby rzec, że drobiazg, chociaż dla mnie to drobiazg wcale nie był – różniła go od masy innych. Wystąpić miał na nim kabaret Limo. Toteż już jakiś miesiąc wcześniej były „ustawki”, żeby się wybrać. W końcu nie co dzień zdarza się wizyta porządnego kabaretu u nas i w dodatku ze wstępem wolnym. Finalnie na lotnisku pojawiło się sześć dziewczyn: ja, Klaudia, Natalia, Justyna oraz dwie nowe koleżanki: Asia (od Klaudii) i Klaudia (od Justyny). No właśnie, trzebaby podkreślić, że wtedy to właśnie poznałam Aśkę 😀 Kombinowanie urodzinowego prezentu dla Tryna w warunkach polowych (typowe „nieważne co, liczy się gest” – bo wręczona mu dmuchana „pała wodza” nie przeżyła transportu), Klaudiusz opierdalający konferansjera za obsuwę w programie („Kiedy będzie Limo?!?”) oraz Bob i Szym tańczący na scenie do taktu grzechotania jakiejś małej dziewczynki 😀

20 czerwca

– ostatni raz (na) „Podróży poślubnej”. Jak to powiedział R. „zielony spektakl”. Bicie pasami, macanie po zadku i faceci w damskich majtach. Sodomia i Gomoria 😛 Jak się okazało po spektaklu Rozalia Mierzicka, Jarek Dziedzic i Marcin Pempuś tego dnia zagrali w Teatrze Norwida po raz ostatni. Od nowego sezonu zabrało też Piotrka Żurawskiego. W sumie z perspektywy czasu tak naprawdę tęsknię tylko za nim i Dziedziolem. Ah. No i całowakacyjny straszek, czy czasem zespołu nie opuszczą moi ulubieńcy – Ania Ludwicka i Robert Mania. Na szczęście we wrześniu wyszło, że nie.

22 czerwca

– arcy-czysto prywatnie: ścięłam włosy. Niedużo, ale na tyle efektownie, żeby było czuć różnicę. Na plus, myślę, bo wreszcie zaczęłam częściej je rozpuszczać. Swoją drogą polecam salon fryzjerski koło kościoła Erazma i Pankracego 🙂

26-28 czerwca

– w zeszłym roku pomysł zlotu fanów KSM-u w Kielcach wypalił, więc w tym myślano o kolejnym. Przy okazji jakoś się podczepił pomysł zlotu fanów KMP i obie „imprezy” odbyły się jednocześnie. Niestety, w stosunku do „pierwszego razu” wyszło słabo. Spotkanie z chłopcami przebiegło wprawdzie w bardzo miłej atmosferze, kabareton w amfiteatrze Kadzielnia ubawił solidnie, ale… o ile w zeszłym roku na zlocie była jedna grupa ludzi, z których spora część poznała się dopiero na nim, ale silnie łączyła ją wspólna pasja (czyli Męczący), o tyle tym razem mieliśmy podział na jakieś grupy, grupeczki i całą resztę, także o jakiejkolwiek integracji nie było mowy. Jakkolwiek z ową „resztą” (Zgred, Myst) można było ciekawie przez te kilka dni porozmawiać na wiele ważnych tematów, nie tylko kabaretowych. Swoją drogą opisanie całego zlotu na łamach bloga z zaznaczeniem braku jedności uczestników i dyskusyjnego zachowania niektórych zaowocowało wyklęciem mnie przez pewną grupkę – pomimo, że nie tylko ja zwróciłam na to uwagę. Zabawne, nieprawdaż? 😉 Swoją drogą… bardzo brakowało mi Klaudiusza, Anolki i kielczanek, które prowadziły nas po mieście za pierwszą razą…

30 czerwca

– wróciłam z (nie do końca udanego) zlotu, odpoczęłam i wybrałam się na świeży spektakl Teatru Norwida – fredrowski „List”. Jako że była to pierwsza sztuka nowego dyrektora, pana Kocy, byłam niesamowicie ciekawa, jak wyszło. No i Jacek Grondowy w obsadzie, aaaa! 😀 Było… naprawdę miło! Po raz pierwszy od dłuższego czasu czułam się na spektaklu naszego teatru zwyczajnie dobrze. Bez kopania w moje poczucie dobrego smaku, bez wulgarów, bez rozbierania kogokolwiek dla zasady i tej całej srawangardy panującej za Klemma. A Dwór Czarne jest naprawdę piękny. Nie tylko jako teatralna sceneria.

6-16 lipca

– dziesięć dni w Łebie. Forsa przegrywana na „młotkach” i stołach do cymbergaja albo wydawana na stoiskach z tzw. tanią książką, wizyty w dwóch lunaparkach, wystawa figur ze słynnej terakotowej armii, oceanarium pełne kolorowych rybek i innych stworzeń (płaszczki! rekiny!), wydmy (piasek we włosach, sialalala…), ogród ornitologiczny, latarnia morska Stilo, wystawa motyli, Mini-Zoo (na urlopie, ale jednak), rejs na „Gryfie”… Duuużo wrażeń. Telefon z teatru z informacją, że przyjęto mnie na kolejne warsztaty teatralne 🙂 No i nauka, że nie kupuje się rafandynek za 4 zeta, a panowie grający covery w knajpach i krewetki na pizzy to zUooo.

19 lipca

– tej wiosny i tego lata Limo – w całości bądź na raty – odwiedzało nas nadzwyczaj często. Tym razem w ramach finału Lwóweckiego Lata Agatowego. Wprawdzie w pojedynkę zamiast z Klaudią – bo krzyżował się z finałem Gali Izerskiej i Męczącymi – i znowu skecze z „Dzielni”, ale Limo to Limo. Albo „bo Limo to jest, kurwa, Limo” (swoją drogą ten zwrot komuś bardzo przypasił :P).

3-16 sierpnia

– kto raz spróbował czegoś takiego jak warsztaty teatralne, ten będzie chciał kolejny i kolejny. Ja miałam to szczęście, że mimo różnych dziwnych plotek na temat rzekomej nowej rekrutacji się dostałam. Część ludzi z zeszłego roku, część nowych. Pot, krew i łzy… chociaż nie, wróć, krwi nie widziałam. Ale były bolące mięśnie i momenty totalnego zrezygnowania (albo mniej elegancko mówiąc wkurwienia). Ale zrobiliśmy spektakl, „Klisza pamięci”, który wówczas wydawał nam się być udany. Bo był, ale z perspektywy czasu widzę wyraźniej, że do poprzedniej naszej warsztatowej sztuki – pamiętnej „Z księgi kolorów” – się nie umywał. No i to wszystko, na co zwrócili uwagę moi warsztatowi koledzy – że narzucony temat ograniczył nam inwencję, że za dużo pomysłów na raz i trochę zalatywało chaosem, że część z nich była taka sobie, że ci mniej obdarzeni talentem przez naturę poszli na tło… No i z drugiej strony chyba doszłam już do takiego momentu, kiedy potrzebuję mieć naprawdę duży wpływ na spektakl, który w sumie jednak współtworzę. Ale pracowało nam się dobrze razem i to chyba jest najważniejsze. Ale Jacka i pani Koryny brakowało. Ojjj, brakowało…

Ostatnie tygodnie sierpnia, początek września

– w pierwszym momencie myślałam, że wreszcie uśmiechnęło się do mnie szczęście. Teraz nawet nie chce mi się tego wspominać. Udział w warsztatowych spektaklach zaowocował angażem do filmu offowego. Początkowo mimo zmęczenia byłam nawet zadowolona. Dopiero potem dotarło do mnie, w jak beznadziejny projekt się wpakowałam. A było już za późno, żeby się wycofać… I wkurwia mnie to teraz – wczesne wstawanie na zdjęcia, jeżdżenie i łażenie Bóg-wie-gdzie, jazda na rolkach, która skończyła się dla mnie odczuwalną do dziś kontuzją i ta upierdliwa uprzejmość reżysera, na myśl o której krew mnie zalewa. Mam dość tej zabawy na długie lata… a jeszcze teraz na wiosnę czeka mnie kontynuacja -.- Na szczęście już z pomocą R., którego obecność na pewno poprawi mi humor. I tyle. Nie wracajmy już do tego do wiosny, a najlepiej do lata. Teraz mam już silne postanowienie – żadnego grania w offowych filmidłach. No chyba, że naprawdę dobry kolega zaproponuje! Jedyny pozytyw tego całego bajzlu to…

26 sierpnia

– zostałam opiekunką słodkiej, małej beżowo-biszkoptowej króliczki, którą nazwałam Suzana. Jaśnie pan reżyser potrzebował do swojego „dzieła” królika, więc poszedł do sklepu zoologicznego i kupił ją wraz z klatką, a po zdjęciach chciał ją oddać z powrotem. Jakby to, kurwa, była zabawka. Szkoda mi było ślicznego maleństwa, że ma się najpierw „ze mną oswoić”, a potem cierpieć przez czyjąś powaloną wizję „artystyczną”, więc została już ze mną. I jest nam dobrze razem… a przynajmniej tak mi się wydaje 🙂

29 sierpnia

– drugi raz na „Liście”, tym razem z mamą. Początek sezonu 2009/2010 naszego teatru.

1 września

– nadęta do granic możliwości rocznica, ale z okazji jej obchodów zaproszono do naszej mieściny Janusza Radka. A się okazało, że Klaudia też słucha i lubi, także miałam z kim pójść ^^ Piosenki Niemena śpiewał lepiej od niego – oj, pewnie się Czesio w grobie z zazdrości obkręcił dookoła własnej osi… Chociaż aranżacja „Jołoczek” na „pierwszy rzut ucha” mnie zdeka zaszokowała. Na szczęście tylko na pierwszy 🙂 Zabawa była miodna, a i gwiazda wieczoru mimo zmęczenia wyszła do spragnionego autografów i fotek ludu. Na nowo polubiłam Janusza i jego twórczość… Szkoda tylko, że parę miechów potem pan Radek podpadł mi żenującą wypowiedzią na temat polskiego kabaretu w jednym z wywiadów, świadczącą o niesamowitym wręcz zadufaniu w sobie i od tamtej pory ostentacyjnie pana Radka nie słucham.

4 września

– „no i stało się, cholera…”, wyrywając z kontekstu fragment starej piosenki Moralnych. Od jakiegoś czasu czułam, że coś się między nami psuje, że jakiś wpływ mogą na to mieć osoby trzecie. Ale mówiłam sobie, że nie, że mi się tylko coś ubzdurało. Tylko, że… taka była prawda. Tego dnia właśnie się to okazało. Kupę czasu po incydencie, który mnie zabolał i który ewidentnie nie był moją winą, usłyszałam, że to wszystko się stało przeze mnie, że to ja zachowałam się nie w porządku i że jestem dupa, a nie przyjaciółka. Zabolało, owszem. W ten właśnie sposób panna Natalia, z którą przyjaźniłam się przez bite dwa lata, zakończyła swoją znajomość z osobą, która na przyjaciółkę się nie nadaje, bo zadaje za dużo trudnych pytań i nie na wszystko się godzi. Znalazły się lepsze. „Lepsze” znaczy się. No cóż. Swoje odcierpiałam, ale po poradach paru znajomych (ha, chyba lepsze z nich by były przyjaciółki niźli z tej, niby „zdeklarowanej”) przeszło mi. A i parę późniejszych sytuacji (oraz nowych, lepszych znajomości) uświadomiło mi, że dobrze się stało. A ona… no cóż. Jeżeli utrzyma się u niej instrumentalne podejście do ludzi, to za jakiś czas – krótszy lub dłuższy – nagle się zorientuje, że nie ma wokół siebie już nikogo. A ja wcale z tego powodu nie będę płakać.

20 września

– czekałam i zacierałam rączki jakieś dwa miesiące. Neo-Nówka znów w Jeleniej! Och, co za szczęście! Bilety kupione dla mnie i dla Natalii, poza tym zapowiedziała się Justyna. W międzyczasie stało się, co się stało i zdecydowanie nie miałam ochoty iść na występ w jej towarzystwie. No, ale cóż, kto to mógł przewidzieć? Zresztą, miałam jeszcze nadzieję, że to chwilowe wszystko. Eh. Nadzieja matką głupich. Ale nieważne. Ważny był występ. W końcu to był ICH występ. Przezabawny, nie bez krztyny refleksji… i nie bez spotkania zakulisowego! Które zresztą mogłoby się nie odbyć (ta durna obsługa teatru!), gdyby nie elokwencja Gosi. No, ale się odbyło i chwała bogom (za Gosławę)! Z racji daty, wypadającej między urodzinami Radka i Michała, wszyscy dostali prezent – portret całej ekipy mojego autorstwa i czekoladki. To dlatego, że mam takie jakieś założenie: jeżeli kogoś naprawdę cenisz, koniecznie musisz darować rękodzieło. A rysowanie to jedna z nielicznych rzeczy, która mi wychodzi i którą do tworzenia podarków można wykorzystać. Szczególnie dla kogoś takiego.

4 października

– zaczęło się od GGadania z Klaudią i pytania, czy wybieram się do Wrocka na KSM-y. Nie miałam takiego planu, ale uległo to zmianie i tak pewnej niedzieli pojechałam do Wrocławia… Niestety lub stety nie sama, bo jechała też Justyna – to jest to „stety” – a i na ostatnią chwilę doczepiła się Natalia – tak, to jest to „niestety”! Po wiadomych zdarzeniach była ostatnią osobą, którą życzyłabym sobie tam widzieć. Ale cóż poradzić. Na szczęście na miejscu czekały na mnie Klaudia, Aśka, bieganie w trójkę po mieście za pewnym zakupem i występ Męczących. No i jeszcze Zgred z Agniechą tuż przed występem, który zresztą się udał całkiem, chociaż niektórym zamarzyło się bycie największym „wariatem publicznościowym” i zwyczajnie przeginali pałę. Ale chyba od samego kabaretu ważniejsze tego dnia było coś zupełnie innego. Uświadomienie sobie – takie już zupełne – że nie ma już za kim płakać. I że niedaleko od jakichś dwóch lat miałam osobę (a od czterech miesięcy nawet osoby), które są znacznie więcej warte, niż mi się zdawało.

18 listopada

– o ile zawsze to ja jestem inicjatorem wszelkich wyjść do teatru, o tyle teraz na spektakl szczególnie napaliła się mama. Może dlatego, że chodziło o „Kolację na cztery ręce”, a może dlatego, że pierwsze kilka „grań” miało mieć miejsce w Pałacu Paulinum. A różne takie wystawianie sztuk poza teatrem, którego od czasu pojawienia się nowego dyrektora mamy całkiem sporo, strasznie jej się podoba. Przedstawienie okazało się naprawdę świetne – ciekawe, zabawne, inteligentne, wspaniale zagrane (cała trójka była znakomita, ale IMHO pan Konieczyński rządzi ^^). Prawdziwe obcowanie ze sztuką. Mam straszną chęć iść jeszcze raz… 🙂

30 listopada

– znowu „jak się nie ma, co się lubi, to się kradnie, co popadnie”? Chociaż nie, bo Hrabich kiedyś tam lubiłam, nawet bardzo, a to o ich występ w tym wypadku chodziło. Były masakryczne przeboje z rezerwacją, która była i się zmyła (dzieci, pamiętajcie, żeby NIGDY, ale to PRZENIGDY nie ufać rezerwacjom na tzw. Jeleniogórską Scenę Kabaretową, bo strasznie tam lecą w bambus), ale dzięki pewnej pomocy opatrzności, która ma na imię Tomasz, udało nam się wejść w komplecie. Bo tak to weszłabym tylko ja i Justyna, bo miałyśmy bilety, a Klaudii i Aśce by nie starczyło. Tak, był bardzo miły skład. Chociaż miałam pewne obawy, Klaudia zgasiła je trafnym: „Hrabi to nie KSM” 😀 Występ udany i zabawny, chociaż nadal, gdy ktoś mi mówi, że Hrabi to dla niego najlepszy kabaret w Polsce, uśmiecham się z cieniem politowania… Dobrzy są, ale do najlepszości jeszcze kawałeczek drogi.

6 grudnia

– podarowałam sobie tzw. duży prezent Mikołajkowy (duży, bo mały to ten, który dali rodzice). Był nim bilet na premierę spektaklu „Scrooge: Opowieść Wigilijna” (spotkałam też się z formą „Scrooge: Opowieść Wigilijna o Duchu” – nie wiem, która jest właściwa). Podkreślę: na premierę. Pierwszy raz w życiu szłam na premierę (nie licząc „Podróży dookoła pokoju stołowego”, ale to się nie liczy, bo off i to dość syfny). Niesamowita sprawa. Taka świadomość, że widzisz spektakl jako jedna z pierwszych osób, yeah! Adaptacja Dickensa udała się bardzo, spektakl familijny, ale bez zbędnego pedagogicznego zadęcia, z efektami jakich na tej scenie przez ostatnie dwa lata nie widziano (zastępowano je w tym czasie wulgarami i kupą, że tak pozwolę sobie na złośliwość :P). Świetnie zagrany, do pośmiania się i do popłakania. Super po prostu. A potem bankiecik. Za gorąco, za dużo ludzia, nie ogarniałam nieco, ale jak na pierwszy taki „raz” było okej. Spotkałam kolegów z warsztatów, Jacka, pana Paruszyńskiego, wujka i ciocię… Spotkałam także R., z którym wyjaśniłam pewną niewyjaśnioną sprawę (na jego korzyść) i to było takie optymistyczne zakończenie.

 

Optymistyczne zakończenie nie tylko tamtego dnia, ale i podsumowania. To dobrze, bo ciężko było – męczyłam je dwa tygodnie. Prawie. Bez dwóch dni. W każdym bądź razie opiewa ono tylko najwyrazistsze – czy to dobre, czy to złe – wydarzenia, a przecież były różne drobiazgi, dziejące się na codzień i po troszku, z dnia na dzień, poprawiające jakość mojego bytu. Mam tu na myśli głównie moją klasę – wspaniałą, świetną, kapitalną, itp., etc. Miód i lukier, ale naprawdę. Jak przez ostatnie x lat edukacji w szkołach ponadpodstawowych bywało z tym różnie, tak teraz mogę stwierdzić z całą pewnością, że lubię ich. A niektórzy (niektóre w sumie bardziej) stali się dla mnie naprawdę ważni… Chociażby Ania czy od września Magda zwana Stasiem. O Ance w tym podsumowaniu jest mało, o Staśku praktycznie wcale, ale były. Poprawiały humor, pomagały przy dołach, towarzyszyły w szaleństwach. Tak gwoli ścisłości. Miłej ścisłości 🙂

 

Ale mimo wszystko… cieszę się, że miniony rok już jest za mną. Bo był dziwny. Dużo dobrego w sumie… ale i sporo niedobrego. Nie wiadomo, w którą stronę przechyla się szalka. I mam nadzieję, że 2010 będzie jednak lepszy. Znaczy uboższy w rzeczy, których nie chce się pamiętać.

7 myśli na temat “Ten wspaniały, paskudny dwa tysiące dziewiąty”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *