Weekend po wrocławsku

Chciałabym tylko powiedzieć, że telewizja nie zdążyła jeszcze puścić wszystkich odcinków „N jak Neo-Nówka” skręconych podczas realizacji, na której miałam przyjemność być, a już wylądowałam na następnej. Szczerze mówiąc nie planowałam tego, ale żebym żałowała – no gdzież by tam! Wszedłszy do gmachu na Karkonoskiej przed siedemnastą, wyszłam po dwudziestej trzeciej z kisielem zamiast mózgu. Oh yes, tego mi było trzeba. Nie będę się wgłębiać w szczegóły, bo niestety musiałabym coś niecoś zdradzić z tego, co się działo. A nie mam sumienia. Normalnie nie mam sumienia. To był mindfuck w tak czystej postaci, że głupio by mi było komuś utrącić z tego choćby kapkę. Czekajcie w grudniu, zdaje się, że w Sylwestra puszczą ostatni odcinek ze zrobionej wczoraj czwórki.

(Poza tym to była świetna okazja, żeby ściągnąć do Wro na jeden dzień Klaudię, ubawić się we dwójkę, a potem spędzić noc na imprezowaniu, w efekcie czego po raz pierwszy od początku studiów nie stawiłam się na wykładzie z powodu… hm… trudności w zebraniu się do kupy. No cóż. Jak to na tumblrze mawiają, I regret nothing.)


Ogólnie weekend był dość pokręcony, bo zamiast tradycyjnie w piątek po południu zwiać do Jeleniej pozostałam we Wrocławiu i – pomijając zakuwanie na zaliczenie kolokwium z literatury staropolskiej (bleh, na szczęście się udało) – wpadłam w sobotę na Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora. Czy tam Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora, bo to jakieś takie pomieszane jest, że nie ogarniam… Po co? Pokibicować swoim. Tja, skoro nie bardzo mogę przyjść do swojego ulubionego teatru, to on przyjechał do mnie. Żartuję oczywiście 😀 Ale tak czy siak moje łukochane „Novecento” dostało się do konkursu i głupio by mi było, gdybym nie przyszła obejrzeć, skoro już siedzę w tym Wrocku i dodatku wjazd dla studentów był darmowy. Trochę się martwiłam, że będą mieli pod górkę przy werdykcie, bo festiwalowy technik dał ciała kilka razy i a to zapomniał światło włączyć, a to muzykę, a to cośtam, a to cośtam. Na szczęście sztuka obroniła się sama (no dobra, bez TEGO aktora to by aż tak dobrze nie było, ale ciii, nie łapcie mnie za słówka), cały weekend czekałam na wyniki, aż tu mi dzisiaj mama dzwoni, że wpadła jedna z nagród od jurorów, bo lokalne media z dumą o tym donosiły. YES. FUCK YES.


Na dłuższą chwilę udało mi się zapomnieć, jak bardzo mnie to moje studiowanie wkurwia i jak bardzo chciałabym od niego zwiać. I o to chyba chodziło.


P.S. Aha, i jeszcze jedno, tym razem z frontu jeleniogórskiego. Ciągle zapominam o tym napisać, więc informacja zdeczka nieświeża, ale ważna. W połowie października przy rutynowej kontroli i obcinaniu pazurków okazało się, że nasza Julia to bardziej Julian. Oczywiście na początku nie ogarnęłam, ale potem szybko mi przeszło. Wszak to ciągle ten sam mały, psotny futrzak. A że trzeba było się przestawić z „ona” na „on”… szybko poszło 😛