Tamta pani mnie inspiruje, czyli komedia retro

15 czerwca 2019 roku. Tego dnia oficjalnie przeprowadziłam się do Warszawy. I oczywiście od razu nazajutrz poleciałam do Narodowego, by po raz trzeci zobaczyć „Opowieść zimową”, a tym samym osłodzić sobie szok przenosinowy. Podziałało, ale tylko chwilowo i częściowo. Bo jednak ciężko się z dnia na dzień przestawić na nowe (choć niby już trochę znane) miejsce, nowych ludzi pod tym samym dachem i nowy tryb życia po ponad trzech latach zasadniczo spędzonych w domu rodzinnym. Może dlatego, gdy tylko na horyzoncie zamajaczył mi Letni Przegląd Teatru Dramatycznego, rzuciłam się do kasy w Pałacu Kultury niczym szczerbaty na suchary, by absolutnie przejść samą siebie? Powiecie: a tam, przecież ty ciągle chodzisz do stołecznych teatrów, jeździłaś nawet parę razy do Wawy w lipcu na przeglądowe przedstawienia, co takiego szczególnego było w tym razie (poza mieszkaniem na miejscu)? Em… Może to, że przewaliłam na bilety ponad dwieście złotych? Ta suma brzmi dość przerażająco, póki nie podzielimy jej przez siedem, bo na tyle przedstawień postanowiłam załatwić sobie wejście – wtedy wychodzi po 30 złotych za każde. I mówimy tu o regularnych, numerowanych miejscach, które w ciągu roku kosztują spoooro więcej. Więc na pierwszy rzut oka szok, ale na drugi – istny złoty interes!
A w dodatku Dramatyczny postanowił zabawić się w mistrza marketingu i zorganizował bardzo sympatyczną akcję: każdy kupiony bilet to jedna pieczątka w specjalnym paszporciku, a za trzy, sześć lub dziewięć pieczątek można dostać zniżkę na jeszcze jeden bilet w nowym sezonie. Udało mi się zgarnąć 50% upustu, co wykorzystałam z radością pod koniec roku – ale o tym za czas jakiś napiszę osobną notkę.

Taaaki długi ciąg kultury.

W tej wesołej, wręcz szczęśliwej siódemce wybranych tytułów przeraźliwą większość stanowiły inscenizacje, które już widziałam. Na „Wizytę starszej pani”, „Cabaret”, „Kilka scen z życia” i „Kinky Boots” wybierałam się drugi raz. Podobnie jak na „Rosyjski kontrakt”, gdzie bilet dokupiłam sobie troszkę później, po chwili namysłu dochodząc do wniosku, że będę sobie pluć w brodę, jeśli zignoruję pożegnanie z tytułem. Bo niestety ta realizacja należała do grona tych, które zgodnie z doroczną tradycją miały zostać podczas tego Letniego Przeglądu strącone z afisza. Podobnie jak „Miarka za miarkę”, na którą szłam siódmy raz i którą z racji widocznego zmęczenia materiału pożegnałam bez większego żalu.
Co mogę powiedzieć o pozostałych przedstawieniach? „Wizyta starszej pani” zderzyła mnie z nieco innym spektaklem niż poprzednio, a to z powodu wcześniej niewystępujących dublur w obsadzie albo zastępstw za aktorów emerytowanych tudzież, brutalnie rzecz ujmując, martwych. Podobnie trochę odmienną historię niż ostatnio zobaczyłam na pożegnalnym „Rosyjskim kontrakcie”, choć tutaj ekipa była idealnie ta sama, co wtedy. Wtedy, czyli ponad trzy lata wcześniej, gdy dopiero zaczynałam swoją przygodę z Dramatycznym. Mimo że, z racji bycia tak zwanym zielonym przedstawieniem, ostatnie granie było ponad miarę wesołe, z dawaniem aktorom dziurawych szklanek albo puszczaniem im z offu totalnie niewłaściwych piosenek, to… Nie powiem, trochę ukuło mnie w serduszko. Może smutno mi było dlatego, że miałam świadomość jednego przykrego faktu – już nigdy nie będę miała szansy zobaczyć, jak Sebastian Skoczeń gra Petera Forcha. A podobno robił to lepiej niż skądinąd sympatyczny Krzysztof Brzazgoń. Na okoliczność pojawienia się „Kinky Boots” w repertuarze przyjechała do mnie z wizytą Magda, żeby wreszcie obadać sobie na żywo, co ten Krzysiek Szczepaniak wyczynia na scenie. Podobało się i to bardzo, do czego zapewne przyczyniły się również te wszystkie improwizacje, którymi Krzysztof szafuje zawsze jako Lola: że jesteśmy w teaCZE w czwarteczek, że pobawmy się tą apką postarzającą (ciekawe, kto dzisiaj jeszcze pamięta, o co wtedy chodziło) i tak dalej. Pozostałe tytuły obeszły się bez większych zmian.

Jak tak policzyć wymienione spektakle, to wychodzi sześć. A co z siódmym? Otóż jest to tytuł, który w lipcu 2019 miałam obejrzeć po raz pierwszy. „Madame” na motywach powieści Antoniego Libery – jednej z nielicznych studenckich lektur spośród literatury współczesnej, które przeczytałam nie tylko bez obrzydzenia, ale i ze sporą przyjemnością. Takich komfortowych sytuacji miałam wtedy stosunkowo niewiele. Do tego stopnia mi się spodobało, że zaryzykowałam zawalenie kolokwium z lektur. Bo żeby nie robić sobie spoilerów, zupełnie zbojkotowałam przygotowanie się z wszelakich streszczeń i opracowań, mając książkę na ten moment jeszcze niedoczytaną do końca. Warto było. Dlatego, jak możecie się domyślić, od kiedy tylko odkryłam istnienie inscenizacji Dramatycznego, zezowałam sobie na nią po cichu i myślałam o wizycie w teatrze. Był tylko jeden problem – ten tytuł pojawia się w repertuarze rzadko i zazwyczaj w transzy grane jest tylko jedno przedstawienie. Trudno było wstrzelić się w odpowiednie terminy, nie mieszkając w Warszawie. A skoro teraz kłopot logistyczny miałam już z głowy, to nadeszła pora, żeby wreszcie „Madame” obejrzeć.

Książkę czytałam, ale – jak się pewnie domyśliliście – wieki temu. I choć podobała mi się tak bardzo, to wielu szczegółów już nie pamiętam. Przez to nie byłam w stanie prześledzić dokładnie zakresu zmian w adaptacji tekstu oraz stwierdzić czegoś więcej ponad to, że z oczywistych powodów są skróty i to duże. Ale oryginalne wątki, mimo sporego skondensowania, są złożone całkiem zmyślnie, sensownie i sprawnie. Dam głowę, że ktoś, kto nie zna pierwowzoru, mimo to zrozumie wszystko. Może trochę dlatego, że już oryginał ma pewne rysy fragmentaryczności w fabule? Tak czy siak: to, co najważniejsze z książki, nadal się zgadza. Główny bohater, 18-letni uczeń liceum, w latach 60. buntuje się przeciwko światu. Miłośnicy górnolotności nazywają to „niezgodą na szarą rzeczywistość PRL-u”, ale tak naprawdę nasz bezimienny protagonista przypomina Adriana Mole’a z opublikowanych dwie dekady później powieści Sue Townsend – łączy ich ostentacyjne wręcz wyobcowanie połączone z notorycznym wywyższaniem się. Syndrom młodocianego intelektualisty na pełnej petardzie. Ja ponadprzeciętny, ja nierozumiany, urodziłem się za późno, w złej epoce, takie tam. Niezmienna pozostaje również postać tytułowej Madame, nauczycielki francuskiego i nowej dyrektorki szkoły, w której bohater zadurza się po same uszy. „Zadurza”, bo przecież nie można tego nazwać zakochaniem – zbyt wiele w tym wszystkim jego desperacji, egzaltacji, własnych projekcji, różnych akcji na pokaz. Co być może w jakimś stopniu dodaje tej historii barwności, bo próby zbliżenia się do Madame w wykonaniu protagonisty potrafią być naprawdę zabawne. Choć pewnie w dzisiejszych, jakże przewraż… pardon, wrażliwych czasach, to wszystko podpadałoby pod stalking. Chodzenie na imprezy francuskiej ambasady z nadzieją na spotkanie nauczycielki, docieranie pod jakimś zmyślonym pretekstem do dokumentów z czasów jej edukacji albo wspólnych znajomych… Szczęśliwie sceniczna wersja tej historii pozbawiona jest książkowej, raczej topornej puenty, co pozytywnie wpływa na wydźwięk całości.

„Madame” idzie w Dramatycznym już od ośmiu lat i jest bodaj najdłużej granym tytułem w repertuarze. A na pewno tym z największą ilością dublur czy zmian w obsadzie. Z dziewięciorga aktorów na ten moment czterech gra swoje role od początku oraz bez żadnych zmienników. Ma to swoje zalety, wszak ciągłość rzecz święta. Choć są i niedogodności. Niektórzy odtwórcy ról licealistów wyglądają w efekcie dość… dojrzale. Aż mi się przypomina w tym momencie cytat z jakichś starych, PRL-owskich kabaretów, które moja matka nagrywała na kasety magnetofonowe. Tam opowiadana była historia, jak to służby specjalne miały inwigilować środowisko licealne i padało mniej więcej takie hasło: „Kto ma wąsy, brodę lub łysinę – udawać drugorocznych!”. Ale tutaj, jakby nie patrzeć, świetnie udają.

Moją mowę o inscenizacji zacznę krótko. JAKIE TO JEST FAJNE, MIŁE I DOBRE. Choć w Teatrze Dramatycznym nie brakuje tytułów udanych czy chociaż niezłych, to od dawna nie czułam się tam aż tak… ciepło i przyjemnie? Tak bezbrzeżnie radośnie? Bez żadnego, najmniejszego nawet cienia, rzuconego na ten czuły obrazek? Ostatni raz zdarzyło mi się to chyba wtedy, gdy lata temu złożyłam jedną z moich pierwszych wizyt w tej placówce, by obejrzeć „Exterminatora”. Oczywiście to wcale nie świadczy o jakiejś słabości tego konkretnego teatru. Po prostu u mnie w kwestiach scenicznych taki stan jest rzadki i niełatwy do wywołania. Tym lepszą cenzurkę wystawia to „Madame” w moich oczach.

To i kolejne zdjęcia autorstwa Katarzyny Chmury (a przynajmniej tak mniemam), pożyczone ze strony teatru, ewentualnie jego fanpejdża.

Jak już było mówione, literacki pierwowzór zapamiętałam – może niesłusznie – jako historyjkę dość fragmentaryczną. Z pewnością taką konwencję ma inscenizacja. W zasadzie linearny ciąg przygód dzieciaka zabujanego w swojej pani od francuskiego tutaj wsadzono w ramy opowieści, o którą dorosłego już bohatera jako nauczyciela proszą jego uczniowie. I muszę przyznać, że takie rozwiązanie o wiele bardziej mi odpowiadało niż książkowa wersja, bo natura gawędy belfra, który – by popisać się przed uczniakami – lekko przechwala się i koloryzuje, wypada o wiele strawniej niż narracja przemądrzalca, z perspektywy lat nadal uważającego, że to on od zawsze wiedział lepiej. Faktem jest, że wybrana konwencja świetnie przyjmuje wszelakie wykrzywienia, przerysowania oraz najzwyczajniejsze w świecie wytwory wyobraźni protagonisty, często złudnie przenikające się z rzeczywistością. Inną sprawą jest, że zarówno w toku adaptacji tekstu, jak i przenoszenia go na scenę, twórcy wykazali się wielkim wyczuciem, przejaskrawiając jedynie wybrane fragmenty szkolnej opowieści oraz robiąc to ze smakiem. Myślę, że po części również dlatego książkowa historia – jednak trochę oziębła – w teatrze stała się rzeczą nad wyraz serdeczną. Często nawet autentycznie zabawną! „Antek” Henryka Sienkiewicza już nigdy nie będzie dla was taką samą lekturą, a zwrot „Antek po ciężkim dniu pracy” może wejść na stałe do waszego słownika. Że już nie wspomnę o przepysznej puencie pewnego nalotu na męską toaletę w poszukiwaniu młodocianych palaczy…

Można powiedzieć, że mamy inscenizację o PRL-u. Bez martyrologii (bo przaśno-mesjanistyczne zapędy protagonisty wyleciały w adaptacji) i – wbrew fragmentowi recenzji wykorzystywanej w materiałach promocyjnych – z pewną nostalgią. Trudno jest nie wyczuć obecnego w warstwie wizualnej „pocztówkowo-starozdjęciowego” klimatu. Uproszczona kolorystyka kostiumów i baaaardzo skromnych dekoracji z dominantą czerni, bieli oraz wszelkich przygaszonych odcieni pokrewnych w opowiadanej przez bohatera historii dość wyraźnie kontrastuje z otwierającymi i zamykającymi wszystko sekwencjami „współczesnymi” – tam uczniowie protagonisty noszą ciuchy w typowych dla lat 70. barwach i fasonach. Inscenizacyjny krajobraz w stylu retro tworzą również rekwizyty w dużej mierze „z epoki”. Książki w oldschoolowych okładkach, wypchany (mam nadzieję, że sztuczny) zając, charakterystyczne telefony. Dodatkowo ascetyczną scenografię w paru sekwencjach bardzo dobrze uzupełniają sprytnie wykorzystane projekcje wideo. Jak zazwyczaj mam pewien dystans do tej formy plastycznej (bo są teatralne nurty, które bardzo mocno jej nadużywają), tak tutaj za każdym razem pasuje świetnie, dodając wyjątkowego smaku danym scenom. Fragmenty rozgrywające się w teatrze i muzeum czy też retrospekcja poświęcona przeszłości Madame oraz jej rodziny zdecydowanie nie byłyby tym samym bez takich ruchomych teł!

No i jeszcze do tego wszystkiego wisienka na torcie, czyli muzyka na żywo. Nie ma chyba lepszego sposobu na ścieżkę dźwiękową w teatrze. No chyba, że jest to muzyka grana wyjątkowo paskudnie (patrzę na ciebie, niesławna „Podróżo zimowa” z Wrocławia). Na szczęście w wypadku „Madame” nie ma o tym mowy. Raz, że obecność zespołu muzycznego na scenie jest idealnie wytłumaczona literą tekstu – wszak protagonista zaczyna swoje przygody od próby założenia szkolnego jazzbandu. Dwa, że panowie grają świetnie, dorzucając swoją cegiełkę do świata przedstawionego w stylu retro. Bo obok jazzu pojawiają się też dwa hiciory z lat 60. w ich wykonaniu – „Hit the Road Jack” oraz „Je t’aime… Moi non plus”. Ta druga w co najmniej kilku wersjach.

Aktorstwo… Aaaach, aktorstwo. W tym aspekcie również nie jestem w stanie doszukać się żadnych wad. Nie wiem, kiedy ostatnio miałam do czynienia z inscenizacją tak dopracowaną – nawet aktorom (czy w tym wypadku bardziej aktorkom), których fanką na co dzień nie jestem, muszę oddać honor, że sprawdzają się w swoich rolach. Ze względu na wspomniane już dublury w obsadzie wielkim szczęściem okazał się fakt, że od tamtego lipcowego wieczora do momentu, w którym piszę te słowa, zdążyłam wylądować na „Madame” jeszcze jeden raz i zobaczyć całość w innym wariancie obsady. Trzeba przyznać, że było to pouczające doświadczenie, bo to trochę tak, jakbym obejrzała dwie stosunkowo różne wersje tej samej historii.
Zacznijmy od tego, że główny bohater to chyba najlepsza rola Waldemara Barwińskiego z tych, jakie dotąd widziałam w Dramatycznym. Mamy tu aktora, który licealistą już nie jest i bynajmniej nie sili się na udawanie takowego. W sumie nie musi, skoro przedstawia się nam historię opowiedzianą tak naprawdę z perspektywy dorosłego faceta. To daje dużo większe pole do popisu, które Barwiński wykorzystuje całkowicie. Jest tu młodzieńcza przekora, ale czasem również dojrzały przekąs wobec niektórych – dla nabuzowanego hormonami i własnym ego nastolatka nie w pełni zrozumiałych – sytuacji z przeszłości. Do tego świetnie ograne sceny komiczne plus niekiedy zachwycająca sprawność fizyczna (sekwencja z krzesłem!). Po przeciwnej stronie stoi Aleksandra Bożek w roli Madame – idealnie dobrana, chociaż z różnych powodów zawsze wyobrażałam sobie tę postać jako brunetkę, na wzór tych wszystkich znanych francuskich aktorek. Elegancka, dojrzała, nieprzystępna. Z wdziękiem unika choćby otarcia się o stereotyp wrednej belfrzycy, mimo że jej bohaterka niczego protagoniście nie ułatwia. Reszta obsady, jak już wspomniałam, również sprawiła się dobrze, ale warto wyróżnić parę nazwisk. Robert T. Majewski potrafi być niepokojąco jak na komedię psychotyczny w roli dziwnego inteligenta Jerzyka – może dlatego, że tacy żyjący we własnym świecie jajogłowi są trochę straszni i on doskonale to pokazał? Bez żadnych nadprogramowych wzburzeń bawią z kolei Kamil Siegmund i Mateusz Weber, chociaż słowo „bawią” nie do końca oddaje skalę tego, co można w tej inscenizacji zobaczyć. Oni najzwyczajniej w świecie komediowo wymiatają. W wypadku pierwszego z panów ten fakt nie był dla mnie szczególnie szokujący. Nie po „Exterminatorze”. Zaskakiwać mogła co najwyżej skala zjawiska, bo jakby nie patrzeć do tej pory stosunkowo rzadko widywałam Siegmunda w tak radośnie charakterystycznych rolach. Ale przy Weberze to muszę przyznać, że byłam w lekuchnym szoku. Wiedziałam, że to dobry aktor, owszem. Nawet bardzo dobry. Lecz nie spodziewałam się, że niemal neurotycznie przerysowane postacie będą mu wychodzić tak udanie! No i – last but not least – należy wymienić tu także Zdzisława Wardejna. Po prostu przyjemnie się patrzy na to, jak gra lekko pokręconych emerytów, do których jego bohaterowie z „Madame” zdecydowanie należą.

W drugim przedstawieniu w lutym tego roku oglądałam Agnieszkę Wosińską w miejscu Bożek i jedynego w swoim rodzaju Stanisława Brudnego zamiast Wardejna. Nie należy traktować dublur jako pojedynków, ale trudno jest nie porównywać poszczególnych aktorów. Jako Madame lepiej sprawdziła się jednak Bożek – przy całej mojej sympatii do Wosińskiej… no właśnie. Sympatii. Sprawia dobroduszne wrażenie, które nie do końca mi pasuje do wyniosłej pani nauczycielki. Za to przy panu Brudnym sytuacja była trochę bardziej zróżnicowana. Jego Picasso podobał mi się deczko bardziej niż ten w wykonaniu Wardejna, ale przy panu Konstantym mam sytuację odwrotną. W pozostałych dzielonych przez nich rolach totalnie nie potrafiłabym wybrać lepszego. Przy okazji należałoby wspomnieć, że gdy miałam okazję oglądać pana Brudnego, był on ledwo trzy miesiące przed swoimi DZIEWIĘĆDZIESIĄTYMI urodzinami. I wciąż dawał radę na scenie jak ktoś, nie przymierzając, młodszy o jakieś dwie dekady! Niejeden kolega po fachu mógłby mu zazdrościć.

Specjalnie tak dobrałam fotki, cobyście zobaczyli sobie obie Madame.

I jeszcze taki drobiazg w ramach ciekawostki: mimo roszad personalnych zachował się w inscenizacji pewien mały ślad po nieobecnych już w obsadzie aktorach. Przy oglądaniu sceny z „teatrem w teatrze”, czyli wizytą bohatera na przedstawieniu „Fedry”, przyjrzyjcie się uważnie wykorzystanej tam projekcji wideo. Hipolita odgrywa tam nie kto inny jak Paweł Domagała, którego wszystkie role w „Madame” już dłuższy czas temu odziedziczył wspominany już Mateusz Weber. Niestety nie udało mi się dojść, kto na nagraniu był Fedrą – może tutaj też kryje się jakaś taka niespodzianka?

Kiedy tamtego letniego wieczora rozuśmiechana i przezadowolona opuszczałam budynek Sceny na Woli, już wiedziałam – to będzie jeden z moich ulubionych tytułów w Dramatycznym, zaraz po ukochanym, najlepszym, po wielokroć przywoływanym „Exterminatorze”. I teraz, niemal równiutko rok później, po kolejnym obejrzeniu w międzyczasie, nadal mam stuprocentowe przekonanie w tym względzie. Choć teraz należałoby stwierdzić, że to moja ulubiona inscenizacja w Teatrze Dramatycznym z tych nadal granych. Bo ku mojemu ogromnemu, nieludzkiemu wręcz ubolewaniu, „Exterminator” spadł nagle z afisza w marcu. Z „Madame” też nie wiadomo, jak będzie, bo Scenę na Woli niedawno oddano bezdomnemu Teatrowi Żydowskiemu. I w ogóle klimat w Dramatycznym przez te dwanaście miesięcy zrobił się jakiś nie za ciekawy, coraz bardziej polityczny, coraz mniej artystyczno-beztroski… Mimo wszystko szczerze liczę na to, że historia o licealiście zakochanym w swojej pięknej belferce nie zniknie z repertuaru i gdy już skończy się ta cała wirusowa schiza, będę mogła ją obejrzeć kolejny raz. A potem kolejny i kolejny. Jestem przekonana, że prędko mi się nie znudzi. Takie inscenizacje swoim świetnym wykonaniem bardzo inspirują pasjonatów teatru. Podobnie jak kiedyś, dawno temu, pewna nauczycielka francuskiego zainspirowała swojego szczególnego ucznia.

2 myśli na temat “Tamta pani mnie inspiruje, czyli komedia retro”

  1. No, przeprowadzka, ale przynajmniej pod teatr!

    Kurce, a myślałam, że to ja jestem dziwna, że chyba za raz pójdę po raz trzeci na Sonica (bo jednak znowu rzucili do Multikina!).

    „Do tego stopnia mi się spodobało, że zaryzykowałam zawalenie kolokwium z lektur.” WoW, bardzo interesujący skutek 😀

    Czyli taki współczesny romantyzm i to jeszcze w polskim PRLu?

    A recenzja jak zawsze najlepsza (pomimo że łatwiej niż recenzje udanych dzieł pisze się przecież pojazdy po wadach i słabszych rzeczach) – brawo, brawo!

    1. Szkoda, że po mniej niż roku śmieszny wirus z Chin mi ten teatr praktycznie odebrał, heh.

      Interesujący, acz ryzykowny dla mojej edukacji – zwłaszcza, że postanowiłam sobie zawalić koło z naprawdę ciężko zdawalnego przedmiotu x)

      Raczej skłaniałabym się ku temu Adrianowi Mole’owi w PRL-owskich realiach, bo romantyzmu takiego z prawdziwego zdarzenia to jednak tu jest niewiele. Podejrzewam, że gdyby był, to całość nie wydawałaby się taka śmieszna.

      A dziękuję 🙂 No właśnie wydawało mi się zawsze, że jednak lżej pisać o czymś, co jest cudowne, kochane, cacane i co by się najchętniej po główce głaskało. Ale mam wrażenie, że tutaj o trudnościach z pisaniem zadecydowały jednak czynniki zewnętrzne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *