Łobuz nie kocha najmocniej

Od pierwszego dnia spędzonego w mojej niepełnoetatowej, zupełnie niebranżowej pracy wiedziałam, że ta sytuacja nie może i nie powinna trwać wiecznie. Dlatego już na samym początku, w listopadzie roku pańskiego 2018, postanowiłam sobie – posiedzę tu do początku czerwca i ani jednego dnia dłużej. A żeby tę decyzję wzmocnić niemal permanentnie, w maju wzięłam całe zaległe wolne i ruszyłam do stolicy szukać mieszkania. Bo w sumie gdzie się osiedlać, jak nie w Warszawie, skoro to właśnie tam cały biznes filmowo-kulturalny się skupił? Przy okazji postanowiłam odwiedzić odbywające się w tamtym czasie Warszawskie Targi Książki, jak również – rzecz jasna – teatr. Tym razem padło na Dramatyczny, bo dzień po dniu grano tam aż dwie rzeczy z udziałem mojego dyplomowego protagonisty Sebastiana. W niedzielę (przez cały weekend chyba zresztą) nieoglądane przeze mnie jeszcze „Kilka scen z życia”, a w poniedziałek, w ramach czytań Laboratorium Dramatu, „Księcia niezłomnego”. Oczywiście zamierzam skupić się na tym pierwszym, jako że czytanek poza Fejsem nie opisuję – bo i po co, biorąc pod uwagę ich efemeryczność?

Oczekiwania? Poza tym, że zobaczę znów na scenie mojego aktora – żadne. Literackiego pierwowzoru nie znałam, dorobku pani reżyser również. Zdjęcia i opis ze strony teatru nie zaowocowały poważniejszymi przewidywaniami. Czysta karta, sytuacja niemal idealna.

Inscenizacja bazuje na „Płatonowie” Antoniego Czechowa. Dość mocno go adaptując, co sugeruje już sam tytuł. Podobno bez takich ingerencji tego dramatu wystawić się nie da – wierzę na słowo. W podobny sposób mogę się jedynie domyślać, jaka była pełna fabuła oryginału. Sceniczna wersja w Teatrze Dramatycznym skupia się na okolicach pewnego wieczoru sylwestrowego gdzieś w Rosji. Na liście gości oprócz gospodyni, owdowiałej generałowej Anny, jest gromadka znajomych, którzy spotykają się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Płatonow, król towarzystwa. Jego młodziutka żona, Sasza. Mikołaj, lekarz, brat Saszy. Sergiusz, przyjaciel Płatonowa z lat studenckich. Sonia, żona Sergiusza. Jest jeszcze Maria, narzeczona Mikołaja, ale ona akurat chyba nie do końca była zaproszona… Dużo powiązań? Czekajcie, zaraz się okaże, że w tym względzie jest znacznie gorzej. Mikołaj sypia z generałową. Płatonow był kiedyś w związku z Sonią. Teraz też go do niej ciągnie. Tak samo jak do generałowej. Wobec Marii próbuje uskuteczniać jakieś końskie zaloty, niby z nią flirtując, a jednak ciągle po niej jadąc jak po łysej kobyle, co owocuje tylko tym, że panna żywi do niego śmiertelną urazę. Taka ilość napięcia w powietrzu musi skończyć się jakimś trzaśnięciem z hukiem – i owszem, kończy się. Pojawia się niejasna sugestia, że jeszcze tej samej nocy, ale na logikę zakładam, że wydarzenia drugiej połowy spektaklu mają miejsce jakiś czas później. Sonia i Płatonow postanawiają razem uciec – ona zostawia zakochanego w niej po uszy Sergiusza, on wierną jak pies Saszkę i małego synka. Tak z marszu dać nogę z drugą stroną, która sama nie wie, czego chce? To wszystko nie może skończyć się dobrze.

Podstawowy problem, jaki mam z „Kilkoma scenami z życia” na poziomie warstwy literacko-adaptacyjnej, to brak jednoznacznej odpowiedzi na bardzo ważne pytanie: o czym w sumie jest ta inscenizacja? O łobuzie, bawidamku i cynicznym kolekcjonerze kobiet w jednym, który niszczy wszystko dookoła? Trudno jest złożyć wnioski z obserwowanych na scenie wydarzeń w sensowną, przekonującą całość. Tytuł adaptacji niby usprawiedliwia tę fragmentaryczność, ale to za mało, by wypełnić logiczne i psychologiczne luki, których jednak sporo się nam pojawia. Najmocniej uwidacznia się to w charakterystykach postaci, które choć „na sucho” w większości wydają się okej, to w praktyce właściwie wszystkie poza Sergiuszem wypadają nijako albo jednowymiarowo. Zacznijmy od głównego bohatera. Płatonow to, cytując tekst sztuki, „człowiek ciekawy lub łajdak” – zależy od punktu widzenia. Podobnie niejednoznaczne są jego motywacje, które zmieniają się jak humory u baby przed okresem. Interesuje go młoda żonka i rodzina czy jednak podrywanie i zaliczanie wszystkiego, co nosi spódniczkę? Jakaś uczuciowa głębia czy samo niezobowiązujące macanko? Zmiana na lepsze czy tkwienie po uszy w swojej formie Casanovy za trzy ruble? Oczywiście, że można najprościej w świecie stwierdzić, że nasz Płatonow po prostu nie potrafi się zdecydować. Tylko jest jeden problem. Taki protagonista, który sam nie wie, czego chce (nie mylić z protagonistą, który ma jakiś cel, a po drodze dopadają go wątpliwości), nie przekonuje. Czasem wręcz irytuje. Podobnie „ni w tę, ni we w tę” jest Mikołaj – niby na początku wydaje się, że doktorek to taki żartowniś, w dodatku łasy na wdzięki generałowej, z których dość skwapliwie korzysta, ale potem wychodzi, że jednak jest mega porządnicki i okropnie monogamiczny, deklarując zainteresowanie jedynie swoją Marią. Ta, jasne… A jego siostra i pani Płatonowowa zarazem, Aleksandra zwana Saszą? Jest po prostu stereotypową dobrą żonką, znoszącą z anielską cierpliwością (do czasu) wybryki męża, przy którym prezentuje się nijako jak źle dobrane zasłony w salonie. Generałową z kolei można całkowicie streścić w jednym zdaniu, złośliwie parafrazującym jej własną wypowiedź: to podobno kobieta zbyt inteligentna, więc zapewne dlatego została kokotą. Poza tą jakże logiczną formę Anna nie wychodzi ani o centymetr. Ale to nie jej należy się pierwsze miejsce w kategorii naginania sensu. Tutaj prym wiodą dwie pozostałe bohaterki kobiece. Uwaga, będą spoilery. Sonia (czy jak ją nazywa w afektowany sposób Sergiusz – Sophie), to nie tylko typowa pusta blondynka, która gdy się znudzi życiem w małżeńskim stadle, chce od razu wyjeżdżać na drugi koniec świata oraz która mając dobrego męża przy boku, wdaje się w romans z jego najlepszym kumplem, a jednocześnie swoim byłym. Jest również istotą tak inteligentną, że tuż przed ucieczką z kochankiem… mówi mężowi o wszystkim, gdyż uważa to za swój obowiązek. No gwiazda intelektu z niej pierwszorzędna. I – last but not least – Maria. Niby mądra, bo studiuje chemię. Niby babka z rozumem i godnością, bo gdy Płatonow ją podrywa i obraża, postanawia zrobić mu koło tyłka, wysyłając skargę do jego przełożonych w miejscowej szkole – zwłaszcza, że będący świadkiem wszystkiego doktorek okazuje się być zwykłą pipą, a nie chłopem, kompletnie nie potrafiąc stanąć w obronie swojej narzeczonej. Ale koniec końców to właśnie ona w finale przytula do serduszka odrzuconego przez wszystkich Płatonowa i daje mu się okręcić wokół palca. No bez sensu.

To i następne zdjęcie autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, pożyczone ze strony teatru.

Może dlatego najprzyjemniej dla ducha robiło się, gdy wchodził on, cały na biał… znaczy się na czarno w sumie – Sergiusz. Wesoły, serdeczny, rozkręcający imprezę gitarą i śpiewem, totalnie zakochany w swojej żonie. Okazujący swojej Sophie ogromną czułość. Pewnie dlatego gdy Sońka kopie go w tyłek, przechodzi ostrą, acz wiarygodną i konsekwentną przemianę – załamany, zły, choć próbujący udawać, że wszystko fajnie, ja wam wybaczam. Chociaż czy faktycznie „udawać”? O ile Płatonowowi chętnie obiłby twarz, o tyle Sonię wręcz błaga na kolanach, żeby wróciła do niego – z tego ostatniego kpi mocno generałowa, twierdząc, że to niemęskie. Cóż za głupia picza! Koniec końców on jedyny zachowuje się tutaj jak porządny facet, nie uciekając przed odpowiedzialnością jak Mikołaj ani nie strugając wariata niczym Płatonow. Wprawdzie w bezlitosnym w gruncie rzeczy świecie przedstawionym na niewiele to mu się zdaje, ale jednak.

Tyle można powiedzieć o adaptacji oraz nade wszystko o bohaterach w jej wydaniu – jakby nie patrzeć bardzo istotnych filarach całej tej wersji historii o Płatonowie i okolicach. A jak wypada „Kilka scen z życia” na poziomie inscenizacyjnym? Można powiedzieć, że początek po trosze zwiastuje całość, która jest nierówna i trochę chaotyczna. Ciekawa jest strona wizualna, choć nie do końca kupuję jej zamysł. Jest kanapa/leżanka/whatever jak ze starego ruskiego saloniku, ale zaraz obok stoi pełniący funkcję stolika sześcian z przezroczystej pleksji, a na nim… szachy z ponadtłukiwanych szklanych pucharków. Zaś wokół mamy prześwitujące ściany z folii. Taka próba połączenia klasyki z nowoczesnością, acz sprawiająca wrażenie dość pozbawionej konkretnego klucza. Tylko foliowe ściany niosą ze sobą jakiś sens, bo dzięki ich przezroczystości można rozgrywać nieme scenki w drugim planie, a ponadto wyświetlać na nich projekcje, całkiem nieźle uzupełniających scenografię. A to wszystko w otoczeniu śniegopodobnego pyłu – choć, jak słusznie zauważył pewien pan siedzący niedaleko mnie, to wyglądało bardziej jak sól drogowa. W pierwszej połowie zawala on przestrzeń salonu bliższą widowni, zaś w drugiej wypełnia całą scenę. W dalszej części historii jest to o tyle usprawiedliwione, że akcja toczy się na dworze, gdzie panuje typowa ruska zima, ale na początku? Scena z panami wychodzącymi napić się wódki sugeruje, że może to być symboliczne zaznaczenie przedsionka, wyjścia do ogrodu czy czegoś podobnego, ale… no kurczę, jak dla mnie jest to zbyt niewyraźne.
Podobną kombinację starej Rosji z XXI wiekiem próbowano wprowadzić przy kostiumach. Skórzane spodnie obok grubych futer, suknie „z epoki” w zestawieniu z koszmarkowatymi botkami typu ugg… Czasem odwołania do rosyjskiej kultury ocierają się wręcz o stereotyp – bo skoro jest sobie generałowa, to czy koniecznie musi mieć przywieszoną na płaszczu garść orderów, jak jej świętej pamięci mąż nieboszczyk? Bardzo lubię łączenie ze sobą epok w warstwie wizualnej w teatrze, ale musi za tym stać wyraźny, mocny pomysł. Tutaj tego brakuje, choć przyznaję, że ów brak nie przeszkadza tak, jak raził mnie w – granym również w Dramatycznym – „Hamlecie”, oglądanym przeze mnie trzy miesiące wcześniej.

Ogólnie z „Kilkoma scenami z życia” mam ten problem, że łączą się tutaj pomysły dobre i dość ciekawe oraz takie, które sprawiają wrażenie bezsensownych. Uwaga, będzie spoiler. Finałowa kakofonia, ogłuszająca widza wraz z momentem nagłego zgaszenia wszystkich świateł teoretycznie ma sens; wszak mamy tu do czynienia z kobietą mierzącą z pistoletu, a cała ta sekwencja ma sugerować, że koniec końców strzeliła. Ale… Jakkolwiek zabawnie nie zabrzmię, ten moment to jest jakiś dramat. A z drugiej strony są takie koncepty, jak – pośród zbyt nowoczesnej, średnio pasującej do historii ścieżki dźwiękowej – bohaterowie śpiewający tradycyjne utwory po rosyjsku. Jest jedna zbiorówka, jest duet Sergiusza i Sonii, jest solówka Aleksandry. Stereotypowe? Nic nie wnosi do fabuły ani do rozwoju osobowości bohaterów? Może, ale jakież to wdzięczne!

Jak z takim wyboistym, niejednorodnym materiałem poradzili sobie aktorzy? Różnie. Lepiej panowie niż panie. Z żeńskiej części obsady tylko Agata Góral ma swoje momenty. Marię w jej wykonaniu można półżartem podsumować, że to taka słodka wiotka niby-nie-idiotka – i w sumie do końca nie daje nam przewidzieć, że ta bohaterka nadzieje się na Płatonowa jak wszystkie pozostałe. Agata Różycka (Sasza) i Martyna Kowalik (Sonia) wypadają nijako, nie dodając swoim postaciom choć odrobiny życia. A nie da się ukryć, że bardzo by się trochę autentyzmu przydało wobec mdłej charakterystyki pani Płatonowowej i niewiarygodnych fikołków intelektualnych pani Sergiuszowej. Za to dla odmiany Agata Wątróbska jako generałowa Anna stanowi ich totalnie przeciwieństwo – takie… aż za bardzo. Ogólnie chyba od zawsze miałam pewien problem w kupowaniu tej aktorki w rolach niekomediowych i na „Kilku scenach…” uświadomiłam sobie, dlaczego. Jej generałowa zarysowana jest tak grubą kreską, że koniec końców wypada sztucznie. Ktoś mógłby powiedzieć, że intensywna maniera teoretycznie pasuje do rozwiązłej wdowy – ale w praktyce to nie działa zupełnie.
Panowie, jak już wspomniałam, radzą sobie o wiele lepiej, choć i tu nie obyło się bez przeszkód. Otar Saralidze wprawdzie został obsadzony w roli Płatonowa, zdaje się, po warunkach, ale nie da się ukryć, że pasuje tu bardzo i stara się wydłubać ze swojego rozhuśtanego bohatera to, co najlepsze. Marcin Stępniak, jeden z obiecujących przedstawicieli aktorskiej młodzieży w Dramatycznym, jako Mikołaj ma fragmenty mocniejsze i słabsze – bo o ile przy kolegach łapie wiatr w żagle albo, jak to mawiają, flow, o tyle przy wspólnych scenach z koleżanką Wątróbską, zwłaszcza takich bardziej intymnych, sztywnieje jakby kij połknął. Wspominam o kolegach, czyli liczbie mnogiej, bo ktoś tu jeszcze nam został do omówienia. Zgodnie z tym, co napomknięte zostało we wstępie. Sebastian Skoczeń jako Sergiusz. W sumie jako jedyny z całej obsady potrafi w tej inscenizacji naprawdę błyszczeć i nie, nie możecie mnie oskarżyć o subiektywizm napędzany prywatną sympatią. Faktem jest, że jego bohater jako jedyny już na poziomie tekstu miał charakterystykę trzymającą się kupy i nie szeleszczącą papierem, choć stosunkowo prostą. Ale mieć mocną podstawę literacką to jedno, a umieć na niej zbudować autentyczną, emocjonalną postać to drugie. Sebastian umie. Kiedy trzeba być zabawnym czy nawet zalotnym – to jest. Jak trzeba przeżywać dramat odrzuconej miłości – to przeżywa. Bez kombinowania, bez szarżowania. Proste i genialne, cytując klasyka. Dorzućmy do tego w gratisie grę na gitarze oraz śpiewanie po rosyjsku – i to ładnie, bardzo ładnie!
(W oryginalnych notatkach do tego wpisu w tym miejscu znajdował się komentarz: „RATUNKU, ÓMIERAM”. Tak bardzo ładnie śpiewał.)

Jak już może co wnikliwsi zauważyli, to już druga realizacja w Dramatycznym – po „Pijanych” – w której Saralidze, Skoczeń i Stępniak grają razem. Podobnie jak w tamtej inscenizacji, nie sposób nie zauważyć, że ci trzej mają minimum niezłą chemię na scenie, co szczególnie daje się odczuć w tych momentach, kiedy grają tylko we własnym gronie. Scena z piciem wódki w założeniu raczej zabawna nie była – tutaj dzięki naszemu tercetowi bardzo nabiera rumieńców, nie stając się przy tym jakimś ordynarnie przerysowanym kabaretem. Muszę przyznać szczerze, że to jedyna sekwencja w „Kilku scenach…”, na której zwyczajnie dobrze się bawiłam. Szczególnie rozbroił mnie fakt, że – uwaga, spoiler – początkowo piją razem tylko Płatonow i Sergiusz, po każdej secie robiąc „baranka”, ale kiedy przyłącza się do nich Mikołaj i siada pomiędzy nimi, to okazuje się, że nagła przeszkoda w postaci kolegi wcale im nie przeszkadza w kontynuowaniu tych gestów xD No, ta scena to małe złotko po prostu.
Ja wcale niczego nie chcę sugerować, ale… może jakiś nowy projekt – teatralny, filmowy, jakikolwiek – specjalnie dla tych trzech?

Ważną zaletą „Kilku scen z życia” jest fakt, że nie znajdziemy tu irytujących, agresywnych dla widza eksperymentów scenicznych, więc tę inscenizację ogląda się nieźle, stosunkowo przyjemnie i ogólnie bezboleśnie. W sumie da się ją lubić. Ale nadal budzi się istotne pytanie – po co powstała? Co twórcy chcieli nam przez nią powiedzieć? Trudno mi się pozbyć wrażenia, że mamy tu do czynienia trochę ze sztuką dla sztuki. Jest to niewątpliwie bardziej wyszukana pozycja repertuarowa niż różne „zaangażowane społecznie” tytuły, którymi Dramatyczny zaczął sypać jeszcze w tym samym sezonie, poczuwając się nagle do pełnienia jakiejś nieokreślonej, ale cholernie ważnej „misji”. Ale ten brak konkretnego przesłania w tej realizacji uwiera mnie dość. Dlatego choć od tamtej pory zdarzyło mi się być na „Kilku scenach…” jeszcze raz, podczas Letniego Przeglądu Teatru Dramatycznego (wiadomo, dlaczego), to ostateczną decyzję, czy warto przygodom Płatonowa i spółki poświęcić swój czas, pozostawiam wam pod rozwagę.

7 myśli na temat “Łobuz nie kocha najmocniej”

  1. O, chyba za folią widać ten sześcian.

    Może protagonista, który nie potrafi się zdecydować, byłby przekonujący, gdyby dobrze napisany? Myślę, że wszystko można sprzedać umiejętnościami. Ciekawe, jak to wyglądało w oryginale…

    A może historia jest o tym, jak bardzo ludzie są durni i niekonsekwentni? Ciekawe, czy adaptacja przekonałaby mnie pod takim kątem. W końcu przyzwyczajeni jesteśmy, że w fikcji literackiej nawet najgorsze gnidy dostrzegają niesprawiedliwość czy kierowane ku sobie bezinteresowne dobro i… coś z tym robią, podejmują na tej podstawie jakieś decyzje, zmieniają się, stają się okazjonalnie znośni albo świadomie stwierdzają „A nie, bo ja właśnie nadal będę niewdzięcznym dupkiem, wyłożę to protagoniście jak krowie na rowie i to będzie moja cecha rozpoznawcza!” A tymczasem w rzeczywistości wiadomo, że tak nie jest, bo nic nie jest tak jaskrawe, żeby tak ładnie na to reagować. A nawet jeśli jest dla widza, to może nie być dla bohaterów.
    Ale to chyba nie w stylu Czechowa.

    Mam wrażenie, że tutaj to łączenie starej Rosji ze współczesnością mogłoby oznaczać to, jak chamsko nasze nienowoczesne słabości włażą w XXI wiek i wciąż nam towarzyszą, jak pomimo tej kakofonii nie potrafimy ich wywalić (bo przecież botki takie fajne :p ).

    „ÓMIERAM” XD

    1. Jeśli chcesz porównać swoje przypuszczenia z tą inscenizacją, to chyba musisz się pośpieszyć, bo podobno w kwietniu chcą to zdejmować z afisza 🙁 Co jest dość głupie, bo choć to nie jest tytuł moich marzeń, to jednak trzyma dość solidny poziom – czego o pewnej części nowszych pozycji w tym teatrze powiedzieć nie mogę xD

      A co do porównywania z oryginałem – chciałabym, ale długość mnie przeraża jednak…

      No co, ómarłam przecież xD

      1. A właśnie – teatr w ogóle teraz coś gra? Bo przecież, jak to mój tata mówi, „epidemia, ludzie umierają na ulicy”…

        No jak ómarnięte, to polemizować nie będę XD

        1. I padają pięknie? #pdk No właśnie nie grają. Co dla tego konkretnego tytułu może być wielkim szczęściem, bo z niejasnych dla mnie przyczyn w kwietniu miał spaść z afisza. Cóż, w tej sytuacji chyba teatr będzie musiał zmienić plany…

          1. Myślisz, że pograją go jeszcze trochę, kiedy wreszcie znów będą mogli? 🙂 Gorzej jeśli w ogóle zapomną i nie wznowią nawet na te brakujące kilka dni.
            Mnie jeszcze wciąż ciarki przechodzą po plecach, jak sobie pomyślę, że o włos musielibyśmy czekać z kinową premierą filmowego Sonica do jakiegoś września czy licho wie, kiedy. Zasadniczo poprzestałabym chyba na kupieniu DVD z napisami. Ile się zmieniło w przeciągu jednego miesiąca…

          2. Na razie wiem, że będzie nagranie przez chwilę dostępne w Necie, zresztą Cię zaprosiłam do wydarzenia na fejsie – są jednak pozytywy tej sytuacji 😉

          3. Oj, musiałabym się chyba przyzwyczaić do sprawdzania tych wydarzeń – jak na razie to mam odruch, że każde z nich na pewno wymaga wyjazdu i biletów X)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *