Kolosy na chwiejnych nogach

„Pijani” w Teatrze Dramatycznym byli inscenizacją, na którą czekałam szczególnie. Wcale nie ze względu na sam tekst, gdzie osoba ponoć (u)znanego autora kompletnie mi nie robiła, a punkt wyjścia wydawał mi się niezbyt odkrywczy – myśli trzeźwego słowami pijanego, chyba skądś to już znamy? W obsadzie też, zdawałoby się, żadnego bliższego mi nazwiska…
Stop. To ostatnie stwierdzenie nie jest zgodne z prawdą. Zasadniczo przestało być, gdy pod koniec marca zeszłego roku, podczas pewnej rozmowy telefonicznej, w słuchawce usłyszałam, że tak, zagra w moim filmie dyplomowym.

W tekście o „Ślubie” przyznałam się już do innego nazwiska z mojej obsady, ale tu sytuacja jest odmienna – o ile z kolegą Jarocińskim znaliśmy się już dobry rok do półtora, o tyle Sebastian Skoczeń pojawił się w moim życiu dopiero przy okazji robienia filmu. At least osobiście, bo ze sceny kojarzyłam go już od dość dawna. Czy to z kochanego „Exterminatora”, czy z udanego w gruncie rzeczy „Niedźwiedzia Wojtka”. Wszak skądś musiało przyjść mi do głowy jego nazwisko jako szóstego (!) kandydata do głównej roli męskiej. Cóż, jak widać do sześciu razy sztuka, a w życiu chyba faktycznie nie ma przypadków. Zagrał tak, że przeszło to moje najśmielsze oczekiwania – aż zastanawiałam się, gdzie u licha ten facet był przez całe moje życie. Potrafił idealnie wyeksponować dwoistość natury swojego bohatera, na pozór uroczego w swojej niemalże dziecięcej naiwności, ale wyraźnie i dość niezdrowo zakonserwowanego w infantylnym postrzeganiu świata. A to wszystko z niebywałą cierpliwością wobec trudnych warunków studenckiego planu, gdzie nie każda rzecz działa, jak należy, czas goni nas jak partyzanta do lasu, a śmiertelnie niewyspana pani reżyser bez makijażu straszy o 7 rano w niedzielę w Parku Skaryszewskim. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że ten jego z rzadka dający się zaburzyć spokój był jedną z kilku rzeczy, dzięki którym nie rzuciłam tego wszystkiego w jakimś kryzysowym momencie i nie uciekłam w Bieszczady. Ogólnie przygoda dla wszystkich stron niełatwa, ale wydaje mi się, że w różnych aspektach owocna.

A wiecie, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? Sebastian równolegle do zdjęć miał próby, zresztą pozostające nie bez wpływu na nasz grafik. Zgadnijcie, do czego.

Chyba tylko ogólna zmęczeniowa stagnacja, na którą cierpiałam przez bite pół roku od ukończenia naszego filmu, odwiodła mnie od obejrzenia „Pijanych” zaraz po rozpoczęciu się nowego sezonu teatralnego. Zaś późną jesienią pojawiła się jeszcze stała praca, która kompletnie już nie sprzyjała żadnym dalszym wyjazdom. Jednak w końcu nie wytrzymałam – najpierw w lutym wyrwałam się na weekend, podczas którego obejrzałam „Hamleta”, a miesiąc później postanowiłam kilkudniową eskapadę do stolicy powtórzyć. Tym razem właśnie po to, aby obejrzeć „Pijanych”. Bo czy to ładnie, tak pominąć inscenizację z udziałem swojego – i to w dosłownym znaczeniu tego słowa – aktora? Pomijam, że była to świetna okazja, by zrobić jeszcze parę innych rzeczy w ramach weekendu w Warszawie.

Cała fabuła „Pijanych” to de facto zbiór scenek z bohaterami występującymi w duetach, tercetach, kwartetach i kwintetach. Składy z pierwszej połowy historii w drugiej ulegają przesunięciu na zasadzie zmiany partnerów i to chyba jedna z niewielu rzeczy, jakie w tym tekście przypadły mi do gustu. Tak czy siak wyjściowo mamy… Panienkę, która wpadła do kałuży i nie może wyjść. Gościa, który twierdzi, że jest dyrektorem festiwalu filmowego i ma raka. Trójkącik miłosny: państwo młodzi i jej przyjaciółka, która przy okazji jest jego byłą. Dwa małżeństwa, gdzie wychodzi na to, że niektórzy mają swoje za skórą. I wreszcie czterech panów na wieczorze kawalerskim, bawiących się w towarzystwie prostytutki. Oczywiście, jak wskazuje tytuł, wszyscy są pijani. I to ma sprawić, że będą mówili prosto z serca. A nawet, że sam Bóg przez nich przemówi. Przynajmniej tak się niektórym z nich wydaje.
Jak już wspominałam i jak widać, punkt wyjścia całości jest niezbyt nowatorski. Sam tekst za to przegadany, z rzadka w jakikolwiek sposób porywający. Bohaterowie – ledwo zarysowani, czasem wręcz uproszczeni, czego nie usprawiedliwia rozbicie akcji na aż czternaście niemal równorzędnych postaci. No i spora ilość powtórzeń, które chyba nawet świętego doprowadziłyby do szału. Nie wiem, skąd takie umiłowanie w różnych dziedzinach szeroko rozumianej sztuki do tego środka stylistycznego. A już zupełnie nie rozumiem, dlaczego „Pijani” pod kątem literackim budzą taki zachwyt co niektórych. Brak tu ciekawego tematu, pomysłu na jego rozwinięcie, jakiegoś sprytnego lub zuchwałego finału. Może i Wyrypajew wielkim pisarzem jest, ale z tego konkretnego tekstu to kompletnie nie wynika.

Nie lubię przerostu formy nad treścią, ale dobrze przemyślana inscenizacja potrafi może nie tyle zatuszować niedostatki podstawy literackiej, co uczynić je bardziej znośnymi. Chyba, że reżyser za bardzo uwierzy w doskonałość dramatu, która obiektywnie okazuje się wcale nie taka oczywista. Mam wrażenie, że „Pijani” w Dramatycznym wpisują się w drugą z tych tendencji. Podążanie za literą dramatu osiąga wręcz absurdalny poziom już na starcie, gdyż wszystko zaczyna się od… wygłaszanych przez jednego z aktorów didaskaliów. W kolejnych scenach na szczęście już tego nie uświadczymy, ale duży niesmak pozostaje – bo taka zagrywka to czyste teatralne zło, niezbyt dobrze świadczące o kreatywności reżysera, czy raczej w tym momencie jej braku. Inscenizacja ogólnie ma swoje zalety. Efektowną, obrotową scenografię, przenoszącą nas płynnie w kolejne miejsca akcji. Poszczególne jej części, całkiem powabnie urządzone – choć czasami niepotrzebnie ocieramy się tu o realizm, na przykład w postaci dołków z jak najprawdziwszą wodą w roli kałuż. Niekiedy pomysłowe stroje, chociażby błyszczący kombinezon Magdy. Muzykę, a zwłaszcza wykorzystane klimatyczne piosenki, zaś wśród nich „15 Feet of Pure White Snow” Nicka Cave’a – kij z tym, że tekst utworu nijak się ma do treści sztuki. Ale całości brak jest tego czegoś, zamysłu konkretniejszego niż ta wyświechtana fraza o szczerości upojonych ludzi albo niemal czysto techniczna koncepcja typu „Kilka sposobów na granie pijanego: the przegląd”. Oglądamy ten obrotowy teatrzyk chwiejnych kukiełek i w zasadzie nic z tego nie wynika. Może trochę się pośmiejemy, oglądając groteskową nieporadność dalekich od trzeźwości bohaterów. Ale nie pojawi się raczej u nas żadna głębsza refleksja, a już na pewno nie metafizyczna – wbrew temu, co głosi opis na stronie teatru. Wprawdzie te ponad dwie godziny z przerwą spędza się na „Pijanych” stosunkowo nie najgorzej, ale nie zmienia to faktu, że najpoważniejszym przemyśleniem, które zaprzątnie nam głowę tego wieczoru, będzie pytanie: ale w sumie po co ta inscenizacja? Żeby dać obsadzie dość karkołomne technicznie wyzwanie?

To i następne zdjęcie autorstwa Katarzyny Chmury, pożyczone ze strony teatru. A tak poza tym Agata Góral idealnie tu wyraża mój stosunek do „Pijanych”.

Niektórzy mawiają, że źli aktorzy nawet najlepszy tekst zepsują, za to dobrzy nawet najgorszy potrafią uratować. Nauczona doświadczeniem odpowiadam: tak, aczkolwiek nie całkiem. W obsadzie mamy w lwiej części nazwiska co najmniej porządne i nawet one często nie do końca sobie w „Pijanych” radzą. Czy to dlatego, że – pozwólmy sobie na pewną złośliwość – w tym dramacie za bardzo nie ma czego grać? Czy reżyser obmyślił sobie na granie owo nietrafiony pomysł? Wszak pomiędzy aktorami a tekstem jest jeszcze reżyser właśnie. Nie wiem, które ogniwo na tej linii zawiodło. I choć oglądanie poruszających się chwiejnym krokiem czy też chodzących na klęczkach bohaterów nie boli, to na pewno dość szybko zaczyna męczyć. Może za dużo tu krzyku, przerysowania, aktorstwa niemal kabaretowego (i to wcale nie takiego ze starej dobrej Neo-Nówki rodem). W tego rodzaju konwencji nawet solidnym aktorom niekiedy rozjeżdżają się nóżki, również w metaforycznym sensie. Po pierwszej połowie spektaklu tak naprawdę byłam w stanie kupić tylko odtwórców ról kwartetu egzotycznego na wieczorze kawalerskim. Poza Kamilem Szklanym, bo… cóż, to Kamil Szklany. Od tego, co widziałam miesiąc wcześniej w „Hamlecie”, niestety poza lepszą dykcją niewiele się zmieniło. Podobnie jak w wypadku grającej prostytutkę Rosę Martyny Byczkowskiej, bo choć przerysowana konwencja tuszuje aktorskie niedostatki obojga, to robi to naprawdę nieznacznie. Szczęśliwie na tej parze kończy się lista osób, które wypadły z gruntu źle. Niemal cała reszta obsady to sytuacja niby lepsza, ale w praktyce dla doświadczonego widza (jak to mówi pewna osoba, widza abonamentowego – pozdrawiam kumatych) znacznie smutniejsza: wspomniani już nie najgorsi aktorzy, szarpiący się z nieodkrywczym tekstem i toporną stylistyką inscenizacji. Chyba najbardziej na takiej walce z własną rolą ucierpiał Maciej Wyczański. Aż chciałoby się westchnąć, że znowu. Czy reżyserzy w Dramatycznym go nie lubią czy jak? W „Hamlecie” musiał się poddać wobec papierowości Klaudiusza, przeobrażonego w tej wersji w disnejowskiego złola – w „Pijanych” poległ w pojedynku z karykaturalnym Markiem, próbującym w swoim mało chwalebnym stanie przekazywać treści bodaj najbardziej górnolotne i egzystencjalne. Gdyż ponieważ, jak już zostało to wcześniej wspomniane, Mark umiera na raka. A przynajmniej tak twierdzi. Niezbyt przekonująca konstrukcja postaci sprawia, że choć jej odtwórca niemal staje na rzęsach, aby z tej śmieszniej marionetki zrobić człowieka, nie daje rady – i w efekcie bohaterowi trudno uwierzyć. Smutne to i wymowne zarazem, bo Wyczański jest naprawdę dobrym aktorem, który zasługuje na coś lepszego. A najbardziej w tym wszystkim przygnębia finał, gdzie nasz nieszczęśnik gra w zasadzie solo. Bo towarzysząca mu Byczkowska jest nie tylko złą aktorką, ale i słabym materiałem na scenicznego partnera.

Reszta tak nie boli. Sławomir Grzymkowski jako Karl ogólnie stara się rezygnować z nadmiaru pijackiego przerysowania – i chwała mu za to. Dzięki temu jego pojawienia się stanowią dla widza chwilę odpoczynku od wygibasów, wywrotek i mamrotań większości jego obsadowych kolegów i koleżanek. W drugiej połowie mobilizuje się Łukasz Lewandowski w roli Gustava, który we wspólnej scenie z Marthą potrafi być autentycznie zabawny. Momenty chwały w dalszej części zyskuje też Robert T. Majewski, obdarzający swojego bohatera, niejakiego Laurenza, stoickim spokojem. Ale nie oszukujmy się. Całe szoł niemal od pierwszej swojej sceny kradną odtwórcy ról chłopców z wieczoru kawalerskiego: Otar Saralidze, Sebastian Skoczeń i Marcin Stępniak. I nie twierdzę tak dlatego, że z jednym z nich miałam przyjemność współpracować. Po prostu są tutaj najlepsi. Sprawnie radzą sobie z narzuconą przez tekst i realizację konwencją, nie ulegają pokusie łatwego przerobienia pijanych ruchów i gestów w prostacką parodię. Są śmieszni, owszem. Ale w sposób naturalny, niewymuszony, nie budzący zażenowania u widza. Wykorzystują tę małą szczyptę potencjału, jaką są sceny z udziałem tej wesołej gromadki – jedyne szczerze udane fragmenty dramatu. Było w tym wszystkim trochę zaskoczenia. Bo niby widziałam już Otara na scenie, jego bohater z „Niedźwiedzia Wojtka” był jedną z najbardziej wiarygodnych postaci w tamtej inscenizacji, ale przez dwa lata to zdążyło się już zatrzeć w pamięci. Bo niby mam świadomość, że Sebastian to aktorska cicha woda, człowiek zdolny do stwarzania postaci na przekór warunkom i oczekiwaniom, ale mimo to jako obdarzony wybujałą wyobraźnią Gabriel, poszukiwacz czystej miłości, pełniący w grupie funkcję starszego brata, urzekł mnie totalnie. No i Marcin Stępniak, młodziak z potencjałem, widziany już przy okazji któregoś czytania w Laboratorium Dramatu, ale na poważnej scenie oglądany po raz pierwszy – trzeba przyznać, że zaplusował sobie u mnie na dzień dobry, autentycznie błyszcząc w paru zabawnych momentach. O tym, że ta trójka ogólnie musi mieć całkiem niezłą chemię na scenie, przekonałam się jakieś dwa miesiące później, obserwując ich wszystkich w zupełnie innej inscenizacji, ale o tym może następnym razem.

„Pijani” to jedna z tych pozycji w repertuarze Dramatycznego, które zobaczyć można, ale nie powiedziałabym, że w całości są jakimś szczególnym, jak to mawiają Anglosasi, „must-see”. Za takowy inscenizacja sztuki Wyrypajewa może uchodzić jedynie w kontekście konkretnych aktorów. Zapewne tych wychwalonych akapit wyżej. No chyba, że jesteście fanami któregoś z pozostałych, to wtedy pewnie i tak na „Pijanych” pójdziecie. Można też potraktować tę realizację czysto rozrywkowo, czyli obejrzeć ją tylko po to, żeby w przerwach pomiędzy naprawdę śmiesznymi scenami ponabijać się z poważnych aktorów potykających się o własne nogi. Owszem, da się tak, nikt nie zabroni. Tylko, że chyba nie o to twórcom chodziło. Zakładając, że w ogóle mieli tu jakieś przesłanie, niekoniecznie w formie okrzyku „Nie srajcie się!”, wygłaszanego przez jednego z bohaterów. Oczywiście ja, mając swojego człowieka w obsadzie, będę zachęcać, żebyście zobaczyli, jak ładnie sobie radzi – i on i te parę innych osób. Ale sami musicie sobie rozstrzygnąć, czy „Pijani” w swojej formie i wykonaniu wpasowują się w wasze motywacje dotyczące tego, po co i na co chodzicie do teatru.