Odwiedzanie teatrów innych niż te, które mam pod dziobem, marzyło mi się w zasadzie od zawsze. „Od zawsze” w sensie, że od kiedy tylko aktorzy biegający po deskach zaczęli mnie tak naprawdę interesować. Tylko, że zawsze coś mi przeszkadzało we wprowadzeniu tych słodkich snów w czyn. Najpierw głównie wiek, bo niedorosłego gnojka nikt samego w taką podróż nawet do głupiego Wrocławia nie chciał puścić, ale żeby pojechać jako opiekun to jakoś nikt się nie kwapił. Potem, kiedyś już nikogo nie trzeba było pytać o pozwolenie, na drodze stawała równie prozaiczna przeszkoda pod postacią braku kasy. A jeszcze później, kiedy w końcu i o pieniążki nie trzeba było się martwić, zaczęłam uprawiać trochę inną turystykę kulturalną. Tak, kabaretową. Tę część historii raczej już znacie. Zainteresowanie podróżami teatralnymi miało do mnie wrócić właściwie w ciągu ostatnich paru lat.
Bo muszę wam zdradzić pewien sekret. No, może nie do końca sekret, bo wtajemniczeni wiedzą o tej kwestii wszystko, tylko reszcie świata jeszcze jakoś się nie pochwaliłam. Nie dość, że nadal mam intensywną słabość do pewnych aktorów, to w dodatku ich lista nie przestała rosnąć. Jeśli z latami mi zelżało przy niektórych (chociaż nadal ich bardzo szanuję), to na ich miejscach pojawiły się nowe buźki. Nie w takiej ilości, jak to bywało niegdyś, ale nadal. O większości z nich opowiem przy innej okazji, a dzisiaj w kontekście mojej opowiastki jednym z najważniejszych staje się pan Przybylski. Marcin Przybylski. Oczywiście, że był mi dobrze znany na długo przed wiadomym programem Polsatu – komu interesującemu się piosenką aktorską nie jest? – ale nie da się ukryć, że „Twoja twarz…” swoje do pieca dołożyła. Najpierw to wiadomo, ot, się człowiek uśmiechnął, stwierdził: „Ej! Pamiętam cię! Aleś się wyrobił!”, przyklasnął jednej i drugiej metamorfozie. Ale potem przyszedł Iggy Pop. I w zasadzie było pozamiatane, a ja zeżarta przez nową fascynację. Ni stąd ni zowąd z tego uroczego, skromnego facecika wylazło istne bydlę, stuprocentowe i ekstremalnie wybujałe zwierzę. Przejście nad czymś takim do porządku dziennego było zwyczajnie niemożliwe…
Zdjątko z fanpejdża głównego zainteresowanego: [klik!], na stronce TTBZ już się nie mogłam doszukać.
To było ponad rok temu, w międzyczasie po cichutku żeglowałam sobie po piosenkach, filmach, serialach, dubbingach, słuchowiskach i innych rzeczach złączonych nazwiskiem tego pana. Świetnie trafiłam, bo po primo – nie ma nic lepszego niż wszechstronnie aktywny aktor, a po secundo – nie ma nic lepszego niż śpiewający aktor, którego dorobek ekranowy nie wygląda jak „ogarnę to w ciągu tygodnia” (tu następuje wymowne spojrzenie w kierunku jednego z jego kolegów po fachu – kto ma zrozumieć, ten zrozumie). Jedno jest pewne: nie nudziłam się z nim. Z kolei gdzieś obok tego głównego „nurtu” pojawiały się postaci, którym nie poświęcałam może aż tyle czasu, ale okazywałam pewną sympatię. Wśród nich był Mateusz Rusin. Wypatrzony oczywiście w nieszczęsnym „Ranczu”. Nieszczęsnym, bo dla niektórych rola w tym psutym z każdym nowym sezonem powyżej czwartego serialu to jedyne dokonanie tego młodego człowieka. Ja, będąc z natury osobą ciekawską, nie mogłam jednak poprzestać tylko na tym i ruszyłam „w teren”. A co tam znalazłam? Dubbing i całkiem nieźle rozwijającą się karierę muzyczną (oraz kabaretową, ale to kwestia dyskusyjna, o której pomówimy kiedy indziej). Można powiedzieć, że już byłam w domu. Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Bo się nagle okazało, nie wiadomo skąd, że Dominika – ten sam Dommel, z którym wspólnie wymiatałyśmy w kwestii Neo-Nówki i kabaretowych okolic – też siedzi w temacie Rusina. Od czasu pójścia na studia nasze kontakty, nie ukrywajmy, mocno się poluzowały. Zresztą, z kim mi się to nie przydarzyło? Wszystko się ożywiło w momencie mojego powrotu na polskiego kina łono, a teraz… teraz to po prostu pierdolnęło z siłą bomby atomowej. Bo nie oszukujmy się – wyszło, że nie tylko pewien sympatyczny aktorski dzieciak jest naszym punktem wspólnym na filmowo-teatralnym poletku. To się musiało skończyć jakąś efektowną akcją. I się skończyło – w ciągu jednego kwietniowego dnia po pięciu latach od ostatniego spotkania zdecydowałyśmy, że koniecznie musimy się zobaczyć 31 maja w Warszawie w Teatrze Narodowym na czytaniu IV księgi „Pana Tadeusza”. W obsadzie i Przybylski, i Rusin, i jeszcze parę innych zacnych osóbek, więc leżało idealnie.
Tak. Nagle po takim czasie stwierdziłyśmy, że pora się spotkać. Takie rzeczy tylko u nas.
W drogę wyruszyłam właściwego dnia o lekko nieprzyzwoitej dla mnie porze, czyli o 8 rano. Na miejscu miałam być około 13.00, także około pięciu godzin pozostawało do zabicia. Normalnie zapewne ignorując wszystko i wszystkich dospałabym sobie braki z nocy (którą zawsze, ale to zawsze przed wyjazdami mam zarwaną, taka karma), ale zaraz po powrocie do Wrocławia czekał mnie egzamin jakże inteligentnie wpisany sobie na przedtermin, więc spędziłam ten czas z nosem w Stanisławskim, Osterwie i scenie pudełkowej. Gdy po południu wysiadałam na Młocinach, co najmniej połowa materiału nadal pozostawała dla mnie czarną magią. Cóż.
Pierwotny plan zakładał, że z Dominiką zejdę się dopiero wieczorem przed samym przedstawieniem, a popołudnie spędzę z Klaudią, która w stolicy siedzi już od dawna i z którą jakoś nie mamy szczęścia tam się spiknąć. Ale, jak wiadomo, plany lubią się zmieniać, dzień wcześniej były juwenalia… i nic więcej chyba mówić nie muszę 😀 Za to musiałam się czymś zająć do tej mniej więcej 18.00. Okazja, żeby pojechać na Śródmieście i pobłąkać się po paru ciekawych miejscach Warszawy? Czemu nie. Na pierwszy ogień poszedł Pałac Kultury i Nauki, gdzie oczywiście obowiązkowo wdrapałam się na taras widokowy. Potem Rotunda, Ratusz, ulica Elektoralna, Hala Mirowska… Ktoś mógłby stwierdzić, że w pierwszych dwóch wypadkach postanowiłam obleźć miejsca powszechnie uznawane za brzydkie. Ale prawdę mówiąc, czy kiedykolwiek obchodziła mnie jakaś obiegowa opinia? 😛 Nie można nie zahaczyć o Rotundę, mając za jedno z wielu zainteresowań polskie powojenne katastrofy (tu teatr, a tu wybuchające budowle – mam rozrzut, trzeba przyznać) i nie można nie zwiedzić wreszcie PKiN-u, będąc niegdysiejszym dzieciakiem absolutnie zafascynowanym trzecią serią „Ekstradycji”. Wprawdzie w środku nie zastałam Janusza Gajosa planującego przejąć władzę nad światem, no ale… ale nie uprzedzajmy faktów.
Po tym wszystkim, po różnych drobniejszych przygodach (przebieranie się w wyjściowe ciuchy w męskiej toalecie metra, bo w damskiej schła mokra podłoga – nie pytajcie nawet), wylądowałam wreszcie pod budynkiem Teatru Narodowego, w oczekiwaniu na Dommela siedząc jeszcze przez dłuższą chwilę pod pomnikiem Bogusławskiego na własnych tobołkach niczym porzucona przy drodze 😀 Na szczęście zostałam szybko przygarnięta. Teraz tylko bilety z kasy odebrać i… czekać na przedstawienie, a przy okazji trochę rozejrzeć się po nieznanym sobie budynku. Teatr Narodowy jest duży. Bardzo duży. Większy niż zasadniczo każdy teatr, w którym do tej pory byłam, ba – większy nawet od Opery Wrocławskiej, która zdawała mi się być największą salą, w jakiej siedziałam. A tu nie tylko teatr się zmieścił, ale i warszawska opera jeszcze, takie to ogromne. Złoceniami kapiące, pluszem kiziające… No pałac prawie że. Możecie się śmiać, ale moje poczucie estetyki kupuje takie rzeczy z pocałowaniem ręki. To ma swój klimat nie do podrobienia i tyle.
I cóż, potem się wszystko zaczęło na dobre. Warto przy tej okazji objaśnić, o co w tym wszystkim chodziło. Teatr Narodowy postawił sobie za cel przerobienie całego „Pana Tadeusza” księga po księdze i tak w ciągu sezonu, średnio raz czy dwa razy w miesiącu, grupa aktorów odczytuje z podziałem na role jedną część. Myli się jednak ten, kto sądzi, że to ot, takie, że siedzą i mamroczą cośtam z kartki. Tutaj mamy nie tylko słowo czy tam ogólnie dźwięk, ale i scenografię, rekwizyty, ruch, a czasem nawet trochę kostiumu z tak zwanej epoki. Prawie takie małe przedstawienie, tylko że z kartkami w dłoni. No i z jaką obsadą! Faktem jest, że my wybierając sobie granie odpowiednie dla nas kierowałyśmy się paroma kluczowymi nazwiskami, ale gdyby chcieć spojrzeć na całość pod szerszym aktorskim kątem, to człowiek by nie mógł się zdecydować – w każdym tylu fajnych ludzi…
O czym jest księga zatytułowana „Dyplomatyka i łowy” oraz opatrzona numerem czwartym chyba każdy z grubsza wie. Dwie karczmy, tabakiera, polowanie na niedźwiedzia, Domejko i Dowejko, pojedynek przez misiową skórę i tak dalej. Tego opisywać szczegółowo nie trzeba, więc można skupić się na smakowitych detalach. Zacznę krótko – Janusz Gajos jako Wojski wziął i zaorał. Czyli wszedł i tak pięknie sprzedał tekst, że nie było pytań, za to były brawa w środku spektaklu (Dominika ujęła to krótko, ale trafnie – jak zrobić z „Pana Tadeusza” festiwal w Opolu xD). Aczkolwiek, idąc taką terminologią, Anna Seniuk też była tego wieczora niezłą traktorzystką – wprawdzie opisów przyrody nawet taka aktorka nie mogła uratować, ale cała reszta i te miny strzelane przy każdym co bardziej wyrafinowanym słowie fragmentu o karczmach wygrywały wszystko. Zresztą… chyba każdy miał chociaż chwilkę, żeby dać elegancko do pieca, chociaż wiadomo, że nie wszystkich człowiek zdołał zapamiętać. Marcin Hycnar z Grzegorzem Małeckim jako Asesor i Rejent, a zwłaszcza ten drugi – ta wymowna mimika twarzy to chyba kwestia rodzinna. Mariusz Bonaszewski w roli księdza Robaka, momentami mocno cisnący (raczej intencjonalnie) Bogusiem Lindą, ale ze smakiem. Swoją drogą taki żarcik: jaki jest przepis na księdza kwestarza? Mariusz B. i bluza z kapturem. Działa, same widziałyśmy 😀 Oczywiście Marcin Przybylski, który dużo się nie nagrał, ale miło było pooglądać. Piotr Grabowski podobnie. Mateusz Rusin chwilami przypominający dużego 10-latka – kto nie widział sceny z tabaką, ten nie ma pojęcia, ile zabawy go minęło 😀 Przemek Stippa, co do którego stwierdzam jednoznacznie, że jest cudny jak rurka z kremem (ale „Barw szczęścia” i tak oglądać nie będę, ja mam swój honor*). I trochę jak wisienka na torcie, Krzysztof Wakuliński i Zbigniew Zamachowski ze swoimi momentami chwały. Ten pierwszy w zamieszaniu wokół zastrzelenia niedźwiedzia wołający megarozżalonym głosem „O Gerwazym nie wspomniał nikt!”, a drugi w trakcie samej gonitwy za misiem rzucający cicho „I czarną łapą sięgał Hrabiego włos płowy…”. Trudno było zachować powagę 😀 Jak i ogólnie podczas całości, bo i księga całkiem wesoła, i atmosfera wcale nie nadęta. Żadnego pretensjonalnego wywyższania się, po prostu miłe spotkanie z widzami przy klasyce. To lubię, powiadam wam, to lubię! Nawet, jeżeli oczy ci się zaczynają plątać, bo nie wiesz, na kogo patrzeć.
Zamiast podsumowania soczysty dialożek z tego wieczora:
– Natenczas Wojski…
– ŁEJEZZZUUU.
Fotka pożyczona ze strony Teatru Narodowego: [klik!]. Wprawdzie z próby, ale oddaje chociaż trochę, jak to wszystko mogło wyglądać. No i dużo fajnych osóbek na niej jest.
Oczywiście na tym teatralna część tego wyjazdu się skończyć nie mogła. If you know what I mean… Wyjście służbowe w Narodowym żadną tajemnicą nie jest, nie kryje się w mroku tkwiącego wśród budynków podwórka czy parkingu. Można je łatwo znaleźć przy jednej z ulic okalających gmach – trzeba tylko wiedzieć, której ;D A potem to już tylko „polowanie” na aktorów, autografy, wspólne fotki, i te pe… Oczywiście zakładając, że ci, na których się czeka, nie zmyli się od razu (czasem nawet jeszcze przed ukłonami – wtajemniczeni wiedzą, o co mi cho). Tak, w zasadzie niemal wszyscy, których zagadnąć miałybyśmy ochotę, cichutko nam umknęli. Jednego Mateusza R., chociaż też prędko uciekł, zdążyłyśmy jeszcze zastać. Ot, życie, ale i tak cierpliwie stałyśmy dość długo.
I wtedy wydarzyło się coś, czego totalnie nie ogarnęłyśmy, ba! – zapewne nie ogarniamy do tej pory. Bo jak przyjąć na zimno fakt, że w trakcie tego oczekiwania rozejrzałam się wokół i moim oczętom ukazał się pan aktor, którego w obsadzie „Pana Tadeusza” nie było i którego – mimo, iż jak się potem okazało grał tego wieczora w przedstawieniu na innej scenie Narodowego – ni cholery się nie spodziewałyśmy?
Pamiętacie może jeszcze Barejadę sprzed dwóch lat? Wciąganie na scenę przez kabaret Dno, niespodziewani goście i jaranie się „Bobrami”? No właśnie, skupmy się tutaj na tym ostatnim. Że ten film spodobał mi się wręcz nieprzyzwoicie, to wiadomo. Że najbardziej z całej obsady urzekł mnie grający Kosiarza Robert Jarociński, to też. Ale jakoś się rozeszło po kościach i mimo wzrostu sympatii tak dla obrazu, jak dla aktora, szczególnie płomiennego fangirlizmu nie praktykowałam. Do czasu. W kwietniu „Bobry” wylądowały na VOD, co oznaczało ni mniej ni więcej, tylko to, że teraz już absolutnie każdy może na legalu obejrzeć sobie całość w sieci. Wywiązała się wtedy mniej więcej taka rozmowa:
Dommel: Ej. Ze względu na kogo Ty oglądałaś „Bobry”?
Ja: Na nikogo, wylądowałam na pokazach na Barejadzie. A co?
Dommel: A nie, nie, bo dorwałam, mam zamiar obejrzeć i się zastanawiałam, kto Cię tam jara.
Ja: Tak mega jarać to nikt, ale Kosiarz może Ci się spodobać (…).
Dommel: Jarociński? Lol, nope.
Ja: A SIĘ KURDE ZDZIWISZ.
Cztery dni później otrzymałam wiadomość o treści: „Cofam wszystko”.
No i byłyśmy pozamiatane. Bo o ile w samotnym fanowaniu czemuś/komuś/whatever przez tę pojedynczość szybko się odpada, o tyle już dwoje wystarczy, żeby zrobić mały fandom. Się nawzajem nakręcają, podrzucają fotki ze spektakli, tytuły rzeczy do obejrzenia i nie dają sobie zapomnieć. I tak najmłodsza „stażem” generacja moich ulubionych Polaków powiększyła się o jedno nazwisko.
Chyba nie muszę już mówić, kogo spotkałyśmy pod Narodowym. Ale trzeba przyznać, że jak na osoby tak mocno zaskoczone zachowywałyśmy się względnie spokojnie (nie licząc może tylko łapek trzęsących się jak diabli przy próbach obsługi aparatu…), a i pan Jarociński przecież nie gryzie i nie zjada Bogu ducha winnych dziewczynek. Dlatego to krótkie, ale ileż dla nas znaczące spotkanie przebiegło w wyjątkowo przyjemnej atmosferze.
Zdjęć nie pokażę. Nie potrafię się na nich postrzegać inaczej niż jako zaczerwienionego prosiaczka dość abstrakcyjnie wyglądającego w kwiecistej bluzie z kapturem narzuconej na wyjściową koszulę z żabotem. Takie emocje źle mi robią na urodę.
Jak każda szanująca się impreza, ta również musiała mieć jakieś afterparty. I miała. Z pizzą by night, szukaniem knajpy grającej w filmie – również by night (hehehe), gonieniem za nocnym autobusem na Młociny oraz garścią podobnych rzeczy. Nie można przecież po pięciu latach niewidzenia się tylko wpaść razem do teatru, a potem się po prostu rozejść 😛 Ale to już tak jakby ta część historii, której szczegóły pozostawię tylko dla nas. Jedno jest pewne – jeszcze zanim tamta niedziela się skończyła, już wiedziałyśmy, że to wszystko trzeba powtórzyć gdzieś w nowym sezonie. I dla towarzystwa, i dla Narodowego, w którym jakoś zaczęło nam się szczególnie podobać. Faktycznie, po powrocie nie ociągałyśmy się długo i wkrótce pojawiły się ustawki na jesień… ale o tym, mam nadzieję, będę mogła opowiedzieć po wakacjach.
We Wro byłam gdzieś po siódmej rano i od razu po dotarciu do swojego lokum padłam na pysk na łóżko. Tak wyglądał mój pierwszy wielki wyjazd za teatrem. Trzeba przyznać, że udał się bardzo. Ale, jak się potem okazało, to jeszcze nie był koniec. Moja warszawska przygoda prędko doczekała się epilogu. I to nie jednego.
Epilog pierwszy.
Tu wyszedł naprawdę niezły żart. O poranku w dniu, w którym jechałam do Warszawy, coby zobaczyć między innymi pana Przybylskiego, dowiedziałam się, że równiutko tydzień później będzie u mnie na miejscu we Wrocławiu. Takie śmieszki.
Okazuje się, że środmiejski MDK rokrocznie organizuje przegląd dla młodych wokalistów, który kończy się warsztatami z kimś, kto się zna na rzeczy oraz koncertem galowym. Tym kimś w tej edycji okazali się być Jerzy Satanowski i wspomniany już Marcin P. Zaś sam finał był otwarty dla każdego, kto tylko miał ochotę posłuchać i to dosłownie, bo wystarczyło kopnąć się do gmachu przy ulicy Dubois i wziąć magiczny kartonik. Śpiewający aktor, z którym ostatnio mam ciężki problem i paru debiutantów na raz, za darmo? Nie musiałam długo się zastanawiać, już w poniedziałek po południu miałam swoją wejściówkę. Do tej pory się dziwię, że budynek Domu Kultury nie przeżywał oblężenia, przecież taka okazja to gratka jakich mało.
Dostałam dwie sztuki. Proponowałam znajomym jedną, ale nikt się nie zgłosił. Biedne ptaszyska, nie wiedzieli, co tracą.
(Prawie) tydzień minął, przyszła niedziela, a ja ruszyłam w drogę na kolejny obcy sobie teren, tym razem pod postacią Centrum Kultury Agora. No bo tak, większości oddalonych od centrum części Wrocławia nadal nie znam i dopiero przy takich okazjach do nich się zapuszczam. Budynek duży, bardzo współczesny, acz estetyczny – choć dla mnie jako dla osoby przyzwyczajonej do nieco bardziej tradycyjnej architektury dość ekstrawagancki na osiedlu domków jednorodzinnych. Ale to nie było aż takie istotne. Może o tyle, że sala, w której wszystko miało się odbyć, jest nowoczesna, czyściutka i ogólnie na tip top. Także, jak się okazało, dźwiękowo. Wszak w takich wypadkach akustyka i te pe to rzecz niemalże święta.
Pierwszą część wieczoru stanowił poprowadzony przez wiadomo-kogo koncert warsztatowiczów. Nie potrafię powiedzieć o nim zbyt wiele ponad to, że ogólnie miał dobry poziom, a spośród śpiewających dziewcząt udało mi się wyłowić perełkę w postaci niejakiej Zuzanny, która jako jedyna przyniosła własną gitarę i własną piosenkę. Nawet nie chodzi o to, że przyszłam z nastawieniem na oglądanie i słuchanie gwiazdy wieczoru. Po prostu – niestety lub stety, zależy jak na to patrzeć – tego typu przeglądy, nawet najlepsze, nie wpływają zbyt dobrze na moją szeroko pojętą równowagę. Dobra, to nieistotne. Dziewczyny wyśpiewały swoje, a po krótkiej przerwie zaczęło się to, na co najbardziej czekałam. I kiedy rozpoznałam pierwsze takty „Białych zeszytów”, wyrwało mi się westchnienie nie dość, że na tyle głośne, że pół sali pewnie słyszało, to jeszcze tak silne, że suwak trzymający w kupie górę od kostiumu, który na sobie miałam, niebezpiecznie przesunął się w dół. No, bo powiedzcie sami. Masz wbite w głowę wykonanie dwudziestoparoletniego chłopca o wielkich, dziwnych oczach, a tu przed tobą tę samą piosenkę ten sam człowiek śpiewa już jako prawie czterdziestoletni facet. To musi robić wrażenie, po prostu musi. Zwłaszcza, że lata lecą, a wykonanie kopie tak samo. Tak się kiedyś wygrywało PPA, a nie… A kolejna piosenka wcale mi nie pomogła na ten emocjonalny rozstrój. Raczej go pogłębiła. Tak. „Nathalie”. Tutaj już nerwy mnie zawiodły kompletnie, łzy gdzieś poszły bokiem. Szczęśliwie nie za dużo, bo bym się rozmazała okropnie. No, po prostu nie mogłam się powstrzymać i jakoś wcale się tego nie wstydzę. Momentalnie popchnęło mnie w tak zwany niekończący się tunel nostalgii i to bardzo konkretnie – nagle przed oczami stanął mi telewizyjny koncert „Pod dachami Paryża”, widziany trzynaście lat wcześniej i ten sam człowiek z tym samym utworem… Całość obejrzałam wtedy ten jeden jedyny raz, a na powtórkę większości materiału z tego nagrania miałam czekać aż do ery TVP Rozrywka i rozgrzebywania archiwaliów. A mimo to tak „Nathalie”, jak i „Paroles, Paroles” w duecie z Olgą Bończyk utkwiły mi w pamięci na ten cały długi czas. Jeśli raz usłyszany utwór zostaje Ci gdzieś z tyłu głowy na ponad dekadę, to coś w tym musi być. Duże coś.
Zdjęcie wzięte ze stronki Debiutów: [klik!]. Polecam, bo jest ich tam więcej i wszystkie ładne.
Potem już było szczęśliwie dla mnie spokojniej, co nie oznacza, że bez emocji. Repertuar był jedną dużą wycieczką przez kolejne etapy artystycznej kariery pana Przybylskiego – czyli że każdy kolejny utwór był skądś. A to ze spektaklu jakiegoś, a to z płyty którejś, a to coś… O dziwo udało mi się zapamiętać wszystkie, ba! nawet przypisać do konkretnych źródeł. Tak więc, chociaż za kolejność nie ręczę, mogę wymienić. „Gdzie indziej nie mogę” i „Warszawa” z „Vernix. Muzodram warszawski” (nie sądziłam, że fraza „Zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz” może brzmieć jeszcze piękniej – może), „Jaś i Małgosia” z „Rodziny Dreptaków” (czyli utwór, który niektórych wybija z równowagi, pozdrawiam ich czule), „Morderca” i „Piroman” z „Moulin Noir”, „Torreador i kastaniety” z „Siodła Pegaza”, „Grapefruit Moon” aka „Grejfrut lśni” z „Fortepianu pijanego” oraz na bis coś, co dopiero wyjdzie – „Into My Arms” Nicka Cave’a (oczywiście z polskim tekstem Romana Kołakowskiego jako „Wprost w ramiona me”) z robiącej się wciąż płytki „RetroNoir”. I… Powiem tak. Jeśli całość będzie wyglądać tak, jak to jedno wykonanie, to węszę wielkie wokalno-aktorskie „BUM!” jak stąd do Władywostoku. Zaprawdę powiadam wam.
Trudno jest o tym wszystkim pisać. Zdecydowanie łatwiej słuchać. Do czego i was zachęcam, jeśli tylko nadarzy wam się taka okazja. Są aktorzy, którzy śpiewają słabo, są tacy, którzy robią to akceptowalnie, średnio, fajnie, dobrze i doskonale. Marcin Przybylski należy do tej ostatniej kategorii. Nie mam pojęcia, dlaczego tyle czasu zajęło mi odkrycie tego człowieka, ale cieszę się, że w końcu do tego doszło. Piękny głos, duży talent. Niby jeszcze przed trafieniem na recital zdawałam sobie z tego sprawę, ale wiadomo – jeśli coś jest naprawdę dobre, na żywo rąbnie cię jakieś pięćdziesiąt razy mocniej. Wyszłam z budynku nie bardzo ogarniając, czego tego popołudnia byłam świadkiem. Ze zdjęciem w aparacie i autografem w wiernym notesiku. To bardzo uprzejmy facet, bardzo. Tylko pamiętajcie, że zawsze musi mieć dobre światło. Hehehe. Hehe. He. Kiedyś może sami się przekonacie.
Epilog drugi.
Ktoś za jakiś czas miał mi powiedzieć, że za dobrze mi się zrobiło z różnymi wyjściami. I miał rację. Hahaha.
Tym razem na kilka dni przed Warszawą na fanpejdżu Mateusza Rusina pojawiła się informacja, że za jakieś dwa tygodnie przyjedzie do Wro z jednym ze swoich muzycznych projektów, to jest z Cukierkami. Wychodziło, że to będzie czwartek, wprawdzie w gorącym sezonie zaliczeń, ale liczyłam po cichu na szczęśliwy traf i dzień bez nadmiaru obciążenia. Okresowy nadmiar farta okazał się mi nadal sprzyjać – faktycznie tak się stało. Skończywszy zajęcia o 19.00, byłam wolna jak ptaszek i mogłam już tylko szykować się do wieczornego wyjścia. Trochę problemu mi tylko sprawiło odnalezienie w obrębie Starówki miejsca, gdzie wszystko miało się odbyć, czyli klubu Szklarnia. No cóż, nie bywam, nie stać mnie na takie knajpy, a i rzadko mnie to bawi. Dopiero przy takich okazjach.
Impreza miała wystartować o 21.00, ale przedsprzedaż wejściówek zaczynała się pół godziny wcześniej, także wolałam stawić się z jakimś zapasem czasu. Stoję, czekam, obok ktoś jeszcze tak samo. I wielka niespodzianka – tym kimś okazała się być Justyna. Ta, z którą zdarzyło się mi i Klaudii bywać na imprezach kabaretowych w Jeleniej w czasach licealnych. Z nią też kontakt urwał mi się po maturze, z tym, że w zasadzie całkowicie. Nawet w erze Facebooka tak się da, uwierzcie… Okazało się, że zdążyła wyjechać do Warszawy na rok, potem wrócić do Wrocka, a podczas pobytu w stolicy pobywać i w teatrach i na kabaretach i na koncertach… W tym, jak wyszło w trakcie rozmowy, na Kabarecie Na Koniec Świata i zespole Rusin&Trebuchet. Nie muszę nic więcej dopowiadać.
Foteczka zwinięta z FB klubu: [klik!].
Muzycznych przedsięwzięć Rusina trochę już zdążyłam liznąć, czy raczej trochę przymuszono mnie do tego (Dommelku, pozdrawiam Cię), ale jakoś mi nie wchodziło. Owszem, fajne nuty, ale każde przesłuchanie kończyło się zazwyczaj reakcją a’la facet z reklamy McDonalda: „… No i fajnie”. Nie potrafiłam wykrzesać z siebie większej ilości entuzjazmu, bo praktycznie żaden kawałek nie potrafił mi wbić się w głowę. Nawet od Cukierków, które z racji obracania się w elektronice powinny mi się spodobać. Lecz skoro nadarzyła się okazja mieć którąś z kapel na tak zwanym własnym podwórku, nie widziałam powodu, żeby z niej rezygnować. I wiecie, co? Powtórzyło się to, o czym wspomniałam przy recitalu Przybylskiego. Niektóre rzeczy dają czadu dopiero na żywo. Ale tylko takie dobre. A może to kwestia tego, że do tej pory znałam cztery puszczone na YT piosenki, a nie bodaj cały do tej pory sklecony materiał? Kto wie. Tak czy siak wkręciłam się naprawdę mocno, a ilość bujnięć wykonanych przeze mnie do rytmu była taka, że powinnam była już po 20 minutach dostać choroby morskiej. Słodycze jednak potrafią uzależnić i to w najmniej spodziewany sposób… Albo to kwestia sympatycznych skądinąd twórców w osobach Rusina i Dreda. Dopuszczam taką możliwość, biorąc pod uwagę dostrzeżoną po koncercie pewną radość na ich twarzach – zwłaszcza tego pierwszego – gdy ludzie podchodzili i sypali pochwały.
Znowu mam problem z ogarnianiem całości słowem, bo o wiele lepiej takie występy opisuje się dźwiękiem niźli czymkolwiek innym. Jakoś w połowie czerwca wyszła EP-ka zatytułowana „Radość”, a gdyby ktoś jeszcze nie był pewien, to polecam jedyny bodaj utwór, w którym zakochałam się od samego początku. Zadziała. Na pewno zadziała.
~ Cukierki – Noc ~
Tyle się wydarzyło przez zaledwie dwa tygodnie, a opisywanie wszystkiego zajęło mi prawie miesiąc. Pozwolę sobie ponownie usprawiedliwić się nadmiarem wrażeń – bo nie oszukujmy się, rzadko zdarzają mi się takie maratony atrakcji. Ale jeśli już mi się zdarzają, to są absolutnie niepospolite. O taką młodość walczyłam i walczę, proszę państwa, bo na własnej skórze przekonuję się co i rusz, że nie ma nic lepszego niż takie przygody.
* Powiedziałam, po czym poszłam sprawdzać powtórki. Brawo ja.