Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i odrobinie gotówki na bilet 9 kwietnia, czyli równiutko miesiąc temu, wylądowałam na występie Kabaretu Pod Wyrwigroszem, ku mojej wielkiej i niekłamanej radości. Widziałam skecze o ustawie śmieciowej, konsultantach, samochodzie z siatką i parę innych, posłuchałam „Love me Gender”, „Ja śpiewam nie wiem o czym”, „Takiego czegoś”, „Oddziału specjalnego” oraz „Ona już nie tańczy dla mnie” i bawiłam się świetnie.
Niektórzy twierdzą, że to tylko kwestia sentymentu i niczego poza tym, ale ja zawsze uparcie będę z nimi polemizować. Oczywiście zakładając, że da się, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że są tacy, którzy jak tonący brzytwy trzymają się stwierdzenia, że Wyrwigrosz to humor przestarzały, plebejski i będący powodem do wstydu dla jakoby każdego szanującego się fana kabaretu.
To chyba bardziej działa u nich na zasadzie „głupie to, głupie, bo nie rozumiem”.
Naturalnie, że prościej byłoby móc sobie to wszystko wyjaśnić tylko dobrymi wspomnieniami czy tam nostalgią za czasami nastoletniego smarkactwa i radosnej fascynacji wszystkim, co kabaretowe. Ale to nie jest takie proste. Bo gdyby szło tylko o te dwa aspekty, od dawna jechałabym na płycie DVD czy filmikach na YouTube i nie byłyby mi potrzebne do szczęścia występy live. Właśnie tak to u mnie wygląda z tymi ekipami, które zdarzyło mi się lubić, a u których zjazd z poziomu jest faktem, a nie wydumaną przez kogoś hipotezką. Moralni dajmy na to. Absolutnie doceniam te sterty śmiechu, które dali mi przez pierwsze lata naszej „znajomości”, na widok chłopaków czasem jeszcze mięknie mi serce, ale wiedząc, jak teraz wyglądają ich skecze, w życiu nie zdecydowałabym się na urywanie się z zajęć i wydawanie kilku dyszek, żeby dotrzeć na ich koncert. Który notabene będą grali teraz w maju w niesławnej jeleniogórskiej filharmonii, więc ten przykład nie jest ani trochę wzięty z powietrza.
Wspominałam już o tym wielokrotnie w kontekście KpW, ale powiem to jeszcze raz, bo to jednak jest w pewnym sensie podstawą wszystkiego: Wyrwigrosze od czasów, kiedy zaczęłam obserwować ich sceniczne poczynania, pozostają niezmienni – w pozytywnym sensie. To znaczy mają dobry poziom, dopracowane skecze i tego się trzymają. Nie tylko, że nie ma przykrego zjazdu w dół. Również uniknęli sytuacji, kiedy kabaret przekręca sobie reprezentowany przez siebie styl humoru o 360 stopni tylko dlatego, że wyczuł koniunkturę i jeszcze bezczelnie wciska kit, że w takim nurcie byli od początku. Parę ekip na naszym podwórku w ostatnich latach zaczęło w to pogrywać, ale dzisiaj nie będę walić po nazwiskach. W każdym bądź razie – Kabaret pod Wyrwigroszem jest pewną marką, taką gwarancją jakości. Śmieję się jak kiedyś z Iwana bez Delfina czy innych starszych numerów, bo wiem, że za chwilę dostanę w twarz nowością, która pod kątem bycia zabawną czy pomysłową nie będzie gorsza od tamtych kawałków. Nie muszę więc wylewać łez z tęsknoty za skeczem o tanich liniach lotniczych czy o Końcu Świata, że już nie wspomnę o całym rządku innych. Wesoły kwintet z Krakowa nie da mi na to ani chwili.
Szczególnego smaku dodaje całości fakt, że poza pracą w kabarecie każde z nich ma za skórą coś jeszcze. Nawet, jeśli to są rzeczy z czasów przedWyrwigroszowych. Granie w filmach? Proszę bardzo. W dodatku można trochę powybrzydzać i wybrać sobie albo komedie albo „poważne” produkcje, chociaż występują w strasznie nierównych proporcjach. Muzykowanie? Też jest. Stary dobry rock, zabawy w stylu latynoskim, przebłyski z piosenki aktorskiej, nawet utwory dla dzieci się znajdą. Teatr? Robili i nadal to robią. Inne opcje? Reżyserowanie rzeczy wszelakich, od sitcomów poprzez felietony do programów telewizyjnych aż po filmy dokumentalne (którą to zdolność notabene ostatnio wykorzystują do rozszerzania swojej kabaretowej działalności o filmiki na YT), nagrywanie słuchowisk, no i przypomnę nieśmiało, że ten, którego ze sobą nie wożą, bo ponoć za brzydki, jest regularnym radiowcem. Dużo? Bardzo.
Poza tym wszystkim absolutnie nie da się ukryć jednego. Bez Wyrwigroszy śmigających w TV w późnych latach 90. nie byłoby trwającego od niemal dekady zjawiska o nazwie „Dagmara w fandomie kabaretowym”. Chociaż ich udział jest częściowy, bo na moje zainteresowanie zrzucili się również panowie z OT.TO czy Marcin Daniec, ale jest. Piosenka o gołębiach, skecz o uświadamianiu Martynki, „Klinika pod Wyrwigroszem”, występy w programie „Śpiewanie na wezwanie” (którego zapewne nikt poza mną już nie pamięta – jeśli się mylę, łapki w górę poproszę)… Takie preludium przed późniejszym Moralniakowo-Mruczakowym boomem, które wgrało mi w głowę pozytywny obraz polskich kabareciarzy, na pewno jakoś tam utorowało drogę wszystkim później lubianym przeze mnie ekipom.
Często zdarza mi się mówić, że ich skecze to momentami śmiech przez łzy, bo te wszystkie pokazywane przez nich absurdy są z życia wzięte, ale chyba właśnie dzięki temu łatwiej jest tą naszą porypaną polską rzeczywistość oswoić. Obśmianie tego, co wkurza, zawsze poprawia samopoczucie – zwłaszcza, gdy pomagają w tym tacy ludzie, którzy obśmiewać umieją. No i nie zapominajmy, od ilu znienawidzonych popularnych kawałków uratowali mnie i moje uszy na podobnej zasadzie, to znaczy przy użyciu parodii. W okresie, gdy wszędzie hulał Weekend, nie kto inny jak Wyrwigrosze sprawił, że ona już nie tańczyła dla niego. A ostatnio zaskarbili sobie mój mały szacun, przerabiając mało fajny utworek panny w tandetnym dresiku coś mamroczącej o haszu i LSD na song o tych wszystkich partiach politycznych, które nas gnębią, szczególnie w okresie wyborów. I to nie jest tak, że zawsze wszystko było i jest cacy. Kiedy wpadły mi w łapki próbki piosenek, które później miały trafić na płytę „Hit hit hurra!”, pomyślałam sobie, że nie, to się nie może udać. Potem szczęśliwie okazało się, jak bardzo się pomyliłam i wszyscy nuciliśmy wtedy jak jeden mąż „Babę Jagę” czy „Jesteś spalona”. Tak już z nimi mam – wątpliwości pozostają niemal zawsze tylko na etapie zapowiedzi, a finalny efekt zupełnie je rozwiewa.
Właśnie dlatego nikt, absolutnie nikt nie wmówi mi, że powinnam się wstydzić tego całego, wieloletniego i nadal trwającego fanowania. Bo Kabaret pod Wyrwigroszem jest jak połączenie bulgoczącego kociołka z pudełkiem czekoladek. Ciągle się w nim dzieje i nigdy nie wiesz, na co w nim trafisz.