Ale kino!

Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że Mazurskiej nie widziałam i znowu nie odczuwam potrzeby nadrobienia tej zaległości. Czy to absolutnie obniżone mniemanie o tej imprezie, czy brak zaufania do składu albo też piejącej tradycyjnie z zachwytu publisi – nie wiem. Ale Koszalin musiałam. Choćby się waliło, paliło, padało psami i kotami. Nie tylko dlatego, że Neoni w dobie ciągłej telewizyjnej niebytności oraz zawsze ulubieni Wyrwigrosze i Raki. Po prostu… tak miało być i koniec. Już tyle razy zdarzało mi się opisywać, ile w pewnych względach ta konkretna impreza dla mnie znaczy – rokrocznie wręcz – że nie ma sensu chyba się powtarzać.

Koń Polski nie dał ciała i jak zwykle obrał sobie jakiś motyw przewodni. Tym razem padło na kino. „No i fajnie” – klasnął Dagens przed ekranem. Temat miodny, nośny, zawsze mi jakoś bliski. Idealnie. Piosenka na wejście też mnie trochę rozpuściła. Znaczy może nie ona sama, a jej otoczka. Te wszystkie znajome mordki, w fantastycznych kostiumach… Człowiek momentalnie nabawiał się mocnego oczopląsu, bo nie mógł się zdecydować, na kogo patrzeć. A potem…

Można by – zgodnie z tytułem tego wpisu – zakrzyknąć: „Ale kino!”, ale prawda jest taka, że im dalej, tym bardziej czułam się raczej, jakbym usiadła na chwilę w starym kinie. Mimo tych paru bieżących tematów, dość smacznie podanych (dowcip, co mają wspólnego JOW-y z „Idą”, wygrał wszystko). Cholera, może to ten wiek, może garb doświadczenia, ale mało było tego wieczora rzeczy, do których nie potrafiłabym przypisać jakiegoś dawniejszego czegoś. Pojedynczego wspominku, ogólnej nostalgii, niespełnionego oczekiwania. Wszystko zależało od konkretnego przypadku.

Tradycyjnie gospodarze – i od razu gdzieś z tyłu głowy kołaczą mi się te wszystkie programy telewizyjne z „Marianem i Helą” na czele… Mogę czasem trochę narzekać na to, że niektóre numery grają od X lat w niezmienionej i trochę nużącej formie, że coś tam jeszcze, ale przez to fajne skojarzenie (któremu chyba kiedyś poświęcę trochę więcej miejsca, bo warto) zawsze budzi się we mnie jakiś utajony pokład ciepełka. I to nie jest ważne, czy na koszalińskiej scenie robią konferansjerkę, czy wystawiają scenkę z instruktażem przedłużania gatunku bez konieczności molestowania 😀

Nieomal maraton tych ekip, które od lat nieprzerwanie dzierżą berło tych moich najulubieńszych – Neo-Nówka, Rak i Pod Wyrwigroszem. Tutaj nie trzeba niczego szerzej wyjaśniać. Same nazwy włączają mi w pamięci całe ciągi obrazków bardziej niż przyjemnych. Ktoś mógłby stwierdzić, że to nie było dobre, że fragmenty z neonowej „Pielgrzymki do miejsc śmiesznych” wyrwane z kontekstu i rzucone w otchłanie kabaretonu konstrukcyjnie się nie bronią, że skecz o namiocie to nazbyt oczywisty wybór… Tylko, że wszyscy (no, może poza tym hipotetycznym ktosiem :P) wiedzą doskonale: to, co u innych by nie wydało, nie wyszło, poległo, u Neonów zawsze się jakoś obroni. Zawsze. Nawet z nieprzeciętnie zarośniętym Radkiem, gotującym się po cichu w kluczowych momentach. No i nie zapominajmy o jednej ważnej rzeczy. W warunkach nie-plenerowych sprint Gawlina nie wyglądałby tak pięknie jak tu 😀 A Raki? Chociaż w składzie niepełnym (gdzie jest Gregor? :c*), to tradycyjnie lekko złośliwe i za nic mające osaczającą nas zewsząd poprawność polityczną. Jak tu ich nie kochać, kiedy znów Resp kpi ze wzrostu Hanka – który mimo samotnego opłynięcia oceanu i dwójki wnucząt nadal pozostaje starym dobrym Hankiem – a potem obaj lustrują przedszkolne zabawy, szukając w nich „niewłaściwych” treści? Już nigdy nie spojrzę na „Stary niedźwiedź mocno śpi” albo „Mam chusteczkę haftowaną” tak samo… xD A potem piosenka o Czerwonym Kapturku. Dość pikantna, ale trochę pieprzu nigdy żadnej potrawie nie zaszkodziło… Zwłaszcza, jeśli daje to okazję ku temu, żeby w zapowiedzi Respondek mógł użyć paru nieco mocniejszych słów. I znowu włącza się stary obrazek, jakieś nagranie z barbórkowego występu Raków, które jakoś wypłynęło na YT i w małym fandomie tego pana wzbudziło dziwne ni to oburzonko, ni to niesmak. Bo Resp rzucił mięsem po kilkakroć. Że to niefajne, że cośtam, że „widać, że czuje dyskomfort, gdy to robi” i takie tam… Nie pytajcie mnie, dlaczego tak się dzieje, ale to chyba reguła, że wokół artystów o „łagodnym” wizerunku najczęściej zbierają się fani, których poziom… hmmm, nazwijmy to naiwności wobec świata jest naprawdę solidny. Bo chyba tylko ja wtedy oblizałam się łakomie i pomyślałam: „Oł jea! Dobrzy panowie grają niegrzecznych chłopców”. Podobnie było i tego wieczoru. Czego innego spodziewaliście się po osobie, która za najlepszą rolę pana K.R. uznaję tę z „Naznaczonego”, a jej ulubiona scena to Kris przystawiający Adamczykowi do szyi kawałek rozbitej szyby?
Na deser Wyrwigrosze. Znowu można się czepić, że ileż można ciągnąć tych Kresowiaków. Odpowiadam: oni mogą do usranej śmierci. Bo potrafią robić te postaci latami i ich nie obrzydzić, co – jak wiemy – nie jest umiejętnością aż tak częstą w kabaretowym światku… Starzy bohaterowie, ale problemy nowe. I nie chodzi wcale o to, że Młody postanowił zrobić dalszy ciąg do ciachowego wątku o naciąganiu zielonej herbaty 😀 Ktoś tu chyba jako pierwszy porządnie pośmiał się z greckiego kryzysu. Słowo „porządnie” stanowi słowo-klucz. Aż temat wyleciał poza kresową scenkę i wylądował w osobnej piosence. Spojrzałam i choć nie był to „Grek Zorba”, to wiedziałam, że było to dobre. W tym filmie jest coś, co się nie zmienia – takiego komentowania spraw bieżących co niektórzy koledzy po fachu powinni się od nich uczyć. If you know what I mean.

Czesuafy to serial, który idzie równo od lat i w którym niewiele – na szczęście! – się zmienia. A że żarty o operze są zawsze na propsie, przyjemnie się oglądało ich koszaliński odcinek. Za to pewnym zaskoczeniem był Robert Korólczyk, raz w żydowskim kostiumie krzątający się wokół prowadzących, raz z kolei w góralskim rozprawiający o kobiecych zachowaniach podczas zakupów. Wiadomo, że jeśli on, to od razu w głowie odtwarza się płyta z napisem „Kabaret Młodych Panów” i te wszystkie fajne rzeczy z dawnych lat… oraz te zupełnie mało fajne z ostatnich. Plus jego dotychczasowe solówki, na które spoglądałam bardzo krytycznie. Ku mojemu zaskoczeniu, tym razem obeszło się bez jakiegokolwiek zniecierpliwienia czy innych podobnych uczuć. Współkonferansjerka poprowadzona gładko, elegancko, bez zagrywania się – po prostu dobra. Monolog z kolei trochę mniej wypolerowany, jeden wyjątkowo słaby żart… ale tylko jeden. To nadal mieści się w kategorii „każdemu się mogło zdarzyć”.

Reszta to już raczej tęsknota, którą odczuwa się za pierwszą częścią, gdy człowiek ogląda sequel. Moralni z numerem o psach, znanym już mi z „Latającego Klubu 2” – wtedy jakoś go kupiłam, tego wieczoru również – i ze skeczem o Jerzyku, który dzisiaj nie pije. Ten ostatni jeden z branżowych portali już okrzyknął „perełką”, po raz kolejny udowadniając, że chyba nie bardzo ma pojęcie, o czym pisze. Nie, żeby był aż taki zły. Uśmiechnęłam się na nim raz, drugi, trzeci, parsknęłam mocno na „Nie oddawaj!”… ale to już nie jest to. To nie jest ten najlepszy KMN sprzed lat, który zamiatał mnie pod łóżko jeśli nie każdym swoim wybrykiem, to przynajmniej znakomitą większością. Chociaż aktorzy ci sami (prawie – ale wiadomo, za tą jedną brakującą osobą nie tęsknię), to nie ten klimat, teksty, żarty… I te koślawe, niepotrzebne, zupełnie nie pasujące bieżące wtręty. Niby tutaj zastałam tylko jeden, ale na tyle rażący, że psujący przyjemność z oglądania. Wnioskując po tym, co działo się przez cały sezon LK2, powinnam założyć, że Góralowi to się bardzo spodobało i raczej już się tego nie oduczy. Cóż… Nawet, jeśli masz tego świadomość, to przez starą sympatię chyba do końca jak ostatni głupiec będziesz wierzył, że tutaj akcja powróci jeszcze na dawny tor. Z Łowcami.B okazało się być podobnie. Nadal łudzę się, że bez Maryjusza i Pindura potrafiliby dać sobie radę, a od czasu ich rozstania ciągle dostaję pod nos dowody na to, że jednak tak nie jest. Koszalin dodał mi kolejny. Co było o tyle ironicznie, że na tej samej imprezie w stroju Johna Snowa vel Jasia Śniega paradował sobie nie kto inny, tylko Mariusz, wydurniając się z właściwym sobie wdziękiem – ogłaszając, że „Winter is coming!”, machając mieczem tudzież RMF-owskim mikrofonem, tańcząc z Robertem K. Ogólnie dając sobie nieźle radę. A już absolutnie kluczową sceną był moment, w którym jako wesoły reporter stanął obok swojej dawnej ekipy ze słowami: „Cześć, koledzy!”. Nie dało się nie wyczuć, kto na tym rozwodzie wyszedł lepiej, a kto pójdzie wkrótce z torbami.

Mimo tych wszystkich czasem smutnych filmów, przewijających się przez moją pamięć przez te trzy godziny, nie powinnam mieć powodów do narzekań. Wszak na pewno nie mogę poprawić źle toczących się scenariuszy niektórych karier, nieważne, jak bardzo bym chciała. Lepiej więc jako widz z radością obserwować te, których ulepszać nie trzeba i podśmiewać się bezkarnie z tych aktorów, którzy dbają o to, bym nie zaprzątała swojej głowy sprawami idącymi zupełnie nie tak. Z takiego kina raczej się nie chce wychodzić. Bo i po co? Przecież wiesz, że następny seans wcale nie będzie gorszy.

Zagraj to jeszcze raz, Koszalinie.

 

* Dopiero krótki przegląd Sieci uświadomił mi smutną prawdę – Poloczek już z nimi nie występuje. Gdybyście mnie szukali, to siedzę teraz w kącie i łkam hałaśliwie. Nie trącać, nie przeszkadzać, ewentualnie można przynieść jakąś czekoladę.