Dziwnie jest zrobić własny film. Ale jeszcze dziwniej jest potem, kiedy podejmujesz decyzję, co dalej z nim zrobić. I oczywiście nie mam tu na myśli wsadzenia go do szuflady na wieczne zapomnienie na zasadzie, że to przecież tylko film dyplomowy, gówienko takie na zaliczenie, w które niby włożyłeś kupę serca i nerwów, ale było minęło. Tak, wyobraźcie sobie, że istnieją ludzie z takim podejściem… Których zresztą kompletnie nie rozumiem, choćby z jednej prostej przyczyny. Poza szczególnymi przypadkami kinematografia jest sztuką zbiorową i nawet, kiedy używa się sformułowania „mój film”, to wiadomo, że mamy tu do czynienia z pewnym skrótem myślowym. Bo za każdą produkcją stoi cała grupa osób, bez których takie przedsięwzięcie nie doszłoby do skutku. Dlatego mimo przejściowego zmęczenia materiału, na które cierpiałam przez bite pół roku po zakończeniu zdjęć, zawsze z tyłu głowy pozostawała mi świadomość, że ten mój film, film dyplomowy, to nie tylko ja i moje (oraz koleżanki montażystki) zaliczenie. To również wkład oraz dobre chęci wielu innych, którzy czasem potrafili zajarać się tym projektem bardziej ode mnie. Jak również znosić niedogodności studenckiego planu zdjęciowego pod wodzą jednoosobowego combo względnie ogarniętej pani reżyser i momentami kompletnie niewydolnej kierowniczki produkcji. Zmieniające się z dnia na dzień terminy zmuszające do uczenia się tekstu po nocy (Marto, Kamilu, wybaczcie mi), gotowanie się w wielowarstwowym kostiumie w świetle reflektorów (całuję cię czule, Sebciu), chaotyczny katering (przepraszam wszystkich)… Tak żeby wymienić tylko największe grzechy. Więc ekipie należy się za jej pracę jakaś atencja. Coś trzeba było z ukończonym filmem zrobić. Zwłaszcza, że z różnych nieznanych mi przyczyn mojemu rocznikowi – w przeciwieństwie do poprzedniego – szkoła nie zorganizowała pokazu dyplomów.
Od początku wiedziałam, że ordynarne puszczenie całości na YouTube’a to nie to. Miałam chęć wysłać film na jakieś konkursy. Festiwale. Myśl duża i odważna – nie wiedziałam nawet, czy nie za bardzo. Wszak to był samodzielny debiut reżyserski. Film w niejednym aspekcie niedopieszczony, nieporadny, robiony przez sporą grupę osób wciąż uczących się. Niezdrowy rozsądek nakazywał mi przyjąć założenie, że wręcz nie mam prawa stawać do rywalizacji z tymi wszystkimi wychuchanymi technicznie, dopiętymi na ostatni guzik produkcjami, często od razu tworzonymi z myślą o konkursach. Wątpliwości ostatecznie rozwiała pewna bliska mi osoba stwierdzeniem: „Trust me, na festiwale trafiają bardzo chujowe filmy. Twojego bym do tej kategorii nie zaliczyła”. Trudno po takiej rekomendacji dłużej się opierać.
Choć muszę przyznać, że jakieś podświadome przebłyski tego pomysłu, coby naszą produkcję puścić na filmowe imprezy, pojawiły się grubo wcześniej. Gdy całość była jeszcze w powijakach, dopiero krystalizowała się obsada, a jeden z aktorów – niewykluczone, że półżartem – rzucił hasłem, że może jak skończymy, to będziemy wysyłać ten film na festiwale. No i widzisz. Wykrakałeś.
Więc kiedy w grudniu zeszłego roku po raz pierwszy od… well, lipca wróciłam do naszego dzieła i spojrzałam na nie z odrobiną dystansu, bez nerwów i presji nadciągającego terminu zaliczeń, pomyślałam – już czas. Polajkowałam fanpejdże całej masy różnych festiwali filmowych z całego kraju i czekałam na ogłoszenie terminów zgłoszeń. Z czasem przygotowywałam cały zbiór materiałów i pokrewnych, które okazywały się potrzebne – kilka kadrów w odpowiedniej rozdzielczości, parę wersji opisu, biografia reżysera, zdjęcie reżyserskiego dzioba, cały profil na jednej z internetowych platform ułatwiających zgłaszanie filmów do konkursów… Jednak chyba najbardziej konieczne okazały się dwie rzeczy zupełnie niematerialne – sumienność i cierpliwość. Żeby pilnować deadline’ów, odpowiednio wcześnie przygotowywać wszystkie nadprogramowe papierki i wytrwale wyczekiwać ogłoszenia wyników selekcji. A te ostatnie wcale nie tak często kończą się sukcesem, jakim jest wejście do grona filmów, które zostaną przynajmniej wyświetlone na festiwalu. Prawdę mówiąc póki co w naszym przypadku taki finał zdarzał się rzadko. Nawet bardzo.
Przynajmniej tak to wyglądało do 10 lipca. Wtedy okazało się, że dostaliśmy się do jednego z bloków pozakonkursowych na Festiwalu Filmowym „Kocham Dziwne Kino” w Pabianicach. Tym samym miał to być pierwszy publiczny pokaz naszego filmu, jako że moje próby zorganizowania choćby najmniejszej, prywatnej premiery dla ekipy tuż po obronie zakończyły się niepowodzeniem.
Jak się miało okazać, lepszego miejsca na festiwalowy debiut chyba nie mogłam sobie wymarzyć. „Kocham Dziwne Kino” to – zgodnie z opisem organizatorów – impreza powołana do życia z myślą o twórcach, „którzy nie mieli szansy zaprezentować swoich dokonań na żadnym festiwalu filmowym, gdyż zostały one uznane za… (i tutaj należy sobie wpisać „coś tam” ;-))” i „podchodzą do swojej twórczości z dystansem i humorem”. W poprzednich latach program festiwalu uginał się wręcz od apetycznego kina gatunkowego klasy B i zwariowanego offu, mocno przypominającego mi obrazy, które w jakimś stopniu ukształtowały moje reżyserskie oko. Tegoroczna edycja nie różniła się w tym względzie mocno – wśród tytułów zakwalifikowanych do pokazów znalazły się takie dziełka, jak historia miłości gajowego do kukły Marzanny, poklatkowe science fiction z klocków Lego, film o seryjnej morderczyni inspirującej się Balladyną czy horror opowiadający o zombie apokalipsie wywołanej przez ogórki kiszone. Jakby nie patrzeć, mocny powiew świeżości w stosunku do „poważnych” festiwali, gdzie tematyka przedstawianych filmów zdaje się w ostatnich latach kręcić głównie wokół stockowego zestawu „ważne problemy społeczne”, który rzadko wychodzi poza schemat alkoholizm-bieda-zaburzenia psychiczne-zaburzenia seksualne. A wiadomo, że nic tak nie zarzyna kreatywności jak takie klisze właśnie.
Niestety od początku wiedziałam, że z przyczyn życiowych nie będę mogła uczestniczyć w całości pabianickiej imprezy. Udało mi się wywalczyć dzień czwarty i ostatni – niedzielę. A i ją nie w całości, bo uroki podróżowania transportem publicznym zamiast własnym wehikułem ograniczyły moje możliwości do tego jednego pokazu, na którym pośród ośmiu obrazów znalazł się i mój. Jednak, jak stare przysłowie pszczół mówi, lepszy rydz niż nic. W przyjemną, słoneczną, sierpniową niedzielę zapakowałam się w mój nowy ulubiony plecaczek, zakupiony w jednej z popularnych sieciówek, po czym z nim oraz duszą na ramieniu ruszyłam pociągiem w drogę do Pabianic.
Odwiedziłam to miasto po raz pierwszy w moim życiu. Z jednej strony było to ciekawe doświadczenie – wiadomo, nowe miejsca, nowe widoki… Z drugiej jednak czułam się dość smutno. Nie wiem, czy kojarzycie ten klimat mniejszych miasteczek, które tętniły życiem tak długo, jak długo funkcjonowały wybudowane/założone w nich fabryki czy pokrewne. Niby Pabianice mają własny (działający!) dworzec kolejowy, tramwaje, autobusy, McDonaldy i inne takie. Ale… Było niedzielne popołudnie, pogodne dodajmy, a miasto sprawiało wrażenie opustoszałego. W anturażu odrapanych tynków, wciąż obecnych w pobliżu centrum drewnianych domów i wielkiego, mocno PRL-owskiego pomnika dumnie stojącego przy betonowym placu niemal w samym środku miasta czułam się nieco, jakby to miejsce zatrzymało się w czasie jakieś dwie dekady temu. Trochę jak w Kowarach koło mojej rodzinnej Jeleniej Góry – kto był, ten wie.
Przyjemnymi, odmiennymi akcentami okazały się: knajpka o zabawnej nazwie Bez Espresso Mam Depresso, gdzie serwują naleśniki wyglądające jak małe paczuszki, piękny park Słowackiego z fontanną, rzeczką i placem zabaw oraz nowoczesne, choć kameralne, Kino Tomi. I przy tym ostatnim się zatrzymamy, bo to właśnie tam miały rozegrać się najważniejsze wydarzenia tego wieczoru.
Przed kinem zastałam banner i plakaty, zaś w środku – prawdziwą fotograficzną ściankę, choć małą. Niestety w niedzielę nie było już inspirowanej „Obcym” figury, której wizerunek był znakiem tegorocznej edycji festiwalu – podobno musiano ją schować, żeby nie straszyła dzieci przychodzących na poranne, familijne seanse… Frekwencja mniejsza niż w sobotę, która była dniem konkursowym, ale nie można było narzekać na pustki. Z czystym sumieniem stwierdzam – cały trzeci blok pozakonkursowy, więc w tym i nasz film, obejrzało około trzydziestu osób. Co jak na pierwsze publiczne wyświetlenie, którym był ten pokaz w wypadku mojego dyplomu, jest wynikiem całkiem niezłym. Przy okazji w oczekiwaniu na seans miałam przyjemność poznać założyciela festiwalu, twórców niektórych prezentowanych produkcji i parę innych bardzo fajnych osób.
Jak to jest zobaczyć swój film na kinowym ekranie?
Jak to jest, kiedy z wyświetlanej ósemki produkcji trzy dostają oklaski, w tym twoja?
Jak to jest, gdy jeszcze w trakcie napisów końcowych ktoś podlatuje do ciebie, żeby ci powiedzieć, że bardzo mu się podobało?
Odpowiadam. Zajebiście.
Choć z niejasnych dla mnie przyczyn – pewnie ze stresu, bo nie ukrywam, że był – podczas oglądania ogarnęła mnie lekka panika, że kurde, dziwnie coś, czy na pewno wszyscy zrozumieją, o co chodzi i tym podobne. Zupełnie niepotrzebnie. Zrozumieli.
Trzeba przyznać, że sąsiedztwo w bloku mieliśmy niezłe, bo żadnego z filmów nie dało się posądzić o kompletną banalność i wtórność. „Playstation vs. Xbox: Wojna fanbojów” przenosił reguły rodem z konsolowych gier do realnego świata i choć technicznie to nie było jakieś wychuchane 4K, to trudno się nie uśmiechnąć na widok rozbłysków oraz bijatykowych pasków z życiem i na dźwięk efektownych uderzeń. Z kolei „GPS” wbijał się w lubiany przeze mnie nurt nadawania cech ludzkich przedmiotom martwym i obserwowania świata z ich perspektywy. Bo co, jeśli męski i żeński głos nawigacji w telefonie to żywe postacie, które rywalizują między sobą o to, kto lepiej wskaże ci drogę? No właśnie! Potem zobaczyliśmy dwa filmy, które zupełnie nie były w moim guście, ale nie mogę odmówić im zalet. „Angelus Novus” treściowo nie zachwycił, choć udanie kreował postapokaliptyczny świat przedstawiony. Podobnie było z „The Photograph”, który mimo raczej wątłej fabuły zwracał uwagę świetnymi choreograficznie scenami walk i egzotycznym pochodzeniem – wszak był to jedyny w naszym gronie film zagraniczny, który przyjechał aż z Tanzanii. Na tle całej grupy mocno wyróżniał się „Pierwszy sen” – trochę bardziej teledysk niż typowy krótki metraż, łączący muzykę z bardzo plastycznymi metaforami. Reprezentację produkcji dyplomowych szkół filmowych obok „To nie ja!” (czyli mojego kinematograficznego dziecięcia) stanowił obraz „Gdzie jest dziadek?”, czyli historia, w której niespodziewanie robi się bardzo magicznie i która lepiej się kończy, niż zaczyna. A na deser dokument „Płatne po planie”, jeszcze nie w ostatecznej wersji, ale już zabawny i z ogromnym potencjałem – bo kto może ciekawiej opowiedzieć o życiu filmowych oraz serialowych statystów, niż człowiek, który sam tej profesji liznął i to najpewniej niemało? Rzecz z humorem, bez idealizowania tematu, ale również bez zadęcia. Bardzo sprytnie zmontowana, dodajmy.
Niestety konieczność dotarcia w ciągu najbliższej godziny na dworzec kolejowy nie pozwoliła mi nawet zahaczyć o kolejny blok filmowy, choć przed wyjściem udało mi się jeszcze powymieniać wrażenia na temat oglądanych produkcji (również tej mojej!) ze wcześniej poznanymi miłymi osobami. A potem tylko ostatnie widoki nocnych już Pabianic przez okna tramwaju, oczekiwanie na pociąg, który koniec końców spóźnił się o kwadrans i już. Koniec przygody.
Z jednej strony szkoda, że tak krótko. Z drugiej cieszę się bardzo, że lenistwo oraz inne złe czynniki pochodzące głównie z mojej rozlazłej głowy nie wzięły góry i nie powstrzymały mnie przez decyzją o przyjeździe. Tak, wyobraźcie sobie, że nawet tak niezwykła okazja, jak pierwszy w moim życiu festiwal filmowy, na który miałam przybyć nie jako widz, a jako twórca, w pewnych momentach (dodajmy, idiotycznych dość) wątpliwości nie była dostatecznym argumentem za odwiedzeniem Pabianic. No cóż, każdy ma prawo przez chwilę być głupi. A tak sobie teraz myślę, że żałowałabym potwornie, gdybym nie przyjechała.
Bo fajnie było zaliczyć swój pierwszy festiwalowo-reżyserski raz w otoczeniu dziwnego kina.