Miałam napisać o paru innych rzeczach. Wszak przyszły te moje biedne wakacje i sporo zaczęło się dziać (nareszcie!). Ale chwilowo to musi wylądować z boku. Bo stało się jeszcze coś. Na tyle ważnego w moim serialowo-popkulturowym życiu, że dostanie osobną notkę. Niedługą, ale jednak.
Po przeszło pół roku od premiery obejrzałam wreszcie „The Reichenbach Fall” – finałowy odcinek 2 serii „Sherlocka”. Długo zwlekałam, wiem. Ale nie bez powodu.
Kto czasem czyta te moje tutaj umieszczane wypocinki, ten wie, jak te moje przygody z tym sezonem się układały. Zachwycona prawie do bólu pierwszym, rzuciłam się na drugi jak szczerbaty na suchary. I… to bolało. Przy drugim było niewiele lepiej. Zresztą, oblatując szybko blogowe wzmianki o tych mało sympatycznych doświadczeniach, kilka haseł: Irena Adler jako kurwa z pejczem, wydumane dojścia Mycrofta vel szarej eminencji na wyższych szczeblach, mniej zgrabnych i bystrych nawiązań do kanonu, więcej „dosmaczania” i „unowocześniania” na siłę (momenty taniej erotyki rulz), a to wszystko niemal zupełnie pozbawione polotu pierwszych odcinków. W dodatku zaraz całość została sowicie podlana przez mlaskanie i ciumkanie fandomu, który cały sprzedany w dwóch pierwszych epkach bullshit łyknął jak młode pelikany i nawet ci, co kanoniczne historie znają i niejedną adaptację widzieli twierdzili, że to jest dobre i gdyby fabuły Arthura Conana Doyle’a przenieść do XXI wieku, tak by to wyglądało. Yep, for sure. Irena na pewno by latała z cyckami na wierzchu, zachowując się na każdym kroku jakby chciała tu i teraz rozebrać również Sherlocka i posiąść go na najbliższym stole, a pies z Baskerville byłby… no cóż, kto widział, ten wie, czym. Po takim wstępie nie miałam zbytniej ochoty na kolejne rozczarowania. Jeden odcinek zły, drugi słaby – czegóż więc się spodziewać po trzecim? Dobra, nadzieja była, że jednak będzie lepszy, bo ludzie chwalili. Ale z drugiej strony ciż sami ludzie chwalili zrypane poprzednie części, toteż podchodziłam do ich zachwytów z dużą dozą dystansu. Na tyle dużą, że dobrnięcie do trzeciego epizodu zajęło mi sześć miesięcy. I prawdę mówiąc gdyby nie fakt, że w międzyczasie całość sezonu dotarła do naszego pięknego kraju i od paru tygodni polskie BBC męczyło ją w niedzielne wieczory, pewnie jeszcze dłuuuugo bym go nie ruszyła.
I wychodzi na to, że dużo bym straciła. Bo odcinek był… taki, jaki powinien być cały sezon. Bardzo dobry. Nawet bardzo bardzo dobry. I co zabawne, napisał go Steve Thompson. Czyli facet, który w pierwszej serii był – o ironio – autorem „The Blind Banker”, najsłabszego z epków. A tu bum. Niespodzianka. Zrobił coś, czego Steven Moffat z Markiem Gatissem zrobić jakoś nie umieli. Chociaż gdyby naprawdę chcieli, to by pewnie mogli. No, ale cóż.
„The Reichenbach Fall” zupełnie niespodziewanie zafundował mi małą wycieczkę w czasie. Trochę jak TARDIS. Znaczy się wylądowałam nagle w momencie, gdy „Sherlock” w swoim pierwszym sezonie był prawdziwie ekscytujący, bez odrobiny ściemy i żadnych „ulepszaczy”. Po prostu zdrowy miks kultowej postaci ze współczesnością. Chociaż prawie do końca się bałam, że nie, że jednak może być tak, że ładnie żre, ale nagle i tak zdechnie, bo pacną czymś niewydarzonym. Ale nie. ALE NIE. Thompson oparł się wszystkim takim pokusom i jak to mawiają, nie było lipy. Jak bogowie przykazali, solidnie zrobiony odcinek, z odpowiednio stopniowanym napięciem i równie odpowiednio dozowanymi uwspółcześnieniami i innymi takimi innowacjami. Mimo, że nie da się ukryć, iż finał nie wzbudził we mnie aż takich emocji, jakie niezmiennie wzbudza finał „The Final Problem” w adaptacji z Jeremym Brettem, ale tak z łapką na sercu – czy komukolwiek kiedykolwiek uda się zrobić to lepiej niż w wersji Granady? Chociaż nie, chwila. Były grube emocje przez moment. Gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, ja dramatyczne klapnęłam z jękiem: „DLACZEGO CAŁA DRUGA SERIA NIE MOGŁA TAK WYGLĄDAĆ?!?”.
No właśnie. Dlaczego? Na to pytanie pewnie nie znajdę prędko odpowiedzi. Ale za to znalazłam inną, chyba ważniejszą. Odpowiedź na pytanie: „Czy warto dać szansę trzeciej serii?”. Jednak warto. Przez ten Reichenbach, który dał mi tę odrobinkę pewności pozwalającą przez najbliższy… rok? dwa lata? … dobra, ile tam im zajmie skręcenie tego, że „Skandal w Belgravii” i „Psy z Baskerville” to tylko takie dwa niefajne, ale jednak wypadki przy pracy.
Aha, i jeszcze coś. Naturalnie wierzę w Sherlocka Holmesa. I oczywistym dla mnie jest, że Moriarty był prawdziwy.