(To tekst o zdarzeniach z jesieni 2019, kiedy to jeszcze można było normalnie chodzić do teatrów, a stołeczny Dramatyczny przynajmniej czynił pozory resztek obiektywizmu, nie angażując się ordynarnie i na bezczelu w wysoce wątpliwe – żeby nie powiedzieć wprost, że szkodliwe – akcje przy aktywnym poklasku sporej części zespołu aktorskiego. Także przez moje lenistwo zupełnie nieświadomie zamieniłam notkę o obejrzanym spektaklu w coś na kształt podróży sentymentalnej.)
O tym, że taka pozycja, jak „Księżniczka Turandot” pojawi się w repertuarze Teatru Dramatycznego, wiedziałam na dobre parę miesięcy przed premierą. Acz muszę się do czegoś przyznać. Początkowo z jakiegoś niejasnego powodu byłam święcie przekonana, że wystawiona zostanie nie sztuka Carla Gozziego, a słynna niedokończona opera Giacomo Pucciniego. No co? Dramatyczny wtedy wystawiał już dwa musicale, wszystko wydawało się więc możliwe. I nic to, że sztuka w sumie była pierwsza, co też nakazywałoby sądzić, że to jednak po nią sięgnął teatr. Kiedy się zorientowałam, co i jak, byłam nieco rozczarowana – bo opera w teatrze nomen omen dramatycznym to byłoby coś! – ale nadal odczuwałam pewną ekscytację w związku z nadchodzącą premierą. Jakby nie patrzeć miałam ku temu powody, skoro w obsadzie byli moi dyplomowi aktorzy… Pewnie dlatego postanowiłam zapoznać się z nowym tytułem już w pierwszym możliwym terminie – czyli dzień po premierze.
Historia jakby z legendy (zresztą w jakimś stopniu legendami inspirowana): złowroga księżniczka odmawia zamążpójścia, wszystkich potencjalnych narzeczonych poddając niewykonalnej próbie zagadek, która z oczywistych względów dla delikwentów kończy się śmiercią. Do czasu, bo rzecz jasna w końcu trafia kosa na kamień i na horyzoncie pojawia się młodzieniec, który nie tylko zna odpowiedzi na śmiercionośne łamigłówki, ale również samą dumną księżniczkę stawia w obliczu wyzwania. A wokół pokręcony dwór, kuszące służące, zaginieni książęta z dalekich krajów, brodaci mędrcy i inne elementy rodem z najbarwniejszych orientalnych opowieści, balansujących na granicy prawdy i bajki.
Pod żadnym, absolutnie żadnym pozorem nie sugerujcie się opisem ze strony teatru czy materiałami promocyjnymi z social mediów Dramatycznego, gdzie w ramach pogoni za modnymi bzdurami Turandot określono jako „pierwszą feministkę” i zestawiono z prostacką symboliką zaciśniętej pięści. Jak możecie się domyślić, z treścią sztuki ma to naprawdę niewiele wspólnego. Chyba że przewrotnie uznamy, iż feminizm to podejście na zasadzie „sama nie wiem, czego chcę” i „na złość tacie odmrożę sobie uszy” – bo z grubsza właśnie tak zachowuje się tytułowa bohaterka. Rozkapryszona dorosła dziewczynka na królewskim tronie, z jednej strony pragnąca postawić się próbującemu ją swatać ojcu, z drugiej niemająca żadnego alternatywnego pomysłu na swoje życie. Niby pada argument, że Turandot nie chce męża, bo kiedyś jakaś jej prapraprababka czy coś w tym stylu źle przez faceta skończyła, ale wobec całokształtu zachowania księżniczki brzmi to bardziej jak pretekst do fochów, płaczów i negacji. Zresztą nie oszukujmy się – komediowa konwencja sztuki absolutnie nie pozwala ani traktować postępowania protagonistki poważnie, ani też próbować interpretować go w innych kategoriach niż tych adekwatnych dla śmiesznej baśni skierowanej do dorosłych. Tym bardziej że tę rzekomą „wojnę płci” autor okrasił gromadką dworzan opartych na schematach postaci z commedia dell’arte, którzy regularnie wcinają się w akcję ze swoim koślawym humorem. Tak. Carlo Gozzi uznał za stosowne połączyć ze sobą przesyconą afektowanym egzotyzmem historię z komiczną konwencją wywodzącą się z zupełnie innego kręgu kulturowego. W efekcie na chińskim dworze istotne funkcje pełnią po prostu zabawne dziwolągi. Sekretarzem króla Altuma jest Pantalone – dell’artowski kupiec dość intensywnie wyrażający swoje emocje. Lekko jąkający się dalekowidz Tartaglia to wielki kanclerz. Brighella, wytrawny kłamczuch, którego pieniądze się nie trzymają, został nadwornym mistrzem tańca. Wreszcie uganiający się za spódniczkami Truffaldino, wariacja na temat klasycznego Arlekina, tutaj jest szefem eunuchów. Wszystko postawione na głowie, można by rzec.
Inscenizacja w tym konkretnym przypadku też robi swoje, jeśli chodzi o podbicie komicznego charakteru opowieści o butnej księżniczce. Jeśli ktoś śledzi realizacje reżyserowane przez Ondreja Spišáka, zwłaszcza te w Dramatycznym, zapewne spodziewał się po jego wersji „Księżniczki Turandot” czegoś raczej spokojnego, wyważonego, nietaplającego się w nadmiarze scenicznych eksperymentów. Dużo osób zachwycało się „Naszą klasą”, z kolei ja, niezbyt przekonana dość ckliwym marketingiem szeptanym wokół tego tytułu, po dziś dzień go nie widziałam, za to mile wspominam od strony realizacyjnej „Niedźwiedzia Wojtka”, oglądanego jeszcze w oryginalnej obsadzie. W każdym razie, niezależnie od preferencji, na „Turandot” po trosze przejechaliśmy się wszyscy. Niekoniecznie w najgorszym możliwym znaczeniu tego słowa, ale… No, sądzę, że takiego stylistycznego grochu z kapustą nikt się po Spišáku nie spodziewał. Czego to w tej inscenizacji nie ma! Commedia dell’arte (z dość oczywistych przyczyn, wszak autor sam tak sobie wybrał), baśń, opera (książę Kalaf zalicza pierwszorzędną arię solo), cyrk. Nawet, uwaga, teleturniej. Serio. I w sumie to wszystko mogłoby być całkiem zabawne, gdyby nie fakt, że ta żonglerka konwencjami nie zawsze jest spójna. Niby można to uznać za rzecz zamierzoną. Zwłaszcza że wyraźnie, wręcz ostentacyjnie pokazywana jest cała teatralna fastryga, bardzo w duchu przedstawień spod znaku Arlekina i Kolombiny. Tylko że to jakby nie zawsze pasuje. Chociaż przyznać muszę, że pomysł „teatru w teatrze”, z całą obsadą przedstawianą na samym początku pod przekręconymi na włoską modłę nazwiskami, wypada całkiem zabawnie. Wiecie, jak jest Agata Góral po włosku? Agata Montanari. Czy jakoś tak.
Z łamania czwartej ściany na potęgę korzysta się w intermediach, czyli wstawkach pomiędzy kolejnymi aktami, wziętych wprost z tradycji średniowiecznej. Scenki wykonują (w różnych kombinacjach) dell’artowscy królewscy dworzanie, a teksty napisał specjalnie na potrzeby tej inscenizacji dyrektor teatru, Tadeusz Słobodzianek. Muszę przyznać, że wyszło mu różnie. Paradoksalnie te abstrakcyjne lub uniwersalne wypadają najlepiej. Te mniej lub bardziej odnoszące się do aktualnych zdarzeń moim zdaniem już oglądane nazajutrz po premierze miały niebezpieczny potencjał stania się w przyszłości przefajnowanym, słabym kabaretem niczym finałowe sceny granej na tej samej scenie „Miarki za miarkę”. Widziałam „Turandot” ponad rok temu, więc nie mam pojęcia, jak to wyglądało potem, ale mam poważne obawy, czy czasem nie właśnie w taką stronę to wszystko poszło. Jeśli ktoś oglądał tę inscenizację niedawno i mógłby potwierdzić lub zaprzeczyć, niech koniecznie da mi znać. Choć i tutaj jest jakieś miłe „ale”, bo niektóre intermedia namaszczone lekką bieżączką wypadły całkiem nieźle. Konkretnie te pełniące rolę „ramy” spektaklu, otwierające go i zamykające. Aczkolwiek niech ktoś przekaże panu dyrektorowi, że żart o małpie w czerwonym ma dłuższą brodę niż cała rada dywanu razem wzięta.
Mam wrażenie, że to inscenizacja nieco bardziej dla aktorów, coby mogli się wykazać, niż dla widzów, a ten poważnie brzmiący opis ze strony teatru jest tylko po to, żeby nikt się nie czepiał. Ale nie należy tego traktować jako jakiegoś bardzo ciężkiego grzechu, choć nie da się ukryć, że wspomniane wcześniej oczekiwania wobec tego konkretnego reżysera robią swoje. Na pewno należy pochwalić piękne, barwne, baśniowe kostiumy i równie kolorową, choć skromniejszą scenografię. No i muzyka na żywo! Cieszę się, że w kolejnej już inscenizacji Dramatycznego postawiono na takie brzmienie. Jest tym ciekawiej, że zespół odpowiada nie tylko za warstwę muzyczną, ale czasem i dźwiękową. Wyobraźcie sobie klekoczące odgłosy „podłożone” jako kroki małych chińskich stópek księżniczki. Z drugiej strony były i takie rzeczy, które przemówiły głównie do mojego nieznacznie ukrytego, kabareciarskiego poczucia humoru ze względu na swoją rubaszność, pewną niedorzeczność, et caetera. Przykładowo Truffaldino w ramach tortur wyłupujący Barachowi – niegdysiejszemu towarzyszowi księcia Kalafa – oko, by potem porzucać sobie nim z kolegami. W sensie okiem. Nie Barachem. Albo gdy później Kalaf w wyszukanych akrobatycznych wygibasach spędza noc z Adelmą, jedną ze służących Turandot, przy akompaniamencie Truffaldina jęczącego w mikrofon na którymś balkonie. Ja wiem, jak to brzmi, ale ma jakiś tam sens w kontekście. Z naciskiem na „jakiś tam”.
„Turandot” pełna jest barwnych postaci, więc chyba każdy aktor mający do zagrania coś więcej niż tylko bieganie w tle mógł znaleźć sobie jakieś poletko do popisu. Czasem wynika to z teoretycznie absurdalnego pomysłu obsadowego – na przykład gdy staruszka Timura gra Marcin Stępniak, jeden z najmłodszych członków zespołu i jest w tym bardzo zabawny – a częściej z wyzwań czysto sytuacyjnych. Dość paradoksalnie, część uwagi należną tytułowej bohaterce kradnie książę Kalaf z twarzą Michała Klawitera. Jeśli ktoś zdecyduje się jednak wybrać do teatru i trafi na transzę z dublurą w tej roli, to z całym szacunkiem, ale obawiam się, że może być stratny. Klawiter ma tu mega potencjał – toć on ledwie buty na scenie zdejmuje, a ludzie już się śmieją! Znakomity jest również Sebastian Skoczeń jako Barach. Co w sumie ani trochę mnie nie dziwi, wszak nie raz i nie dwa już udowadniał, że potrafi ze swoich postaci wyciągnąć więcej, niż sugerowałaby to litera tekstu. Nie jest wcale łatwo rozśmieszyć publiczność w raczej niekomediowej roli, zwłaszcza gdy tuż obok pojawiają się bohaterowie od podstaw stworzeni do bawienia widzów. Oczywiście mam tu na myśli dell’artowski kwartet, który jednakże w warszawskiej „Turandot” budzi we mnie mieszane uczucia. Łukasz Wójcik (Pantalone) i Robert T. Majewski (Tartaglia) grają „po swojemu”, tymi samymi zestawami min, gestów i tembrów, które stali bywalcy Dramatycznego znają dobrze z innych ich ról. Nie kłóci się to za bardzo z charakterem tych konkretnych bohaterów i koniec końców wypada względnie dobrze, zwłaszcza u drugiego z panów. Ale gdy porównamy ich do reszty scenicznych dworzan… Mateusz Weber jako Truffaldino i Kamil Siegmund w roli Brighelli zostali obsadzeni kompletnie wbrew warunkom i efekty są kapitalne! Weber, etatowy odtwórca ról miłych chłopców i smutnych musicalowych protagonistów, wchodzi w skórę istoty wyjątkowo złośliwej, okrutnej oraz żądnej władzy, która jednocześnie niemal cały czas zachowuje się trochę jak wkur…zony Pinokio. Z kolei Siegmund, zazwyczaj grający postacie pewne siebie, wręcz na pograniczu bezczelności, tutaj zmienia się w jakiegoś ponadprzeciętnego safandułę i na dodatek beksę. Żeby dodać temu śmieszności, to przypomnę, że naj-najpierwotniejszy dell’artowski Brighella był agresywnym gnojem. Cóż za rozstrzał! Niektóre interakcje tych dwóch zakrawają na czyste złoto – jak na przykład w intermedium, w którym Brighella drze się i płacze, że go kapelusz ciśnie w głowę. A płacze tak, że Truffaldino musi scenę mopem wycierać. To nie jest metafora, naprawdę musi…
Można powiedzieć, że „Księżniczka Turandot” jest memiczna. Zabawna, czasem wręcz rubaszna. Ludzie będą na nią chodzić dla śmiechu, jak to mówi młodzież: dla beki. Ale mimo wszystko po tym reżyserze spodziewałam się czegoś więcej. Może jednak jakiejś subtelnej kropelki głębi? Jakiegoś przekonania, że to coś więcej niż tylko urocza teatralna krotochwila? Z drugiej strony… Przez większość spektaklu zastanawiałam się, czy Spišák właśnie robi sobie ze mnie efektowne, ale jednak jaja, lecz koniec końców bawiłam się nieźle. Na pewno lepiej niż na jakiejś super-ważnej-i-społecznie-zaangażowanej inscenizacji – zwłaszcza że przy aktualnych klimatach jestem pełna obaw, że Dramatyczny wkrótce zapcha sobie repertuar właśnie takim scenicznym (wybaczcie dosadność) paskudztwem. Dlatego tym lepiej było załapać się jeszcze na zwyczajną teatralną zabawę. Nawet jeśli pozbawioną drugiego dna.
No popacz, nawet napisali specjalnie żarty do intermediów! Sporo się przy tym tytule naskakali, a przecież nic nawet nie jest to nic znanego… No naprawdę, muszę kiedyś puść do teatru. Jakiegokolwiek. Bo to jest jednak (albo może być) COŚ.
No bo ja nic a nic tu nie kojarzę – ani z samej historii, ani z tej komedii dell’artowskiej. A ty się w tym wszystkim orientujesz fantastycznie!
„W sensie okiem. Nie Barachem.” X)
Czyli wychodzi… że najbardziej teatrowi wychodzi na dobre obsadzanie aktorów na przekór tego, czego się od nich oczekuje. Bo najczęściej okazuje się, że dobrzy aktorzy potrafią po prostu zagrać wszystko, a tymczasem osoba komediowa w roli kolejnego śmieszka… wypada jakby nudnawo i dla widowni, i dla samego zainteresowanego.