Jeszcze parę ładnych miesięcy temu mogłabym powiedzieć, że wyjazdy za teatrem, zwłaszcza do stolicy, to coś w rodzaju święta. Te wszystkie przygotowania – rezerwowanie biletów, planowanie, pakowanie – plus najzwyczajniejsza w świecie reisefieber robiły choć po trosze z takiej wycieczki coś szczególnego. Czym się żyło na ileś dni przed i przeżywało przez ileś dni po. Zabawę trochę popsuło moje pójście na studia w Wawie. O tyle, że co dwa tygodnie jestem w stolicy tak czy siak i pałętanie się po teatrach stało się całkiem normalnym sposobem spędzania wolnego czasu, a decyzje o tym, gdzie pójdę i na co, podejmuje się na góra kilka dni przed. Element niespodzianki pozostał wprawdzie pod postacią polowania na wejściówki, ale… wiadomo. Nie mogę powiedzieć, że jest gorzej, ale jest inaczej.
Tak to wygląda z Warszawą, ale co, jeśli obiorę sobie inną destynację?…
Gdy po raz pierwszy nawiedzałam Lublin, wybierając się na „Mistrza i Małgorzatę”, był dość wietrzny, ale ciepły lipiec. Teraz, przybywając za „Snem nocy letniej” pół roku później, miasto przywitało mnie typowo grudniową, mroźną i nieprzyjemną aurą. Jednak ani ona ani te wszystkie logistyczne sprawy, które zawsze wychodzą przy wyjazdach w tamtą stronę – dodatkowe dni na podróż, noclegi, inne takie – nie mogły mnie zniechęcić do kolejnej wizyty w stolicy Lubelszczyzny. Choć tym razem wylądowałam w innej części miasta (i na pokojach gościnnych zamiast w akademiku), to zwiedzania było jak na lekarstwo. Przyznam, pora roku zrobiła swoje… Tak głównym punktem programu stała się wizyta w Teatrze Osterwy.
Wróciłam tu. Wiedziałam, że prędzej czy później do tego dojdzie, bo po lipcowej wizycie wyjechałam absolutnie oczarowana i miejscem i przedstawieniem. Dlatego zakładałam, że pojawię się w Lublinie ponownie raczej po raz drugi na „Mistrzu i Małgorzacie”, niż dam szansę ichniej wersji „Snu nocy letniej”. Ale – jak wszyscy doskonale wiemy – los bywa przewrotny. A i prawdę mówiąc nigdy nie powiedziałam, że „Sen…” w ogóle mnie nie interesuje. Po prostu nie był priorytetem. Chociażby z tych powodów, o których wspominałam przy okazji opisywania „Mistrza…” właśnie. Raz, że Bułhakow w wydaniu lubelskim przypadł mi do serduszka niezmiernie i nadal mam wielki apetyt na powtórkę. Dwa, że Szekspir z tej samej stajni budził we mnie sporo wątpliwości już na etapie przed obejrzeniem. Ot, ta nieznośna teatralna intuicja, która z dostępnych oficjalnych materiałów i niektórych (uznanych za wiarygodne) kawałków recenzji buduje mniej lub bardziej wyraźne widełki, co się może spodobać, a co nie. Oczywiście dość orientacyjne, ale… Ziarna niepokoju sieje się łatwo. Zwłaszcza, jeśli są choć troszeczkę uzasadnione. Dobra. Artur Tyszkiewicz „Mistrzem i Małgorzatą” trochę wygrał życie, bo ta realizacja zajmuje miejsce na tak zwanym pudle w moim prywatnym rankingu najlepszych spektakli kiedykolwiek oglądanych na żywo. Ale z drugiej strony od lipca zdążyło się wydarzyć coś takiego, jak „Białe małżeństwo” w Narodowym. Pisząc na temat tamtego przedstawienia nie omieszkałam tej myśli przytoczyć, ale przy okazji „Snu nocy letniej” warto ją powtórzyć – obie te inscenizacje za główny klucz interpretacyjny obrany miały konflikt pomiędzy naturą a kulturą. Natura w zasadzie zostaje zrównana z nieopanowanym cielesnym pożądaniem. W „Białym małżeństwie” spodobało mi się to średnio. Ale i bez znajomości tej adaptacji taki pomysł budził moje wątpliwości. Szekspira lubię bardzo, to konkretne jego dzieło w szczególności i perspektywa odczytywania go w taki sposób nieszczególnie mi się uśmiechała. Zresztą… wystarczy w otchłaniach YouTube’a odnaleźć fragment „Snu…” wybrany na trailer spektaklu. Taki wstęp miał prawo wywoływać obawy o całość.
Oczywiście to nie jest tak, że uprzedziłam się zawczasu, oceniłam książkę po okładce, etc. Po prostu trochę się martwiłam, czy mi się spodoba. Bo że prędzej czy później trafię na widownię, było oczywiste od samego początku. Nie tylko dlatego, że w obsadzie było to jedno magiczne nazwisko, które już raz przeciągnęło mnie przez pół Polski prosto na widownię Osterwy – chociaż nie da się ukryć, że ambicja wiernego widza nakazywała mi obejrzeć to, czego jeszcze nie widziałam. Poprzednia wizyta w Lublinie udowodniła mi, że ta placówka ma naprawdę dobry zespół aktorski, z którym warto byłoby spotkać się kolejny raz. Tym bardziej, że większość składu z „Mistrza…” była w obsadzie. No, nie oszukujmy się – perspektywa ponownego obserwowania na scenie chociażby Daniela Dobosza była bardzo kusząca.
Godzina 10 rano. Na zewnątrz mroźno. Wewnątrz – tłum licealistów. Poczułam się trochę staro w tym towarzystwie. Pomijam już zupełnie moje drobne obawy, czy aby na pewno najbliższe godziny upłyną mi na spokojnej kontemplacji spektaklu. Mimowolnie przed oczyma stanął mi obrazek z moich lat licealnych, kiedy spragniona dodatkowych okazji do wizyt w jeleniogórskim teatrze zabrałam się na „Sztukmistrza” z klasą ze szkoły dziennej i bardzo prędko zaczęłam tej decyzji żałować. Na szczęście moje ewentualne obawy okazały się być przesadzone, bo młodzież szkolna zachowywała się wyjątkowo godnie. Może to też zasługa tego, że ich wizycie raczej nie towarzyszył klimat wymuszonego spędu – młodzi zdawali się doskonale wiedzieć, na co idą i po co.
Wybaczcie mi szczerość, ale muszę to powiedzieć już na samym początku: pierwsza połowa przedstawienia upłynęła mi w dużej części na myślach pt. „Ja pierdolę, Tyszkiewicz, co ty mi robisz z moim Szekspirem?!”. Przepraszam, ale tak było. Choć faktem jest, że nie chodziło tu do końca o pierwsze wrażenie. Bowiem na dzień dobry zza kurtyny wychynęła trupa amatorska z zapowiedzią swojej arcywykwintnej sztuki, aby przez ładnych kilka minut cieszyć oko i ducha. Po raz pierwszy, bo potem każde kolejne pojawienie się gromadki w roboczych drelichach będzie przynosiło widzom niemałą przyjemność. Mimo jednego momentu na granicy dobrego smaku w tym swoistym wstępie wyraźnie zarysowywało się to, co miało mi się podobać najmocniej w całym wątku domorosłych aktorów. Absolutna bezpretensjonalność na tle całej reszty. Ten wyczekiwany Dobosz, rozkosznie nierozgarnięty niczym Mateusz Banaszkiewicz z Kabaretu Młodych Panów we wczesnej wersji Młodego z serii o drogówce i który w dodatku w finale – uwaga, spoiler! – okaże się być całkiem niezłą babką, pewnie stojącą na wysokich obcasach. Bardzo konkretny Wojciech Rusin, który zdaje się być chociaż jednym Rusinem nie zawodzącym pokładanych w nim nadziei – bo bardzo plastyczny i z masą dobrych, drobnych momentów. Nie, żebym była szczególnie zaszokowana tym faktem, wszak już jako Behemot w „Mistrzu…” prezentował wysoki poziom. Ale jednak pewne miłe zaskoczenie było. Bardzo miłe.
Trochę się ciśnie na usta, że miłe złego początki, ale to nie do końca tak. Bo wcale nie do końca złego, ale o tym potem. Jedno trzeba powiedzieć – ilość dziwnych fetyszy poupychanych wszędzie na początku może odrzucić. Tezeusz w sukni ślubnej? Do pary Hipolita w stroju stosunkowo męskim, który normalnie nie zwracałby uwagi, ale w takim towarzystwie zyskuje solidny podtekst? Główne parki w mundurkach szkolnych? Kostium Puka to już w ogóle czysta eskalacja fanserwisu. Trudno mi znaleźć tu inne wytłumaczenie niż takie, że to ma ładnie wyglądać i cieszyć oczka. Oczywiście nikt nie mówi, że to coś złego i nikt nie narzeka, bo i po co. Ale to wszystko jest tylko wstępem do całego tego pomysłu, jaki na „Sen nocy letniej” miał reżyser. Jak już wspomniałam, na początku podchodziłam do niego sceptycznie, a po obejrzeniu również nie przekonał mnie. Do tej konkretnej komedii Szekspira mam stosunek dość specyficzny. Baśniowa, lekko wyidealizowana interpretacja (niczym na obrazach Josepha Noela Patona) jest dla mnie najbardziej akuratna i na wszelkie próby sprowadzenia całej historii na ziemię – dosłownie i w przenośni – nie reaguję zbyt radośnie. Dlatego zjeżyłam się i wtedy, buntując się przeciwko sugestiom, że słodkie i poplątane amory młodych w zielonym lasku ateńskim miałyby być zwyczajną, niekontrolowaną chcicą. I ta nieszczęsna scena, którą ktoś odpowiedzialny za marketing wybrał jako promującą „Sen…” w internetach. „Przebudzenie” młodych, pełne zrzucania ubrań i jednoznacznych ruchów, tak kłuje w oczy, że już bardziej nie można.
To i kolejne zdjęcie autorstwa Bartłomieja Sowy, pożyczone ze strony Teatru Osterwy: [klik!].
Po takim wstępie zapewne wielu oczekiwałoby teraz spadającego z hukiem wiadra pełnego zimnych pomyj, wylewających się na głowy twórców. I tu was zaskoczę. Bo mimo tych wszystkich powyższych wątpliwości uważam, że ten spektakl ma swój perwersyjny urok. Trzeba przyznać, że świat przedstawiony na deskach pozostaje odrealniony, choć w nieco inny sposób niż w pierwowzorze – niestety lub stety odarty z magii. Jest niczym lekko duszny salon z obowiązkowymi trofeami myśliwskimi na ścianie i starą szafą, z której wynurzają się postacie rodem z przedwojennych fotografii. Pozornie, bo ciągle ma się wrażenie, że coś w nich jest nie tak. Może dlatego, że nie przypominają wyobrażeń, które łączylibyśmy z szekspirowskimi bohaterami? Dwór Tezeusza i Hipolity nie jest zbyt królewski. Bardziej przypomina koło łowieckie, z gatunku tych, gdzie towarzystwo zamiast gonić zwierzynę po lesie woli w pełnym stroju siedzieć w chałupie i się bawić. Oberon, Tytania i ich orszaki, choć zgodnie z literą tekstu są istotami magicznymi, niczym nie różnią się od ateńskich śmiertelników. Może jedynie odrobiną elegancji – towarzyszą im długie suknie, etole, fraki i cylindry. Oraz, powiedzmy to dosadnie, starość. Dziwne to i nie do końca pasujące, bo przecież wydawałoby się, że elfy się nie starzeją. Ale skoro lata temu w stołecznym Teatrze Współczesnym Oberona zagrał sam Czesław Wołłejko, będąc już dość posuniętym w latach panem, to znaczy, że chyba wszystko jest możliwe… Co by nie mówić: jakby taki pomysł na oderwanie do rzeczywistości nie był kontrowersyjny, działa. A między Oberonem i Tytanią – Paź. Wreszcie nie jest tylko kartą przetargową w konflikcie pomiędzy królem i królową elfów. Ten złoty chłopiec (choć tutaj raczej srebrny. Dosłownie) nie dość, że pojawia się osobiście, to w dodatku pięknie śpiewa! Jeśli dołożymy do tego zespół muzyczny, grający na żywo i całkiem nieźle wkomponowany w świat przedstawiony, tworzy nam się całkiem ciekawy klimacik. No, i nie zapominajmy, że na deser dostajemy jeszcze naszą wesołą, amatorską trupę, raczącą nas w dalszym ciągu równie zacnymi porcjami przaśności połączonej z uroczą naturalnością.
Jakby na to nie patrzeć, najbardziej nierzeczywistym, kolokwialnie mówiąc odjechanym bohaterem z całego tego grona jest Puk. Już w oryginale jako duszek, chochlik, jakieś takie licho leśne, wprowadza mnóstwo zamieszania. Nie jest inaczej w lubelskiej inscenizacji. Na samym poziomie wizualnym dostajemy wyraźny sygnał, że nawet w warunkach świata fantastycznego jest inny, niepasujący, nie do końca u siebie. Frak i kamizelka mieszczą się w przyjętej konwencji, ale w świecie elfów tak jak i w naszym zwyczajowo nie łączą się ze skórzanymi spodniami i kryzą rodem z XVII-wiecznych obrazów. Poza tym ta blada, ozdobiona kredką do oczu twarz, jest, w przeciwieństwie do reszty osób fantastycznych, młoda! Ale nie należy tego ostatniego brać sobie zbytnio do serca. Świeża, młodzieńcza powierzchowność po częstokroć okazuje się być zwodniczym pozorem. Zawsze, kiedy spod maski swawolnej niewinności wychyla się coś, co bynajmniej wiele wspólnego z pozbawioną konsekwencji beztroską nie ma. Ale to nie jest tak, że Puk ma rozdwojenie jaźni – psotny duszek i demoniczna istota. On ma zmultiplikowaną po wielokroć osobowość, sto charakterów w jednej chochliczej główce. Anioł i czart. Chłopczyk i mężczyzna. Człowiek i zwierzę. Cichy świadek i histeryczny uczestnik wydarzeń. Dość to oryginalne i budzące swego rodzaju dyskomfort w kontekście tego bohatera. W kontekście odtwórcy tej roli – już mniej. Bo w dorobku Przemysława Stippy to nie pierwsza postać w jakiś sposób złożona z wielu elementów. A może bardziej rozbita na mnóstwo części, które mimo wszystko układają się w spójną całość? W każdym razie zabawna i interesująca jest analogia pomiędzy Pukiem a innym szekspirowskim stworzeniem nadnaturalnym, które temu aktorowi zdarzyło się zagrać – Arielem z radiowej wersji „Burzy”.* Jako wierny sługa Prospera Stippa również żongluje całą masą oblicz, w które wskakuje i wyskakuje z nich z absolutną swobodą. I to też wychodząc z pozornie polarnego rozdziału na figlarność i demoniczność. Zasadniczo różnica jest jedna. Arielowi dałoby się zaufać. Pukowi niekoniecznie. Szalka u tego drugiego częściej przeważa na mroczniejszą stronę. Czasami tak, że w widzu budzi się zasadnicze pytanie: dlaczego Przemysław Stippa jeszcze nigdy nie zagrał Jokera? Nawet tylko w dubbingu? Wszak predyspozycje są, co widać po Puku. Chociaż ten mały leśny filut raczej nikogo nie zabił. Chyba.
Interpretacje interpretacjami, ale nie wypada nie wspomnieć o stronie nieco bardziej praktycznej. Bo nie da się ukryć, że ta rola jest bodaj najbardziej wymagającą fizycznie ze wszystkich w tej realizacji. Nie chodzi nawet tylko o to, że leśny duszek, który i z natury i z litery dramatu musi być wszędobylski i ruchliwy. Po prostu lubelski Puk ma specyficzną tendencję do wyginania ciała w kierunkach możliwych acz dla większości ludzi bolesnych oraz do zastygania w pozycjach powodujących u przeciętnego człowieka drętwienie odnóży już po minucie, podczas gdy on tak wisi przez dziesięć czy więcej. Była taka jedna scena, w której przyglądałam się aktorowi z uwagą i świętym przekonaniem, że nie, tak się długo nie da, w którym momencie musi organizm się odezwać, jakiś mięsień zadrżeć. Ni cholery. Wszystko doskonale opanowane, wyćwiczone, nie ośmielające się nawet na najmniejszy bunt. Aż się chce zapytać – ilu tak by umiało?
„Sen nocy letniej” w Lublinie zabił mi niezłego ćwieka. Z jednej strony zżymałam się nad wieloma rozwiązaniami, a i ogólnie konwencja jest bardzo nie moja na tak wielu płaszczyznach, że wydawałoby się, iż nie potrafię tej realizacji kupić w całości. Z drugiej nie mogę Tyszkiewiczowi odmówić ani konsekwencji ani sporej ilości świetnych pomysłów. I tego, że im dalej w las, tym jednak… coraz lepiej się bawiłam. Tak. To przedstawienie warte było i dalekiej podróży i całej poświęconej mu uwagi. Bo jego zalety zdecydowanie przeważają nad jego wadami, które zresztą można uznać za relatywne. A zobaczyć po raz kolejny, jak na scenie radzą sobie polubieni w lipcu po „Mistrzu…” aktorzy (i nie tylko oni)? Bezcenne.
Nie żałuję niczego.
I w tym miejscu mogłabym zakończyć moją opowieść.
Ale nie.
Ze zmarzniętymi do zesztywnienia wszystkimi palcami (wszak grudzień) wsiadłam w autobus powrotny do Warszawy, żeby później stamtąd wyruszyć na Dolny Śląsk. Dużo później. Ze względów logistyczno-przesiadkowych będąc około piątej popołudniu w stolicy musiałam czekać na kolejne połączenie aż do późnych godzin wieczornych. A co tu robić w mieście mroźnym, wtorkowym, średnio jeszcze wówczas znajomym? W dodatku nie zapowiedziawszy się zawczasu u nikogo z wizytą?
Pójść drugi raz do teatru tego samego dnia. Tyle, że do innego. Tego jeszcze u mnie nie grali.
Czy ktoś wam kiedykolwiek obiecywał, że jestem racjonalną osobą?
Teatr Dramatyczny w ten grudniowy wieczór oferował ciepły kąt niedaleko Centrum i wejściówkę w rozsądnej cenie. A na afiszu „Wizyta starszej pani”. Tekst znany mi – oczywiście! – z realizacji Teatru Telewizji sprzed piętnastu lat. Była jeszcze jedna, na początku lat 70., ale na nią się już nie załapałam. Trochę szkoda. Wszak im więcej inscenizacji do porównania, tym weselej. Ale nawet znajomość tej jednej pozwoliła na szukanie ciekawych analogii i wyłuskiwanie smaczków.
Na początku należy podkreślić jedną ważną rzecz – warszawska „Wizyta…” to spektakl bardzo, bardzo zespołowy. Choć na scenie widzimy moc znajomych twarzy (Ferency! Niemirska! Lewandowski! Rożniatowska! Barwiński!), trudno jest wyróżniać pojedyncze osoby. Aczkolwiek moja natura starej szczególary, która wszystko lubi rozłożyć na części pierwsze, zrobiła swoje. A to wpadli mi w oko powyżsi, znani mi dobrze z dużego i małego ekranu. A to zaśmiałam się, bo Mariusz Drężek z Henrykiem Niebudkiem grali również w inscenizacji Teatru Telewizji. A to uroczy młodociany duet aktorski, Mateusz Weber i Krzysztof Szczepaniak, mimo wszystko trudny do przegapienia w tłumie – i to wcale nie tylko ze względu na te białe dziennikarskie ząbki, widocznie nawet z odległych rzędów widowni. Z drugiej strony nie należy się łudzić: w tej adaptacji mieszkańcy miasteczka, otoczenie starszej pani i cała reszta są bardziej masą niźli zbiorem indywidualności. Cierpi na tym wątek rodziny Illa, tak ładnie i z napięciem rozwijający się w wersji telewizyjnej. Tutaj żona i córeczka (bo syn nie pojawia się wcale) bardzo prędko i bez większych oporów dają się przekonać, że propozycja pani Klary jest zupełnie okej. Trochę mało wiarygodne zachowanie pod kątem psychologicznym.
Niektóre recenzje sugerują, że ze schematu kolektywu w szczególnie widowiskowy sposób wyłamuje się Łukasz Lewandowski jako Nauczyciel, ale to nieprawda. Ta rola nie daje mu pola do popisu, a w efekcie ten pan nie ma szans pokazać tutaj pełni swoich możliwości. Nie mogę się więc pozbyć wrażenia, że krytykom o coś zupełnie innego tu chodziło.
W tej zespołowości i zbiorowości może być tylko jeden wyraźny wyjątek. Halina Łabonarska, wcielająca się w rolę tytułową – nieprzyzwoicie bogatej Klary Zachanassian. W tym miejscu padnie niepopularna opinia, ale… Ta pani zjada na śniadanie Krystynę Jandę z wersji Teatru Telewizji. Powiedziałabym wręcz, że skrupulatnie ogryza kosteczki, odkłada po kolei na talerzyk, a po wszystkim przeciera lekko usta jedwabną serwetką. Zaczyna rolę elegancko, ale w diablo współczesny sposób. Nie wygląda wcale na kogoś, kogo pewnie wyobrazilibyśmy sobie na hasło „starsza pani”. Wyważona, zadbana, z modną krótką fryzurą. Sylwetki mogłaby jej pozazdrościć niejedna młódka, co zostaje podkreślone odpowiednio obcisłym strojem. Dobrodziejstwa chyba wszystkich osiągnięć światowej kosmetologii i chirurgii – nie tylko estetycznej – wykorzystane w pełni. Istne ucieleśnienie kobiety sukcesu, która wraca do korzeni, aby szerzyć dobro i postęp. Ale z czasem coś zaczyna się zmieniać. Odsłaniać? Pewnie tak. Starsza Pani rodem z XXI wieku zmienia się w coś w rodzaju Złej Królowej. Potężnej i bezlitosnej. Choć bliżej jej do czarnych charakterów, które znamy z japońskich animacji, niźli do disneyowskich złoczyńców, albowiem ma swoje powody. Kiedyś skrzywdzona – i to tak, że trauma położyła cień na całe jej późniejsze życie – teraz żąda zapłaty za swoje cierpienie. Nie tylko od tego, który zadał jej ból, ale tak naprawdę od całej społeczności. Ludzie kiedyś zasiali wiatr, więc teraz zbierają nawet nie burzę, tylko za przeproszeniem pierdoloną trąbę powietrzną. Choć nie wszyscy mają świadomość, jak wielkie zniszczenia, dosłowne i metaforyczne, pozostawi po sobie ta wizyta starszej pani.
Zdjęcie pożyczone z fanpejdża Teatru Dramatycznego: [klik!].
Niestety mimo tak efektownego porównania muszę was rozczarować. Wprawdzie spektakl pozostawia widza z pewną satysfakcją (wszak temat żądzy pieniądza jest zawsze aktualny), ale intensywnych emocji nie należy się spodziewać. O ile jestem święcie przekonana o wyższości pani Łabonarskiej nad jej telewizyjną odpowiedniczką, o tyle w wypadku Adama Ferencego – scenicznego Illa – takiej pewności nie mam. W rozmowie z pewną osobą na temat grającego tę postać w Teatrze Telewizji Jerzego Stuhra, usłyszałam pytanie: „To był ten, który się bał?”. Nie można prościej i dokładniej oddać tego, czego tak bardzo w inscenizacji warszawskiej mi zabrakło. Strachu. Powolnego osaczenia człowieka, który do tej pory uchodził za najszacowniejszego obywatela i pewnie uchodziłby nadal, gdyby nie okrągła sumka… Odniosłam wrażenie, że Ferency trochę tego nie udźwignął. Jego Ill sprawiał wrażenie gościa, któremu w zasadzie cała sytuacja jest dosyć obojętna, bo w sumie od dawna się spodziewał, że Klara wróci i go zniszczy. Oczywiście jest to jakiś klucz do interpretacji, ale mnie on po prostu nie przekonuje.
„Wizyta starszej pani” w Dramatycznym okazała się być w porównaniu do lubelskiego „Snu…” raczej rzemieślniczą robotą. Nie należy traktować tego stwierdzenia jak inwektywy, bo chodzi tu o rzemiosło bardzo solidne, którego niejedna inna placówka mogłaby pozazdrościć. Te dwie godziny spędzone na widowni z pewnością nie były dla mnie straconym czasem, bo to dobrze – chciałoby się rzec, że po bożemu – zrobione przedstawienie. I dość komfortowy wstęp dla kogoś, kto dopiero chciałby zacząć swoją przygodę z teatrem, nie tylko tym konkretnym. Żadnych dziwactw (może poza tym nieszczęsnym ślepcem…), żadnego kombinowania bez powodu. Wyraźne przesłanie, precyzyjny zamysł. Może nie w każdym aspekcie jak dla mnie udany, ale to całkiem inna rzecz.
Tak mniej więcej wyglądał pewien nie do końca normalny i przedłużony o kilka dni zimowy weekend, kiedy umyśliłam sobie odwiedzić dalekie miasto i zobaczyć spektakl, a w efekcie zadziało się w nim nieco więcej. Aż się trochę sama sobie dziwię. Taka wyprawa latem to jeszcze nic, ale w grudniu? Taki ciepluch jak ja? Wyrusza dalej, niż to konieczne? A jednak!
I dobrze. Bo warto było.
* O ile nie zdarzyło mi się o tym słuchowisku szerzej pisać tutaj, o tyle na zaprzyjaźnionym blogu Nie Tylko Gry jakiś czas temu popełniłam dość obszerną recenzję: [klik!].