To będzie jeszcze jedna z tych historii, które gdyby potoczyły się zgodnie z planem, zapewne wyglądałyby zupełnie inaczej, ale życie stwierdziło, że plany są dla słabych. Teoretycznie miałam zacząć wbijać w komputer pierwsze słowa tego tekstu 24 czerwca, w praktyce zrobiłam to 26 listopada.* Bynajmniej nie z powodu mojego standardowego rozleniwienia, wyolbrzymionego nagle do granic przyzwoitości. Ujmę to w możliwie krótkich i żołnierskich słowach: miał być spektakl, odwołany, przełożony na jesień, wypadło na listopad. Mniej więcej tak to wyglądało. Zasmuciło mnie to dosyć, bo monodram w wykonaniu jednego z ulubionych aktorów nie zdarza się aż tak często, jak bym sobie tego życzyła i zawsze chciałoby się go tu i teraz. Ale – jak to stare przysłowie pszczół mówi – co się odwlecze, to nie uciecze. Finalnie na jesieni do Wrocławia zajechał Przemysław Bluszcz ze „Samospaleniem”.
Od początku byłam pewna dwóch rzeczy – że ten tekst ma naprawdę spore szanse na to, aby się nie obronić i że mimo to Przemek Bluszcz przyjdzie i pozamiata. Można by stwierdzić, że przede wszystkim takie „uprzedzenie” wpłynęło na odbiór całości, ale… wy wiecie, że u mnie to wcale tak nie działa, co nie?
To zdjęcie, jak i wszystkie kolejne, zrobił J. Kołodziejski, a ja pożyczyłam stąd: [klik!].
Nie mogłam być entuzjastycznie nastawiona do czegoś, co bazuje na historii księgowego Siwca podpalającego się na stadionowej ławce w dożynki 1968 roku. Wręcz biologicznie nie mogłam. Kiedyś – chciałoby się rzec, że wręcz wieki temu, kiedy jeszcze byłam przekonana, że zabieranie na blogu głosu w sprawach politycznych do czegokolwiek sensownego może prowadzić – coś niecoś o tym pisałam. Bodaj pod wpływem tego samego dokumentu, który zainspirował autora „Samospalenia”… Zresztą. Szukajcie, a znajdziecie. Jeżeli wam się nie chce, to spróbuję streścić jakoś. Powiem tak: wszyscy widzieli herosa walczącego ze złą i niedobrą komuną. Ja, niby jeszcze dziewczątko takie młode i naiwne, zobaczyłam bez odrobiny wątpliwości człowieka, którego idee fixe odarło nie tylko z rozsądku, ale chyba ze wszystkiego. Bo co, u licha, może być na tyle ważne, żeby się dla tego czegoś samodzielnie upiec żywcem? To było dla mnie nie do pojęcia. Jak i to, że można z takiej osoby uczynić bohatera niemalże narodowego… Lata minęły, tak zwanego doświadczenia życiowego przybyło, a mimo to dalej tego nie rozumiem. Może nawet jeszcze mocniej niż wtedy. Nie tylko dlatego, że jeden z uniwersyteckich wykładowców uświadomił nam kiedyś brutalny fakt, iż u palącego się człowieka układ nerwowy pada jako ostatni.
Pomijając już moje bardziej psychologiczne zastrzeżenia, jakby na to się nie spojrzało temat jest mocno upolityczniony i wątpiłam szczerze, czy mam na takie rozważania ochotę. Debaty „Polska przed 1989 vs. Polska po 1989” są już chyba wszędzie i przerobiono w ich ramach zapewne wszystkie możliwe aspekty życia politycznego i społecznego, a i tak nie mogę pozbyć się wrażenia, że pozostają one stosunkowo jednostronne. Na korzyść III RP oczywiście, chociaż dla mnie taki obrót rzeczy nie jest jasny. Trochę przypomina mi to widzenie źdźbła w cudzym oku, a nie dostrzeganie wielgachnej belki w swoim własnym. Jeśli wiecie, co mam na myśli. Już całkiem pomijając to, że teatr mój widzę ogromny, ale nie publicystyczny. Bo nie jest wszak gazetą, a przynajmniej nie powinien nią być. Zdezaktualizowana gazeta ląduje na kołku w sławojce, a teatr…? Zresztą, czy nie za późno już na podejmowanie tego tematu? Czy ktoś tu – parafrazując słynny cytat z „Psów” – nie spóźnił się o dwadzieścia dwie dechy?
Mniej więcej tak prezentowały się moje obawy. Jak się potem okazało, do pewnego stopnia słuszne.
Forma „Samospalenia” wzbudziła u mnie szereg wątpliwości, które za żadnego diabła nie bledną nawet po upływie pewnego czasu. Czytasz opis na stronie Impartu. Przychodzisz pod gmach na Mazowieckiej i widzisz w gablocie plakat. Na nim pośród innych napisów tekst: „Spowiedź oficera SB”. Wchodzisz na salę, zajmujesz miejsce, spoglądasz na scenę. Widzisz minimalistyczną scenografię. Krzesło, stół, na nim szklanka, gazety i magnetofon szpulowy. Gdzieś z boku projektor. Czego się możesz spodziewać? Zapewne jakiegoś wyciszonego, starannie poukładanego przedstawienia. Może literacko trochę nudnego i jednostajnego, ale broniącego się grą aktorską.
Nie zgadzało się w gruncie rzeczy nic poza aktorstwem.
Wystarczył kwadrans, żebym nie wiedziała całkiem, co o tym wszystkim myśleć. Najpierw podmiot mówiący, chociaż na pozór wydaje się być całkiem zwyczajnym facetem, charakteryzowany jest w słowie i czynie jako ostatni szatan z najczarniejszego dna piekieł, odpowiedzialny za całe zło od Odry do Buga i od morza do Tatr. Do granic karykaturalności wręcz. Tylko po to, żeby później nagle odbijać co i rusz w drugą stronę i pokazywać ludzką twarz. Oczywiście to znakomity pomysł, żeby uczłowieczać tych, których się demonizuje, ale po takim festiwalu przerysowania „dobra” strona wypada równie niewiarygodnie jak „zła”. Tutaj historyjka z gatunku „jak poznałem moją żonę”, a zaraz potem z głupia frant inwigilacje, tajne współprace, filmowanie spod płaszcza i inne takie rzeczy, zwłaszcza te na granicy czegoś, co niektórzy nazywają przyzwoitością. Poznał pannę, zaprosił do siebie, na winko i na tapczan… i nagle stop, nie, nie, on ją zgarnął na komendę spod uniwersytetu, gdzie rozdawała nieprawilne ulotki, żeby potem z kolegami po fachu wywieźć dziewczę nad jezioro i utopić. Ktoś powie – kontrast. Ale kontrast zazwyczaj jest elementem zamierzonym i przemyślanym. W „Samospaleniu” nie czułam ani jednej z tych rzeczy. Myślę, że raczej było temu bliżej do huśtawki albo wahadełka. Raz w tę, raz we w tę. Jak się machnie, tak będzie. Coś takiego nie szokuje. Raczej wprowadza przebłyski mało pożądanego chaosu. A w tle do pewnego momentu co i rusz przeboje krajowej muzyki rozrywkowej z lat 60. Tak. Właśnie nimi zdecydowano się zilustrować muzycznie niektóre sceny. Dość szybko się więc pogubiłam. To wszystko jest bardziej serio czy bardziej buffo? Całkiem, jak gdyby twórcy do końca nie mogli się zdecydować, co chcą zrobić. Czy opowiedzieć poważną historię czy nabierać do niej dystansu. Za to na pewno przy okazji próbowali popsuć mi te kilka polskich piosenek z tamtej dekady, które naprawdę lubię, bo kontekst ich osadzenia był jaki był. A może to wszystko przez publiczność? Tę, która śmiejąc się głównie w minimum dziwnych dla mnie momentach, w jakiś sposób narzucała ironiczną interpretację pewnych scen, kwestii, motywów? Może bez tych wszystkich śmieszków i chichotów łatwiej byłoby mi znaleźć własne wytłumaczenie dla niektórych rzeczy dziejących się na scenie? Brzmi dziwnie, ale nie może mi to wyjść z głowy.** Doceniam, jak to było ujęte w jakimś wywiadzie na YT, próbę „innej optyki”, ale moim zdaniem nie była ona dostatecznie ostra, żeby można było uznać jej inność za znaczącą. I nawet pewien moment zwrotny w finale, choć bardzo intensywny, tak naprawdę niewiele zmienia.
To wszystko boli tym mocniej, że Bluszcz. Przemysław Bluszcz. Aktor bez mała znakomity we wszystkim, czego się dotknie. Filmy? Coraz ich więcej, chociaż ciągle uważam, że najlepsze jeszcze przed nim. Seriale? Chociażby „Ratownicy” i biedny nieukochany „Mrok”. Słuchowiska? „Proca” niszczy na maleńkie kawałeczki. Dubbing? Lane z serialu „Victoria znaczy zwycięstwo” wygrywa wiele swoją neurotyczną wręcz łagodnością. Teatr? Już miałam okazję przekonać się na własnej skórze, że to, co widziałam w teatrze TV to zaledwie namiastka tego, czym potrafi oczarować widza na scenicznych deskach. Oczywiście o „Zamku” tu mowa. To wszystko tłumaczy w jakimś stopniu, dlaczego pomimo obaw związanych z samą treścią „Samospalenia” po grze aktorskiej obiecywałam sobie dużo. Może nawet odrobinkę za dużo. Miałam jakieś takie mimowolne, nieustające wrażenie, że kurczę, to nie tak, to nie to. Trochę jak kamień w bucie, jeśli chcemy już szukać porównań. Nie, żebym miała jakiś zarzut do samego Bluszcza (może poza takim, że w ogóle ten tekst wziął). Bo zachwycające, chociaż od niemal pierwszej chwili jasne, było dla mnie to, że nawet z takiego w gruncie rzeczy ubogiego teatralnie materiału potrafił wykrzesać niebywale wiele. Wszystko jest tu Bluszczem, wszystko Bluszczem stoi. Wcale nie tylko dlatego, że to monodram. Owszem, jedyny aktor na scenie kokietuje swoją obecnością, ale w najlepszym możliwym znaczeniu tego sformułowania. Trudno jest się oprzeć, trudno jest nie skupiać wzroku na jego dynamicznych, choć nie nadaktywnych dłoniach i wdzięcznie ekspresyjnej twarzy. Czasami się mówi, że ktoś potrafi grać w zajmujący sposób. To określenie pasuje do Bluszcza idealnie. Po prostu chłonie się go wzrokiem. Dzięki temu mimo ogromu swoich grzechów i grzeszków „Samospalenie” unika jednego z najgorszych możliwych – nieznośnych dłużyzn, momentów nużącej stagnacji. Owszem, niedosyt pozostaje, ale nie tak silny, jaki mógłby pojawić się przy mniej sprawnym warsztatowo aktorze.
To, co wydarzyło się w finale, zasługuje na osobny akapicik, chociaż z wiadomych względów dość zawoalowany. Wspominana już chwila absolutnego zwrotu, niestety w kontekście całości tak naprawdę niewiele znacząca. Oczywiście, jeżeli mówimy o samej treści. W kwestiach aktorstwa jest inaczej. Chciałoby się rzec, że zupełnie odwrotnie. To sekundy absolutnej chwały, swoistego triumfu artysty nad materią, w której przyszło mu dłubać. Wiedziałam, że wolę teatr obracający się wokół bardziej uniwersalnych tematów, który emocją stoi. Ten jeden, za przeproszeniem kurewski moment był właśnie taki. Aż się chciało zapytać: czy nie można było, do jasnej cholery, tak zrobić całości?!?
Wniosek jest jeden. Przemysław Bluszcz wielkim aktorem jest i zasługuje na lepszą literaturę do grania. Dlatego liczę po cichu, że „Samospalenie” jednak pójdzie w niepamięć, a ten człowiek spełni się monodramowo w tekście mniej dydaktycznym i doraźnym. To nie było to, w czym chciałabym go oglądać. Ani tym bardziej to, w czym naprawdę mógłby rozwinąć skrzydła i udowodnić wszystkim, że jest jednym z tych, dla których na Zachodzie pisałoby się scenariusze czy inne takie skrojone na miarę. Czemu taką okazję, jak własny solowy spektakl, poświęcił na tego typu projekt – nie mam pojęcia i zapewne nigdy tak naprawdę mieć nie będę. Wiem za to, że całość mimo tych paru ważnych zalet w postaci solidnej gry aktorskiej nie jest czymś, co poleciłabym komukolwiek jako zapoznanie się z Przemkiem B. w wersji scenicznej. W tej roli znacznie lepiej sprawdza się wspomniany już (w sumie też nie idealny) „Zamek” z wrocławskiego Teatru Współczesnego, a „Samospalenie” jest raczej pozycją do odhaczenia dla zdeklarowanych i być może trochę zdesperowanych fanów tego pana. Mniej więcej takich jak ja. Bo co jak co, ale w kategorii „zobaczyć Bluszcza live” mój apetyt został zaspokojony. Że w innych nie za bardzo… Cóż. Widocznie znowu nie mogłam mieć wszystkiego.
* Przez litość nie wspomnę, kiedy skończyłam, chociaż tym razem mogłabym znaleźć sensowne usprawiedliwienie.
** Tym mocniej, że w dostępnym w Sieci nagraniu fragmentu z innego występu śmiechy słychać w nieco bardziej wytłumaczalnych dla mnie chwilach.