Depeszki kabaretowe (1)

Dobrze widzicie. Wpadłam na pomysł na nowy mały cykl blogowy i jednak nadal korci mnie, żeby coś niecoś o kabarecie pisać. Czy to wytrzyma i jak długo – zobaczymy. W każdym bądź razie idea zbliżona do „Dzienniczka bardzo pop” pod tym względem, że będzie możliwie krótko. A przynajmniej w teorii. Dlatego depeszki.
Jedziemy.

24 listopada
Po primo – „I Kto To Mówi?”, odcinek 11.
To aż dziwnie, że jeszcze nie ogłaszałam tego całemu światu za pośrednictwem tego skromnego blogaska, ale… zakochałam się. Tak, zakochałam się w tym programie, bo nawet przy tych odcinkach, które wypadały słabiej albo po prostu bez jakichś morderczych fajerwerków też bawiłam się świetnie. Chyba to jednak o czymś musi świadczyć w czasach, kiedy przy większości szołów okołokabaretowych mam sytuację z gatunku „jeden epek – ahahaha, drugi epek – Chryste Panie, ale dno”. I niech hejterzy, czyli chyba przede wszystkim zazdrośni koledzy po improfachu, bredzą co chcą, jak i tak zdania nie zmienię. Wprawdzie początkowo odnosiłam wyjątkowo mocne wrażenie, że Limiacy zbyt mocno starali się być śmieszni, próbując wciskać „niegrzeczne” żarty gdzie popadnie, ale ostatnio jakby się ogarnęli i od razu przypomniałam sobie, za co ich kiedyś tak bardzo lubiłam. Ale i tak na moim osobistym podium najsilniejszą pozycję nadal mają Tomasz Sapryk (którego nihui się tutaj nie spodziewałam plus jednak 9 lat fangirlowania nad nim zrobiło swoje), Rafał „Malekith” Rutkowski (który w jednej z konkurencji zabił mnie swoim „Kto nie skacze, ten z policji”) i zupełnie nieznany mi z dokonań aktorskich, za to dobrze dowalający w programie Michał Meyer. Chociaż Antoni „cisza, cisza, a potem JEB!” Królikowski i boska Aldona Jankowska też dawali niezłego czadu 😀 Tak czy siak – ten konkretny odcinek zawierał aż jednego mojego faworyta, a drużyna Lima dawała radę, także mimo braku jakichś megazabójczych momentów, przy których można by było się udusić ze śmiechu, obejrzałam z przyjemnością. Plus tekst odcinka: Tomkowe „I znowu się przed dziećmi zbłaźniłem, nooo!” po tym, jak po raz kolejny w przeciągu sezonu malowniczo rąbnął się podczas gry w alfabet 😀
Za tydzień ostatni epizod transzy jesienno-zimowej. Czemu tak szybkoooo?

Po secundo – „Spadkobiercy”, odcinek podobnoż ostatni.
Nie ma jak to wrócić do krainy, z której się wypadło w atmosferze zniechęcenia jakieś 3 czy 4 lata wcześniej. Bo to już nie było to i nie czułam tego. Bo cała „oficjalizacja” i narosły wokół fandom mnie irytowały. Bo Góralowy tryb tarana i Aśka wiecznie jadąca na tych samych scenicznych wytrychach przestali być dla mnie akceptowalni. No i cholera wysiadłam na którymś przystanku tylnymi drzwiami, chociaż nie da się ukryć, że jazda tym konkretnym autobusem przynosiła mi masę frajdy przez całkiem długi czas. W końcu… powiedzcie sami, ilu znacie fanów „Spadkobierców”, którzy byli do tego stopnia zainteresowani, że klecili sobie w głowie swoją własną, rozkosznie przerysowaną postać?* Ha. Dlatego trochę tęskniłam, ale jakoś nigdy nie miałam większego przekonania, żeby wrócić do oglądania. Aż do momentu, kiedy zapowiedziano zamknięcie całej historii.
Bo szczerze powiedziawszy, to wycinek „nazwiskowy” z poprzedniego odcinka zmiażdżył mnie zupełnie. I wieczór kawalerski z Andrusem chrypiącym „Ostatnią nockę”, Góralem postawionym przed „Waka Waka”, Wojtkiem mordującym „Skrzydlate ręce” i Trynem skaczącym przez limbo z marynarki. I niezawodna babcia Maggie. I Tomasz Sapryk – który oczywiście i tutaj musiał być! – jako ostatni gość. I Michałowe „eee, Macarena” w środku ślubu. I Jabbar bohatersko przyjmujący ciasto na twarz. I „masz to wszystko posprzątać”.
Czy ta cała luśna atmosfera to efekt bycia finałem czy ja po prostu od czasu swojego już-nie-oglądania coś przegapiłam, tego nie wiem. Ale jednego jestem pewna. Jak wydawało mi się, że nawet jeśli to naprawdę koniec, a nie tylko powrót do warunków kameralno-festiwalowych, to nie jest mi żal, tak myliłam się. Trochę jest. To był jednak kawał życia, nawet, jeśli spędzony tylko przed telewizyjnym ekranem. Tak. I na razie tyle, zanim się roztkliwię zanadto przed snem.

* Dlatego pewnie mimo upływu czasu ja się jednak nie mogę wyzbyć z głowy obrazka, że na takie dictum panna Ginger Morrison w jakimś małym barze na przedmieściach Los Angeles najpierw wypiła całą butelkę nieprzyzwoicie drogiego wina, po czym rozbiła pustą flaszkę na ścianie. Ot, takie moje małe sentymenty.

2 myśli na temat “Depeszki kabaretowe (1)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *