Bobry na ZOOM-ie

[Pierwotnie poniższa notka miała być częścią kolejnego odcinka „Dzienniczka bardzo pop”, ale po chwili zastanowienia uznałam, że jednak taaaakie wydarzenie jest godne osobnego albo – bardziej po wykształciuchowemu mówiąc – autonomicznego wpisu.]

Wprawdzie już nie tak często jak kiedyś, ale Daga czasem, jak to mówią, bywa. Tym razem nie musiała nawet daleko szukać, bo festiwal, kino i tak zwany wielki świat same do niej przyszły. Festiwal „ZOOM – Zbliżenia” odbywa się w zasadzie co roku, ale ostatni raz zdarzyło mi się tam wylądować… hmm… no cóż… w 2008 roku? Skusiły mnie wtedy pokazy specjalne „Zamkniętych w celuloidzie” i „Raju za daleko” (tego pierwszego w oryginalnej wersji – bo oczywiście przed puszczeniem filmu na DVD Sikora musiał coś poprzerabiać). Ale gdy chciałam wpaść rok później podczas kolejnej edycji i zobaczyłam w ramach tychże pokazów produkcje, które były/miały być dostępne w dystrybucji kinowej, zrezygnowałam. I tak odpuszczałam sobie kolejny i kolejny… aż nadszedł luty 2013, na mieście pojawiły się plakaty, a ja odkryłam, że tym razem oferują coś, na co chętnie się wybiorę. Podsumować to może krótki dialog, który przydarzył się, kiedy przyjechałam na weekend do domu tuż po sesji:
~~~~
Ja: Mamo, potrzebuję biletu na ZOOM.
Mama: … Lubos?
~~~~
I tak było. Pokaz filmu „Zabić bobra” – wprawdzie film Jana Jakuba Kolskiego, ale to mimo wszystko nie było aż takie istotne – a po seansie spotkanie z Erykiem Lubosem. TYM Erykiem Lubosem. Biorąc pod uwagę, jak swego czasu oglądałam niemal wszystko z jego udziałem (włączając produkcje podejrzanego sortu, których normalnie nie tknęłabym kijem), pomyślałam, że warto byłoby się wybrać. I w sumie… chyba było warto.

Jeśli chodzi o „Zabić bobra”, to… no cóż. Niezbyt jako film Kolskiego i niezbyt jako film w ogóle. Nie chodzi tu o to, że reżyser wyłamał się i wyszedł poza etykietkę „realizmu magicznego”, którą już dawno temu mu przyklejono, bo wcale nie zrobił tego pierwszy raz. Tylko, że wcześniej poza niechlubnymi przypadkami pokroju „Daleko od okna”, którego do tej pory nie jestem w stanie wysiedzieć do końca, te „odchyły” oglądało się czasem o wiele fajniej niż magiczne wiejskie historie. „Pornografia”? Obejrzałam niedawno po kilku latach, dalej mnie bierze. „Małopole, czyli świat”? Takowoż. A tutaj to z przyjemnością z oglądania było słabo, jeśli nie liczyć Eryka Lubosa, który dobrze zagrał (ba, nawet bardzo dobrze, pomijając fakt, że kolejny raz dostał rolę imho po warunkach). Ktoś powie, że kino nie jest od przyjemności. I tutaj przechodzimy do całości jako filmu w ogóle. Nie od wczoraj w polskiej kinematografii panuje tendencja, że należy mówić o rzeczach ważnych jak najdosadniej, jak najbrutalniej, że należy widzowi wypalić oczy i przeorać umysł, żeby zrobić na nim wrażenie. Znaczy twórcy sądzą, że tak trzeba, bo tylko to działa. „Zabić bobra” wpada w tę tendencję, ku mojemu zasmuceniu, bo było tam kilka pomysłów na tyle udanych, że można byłoby zrobić całość bazując tylko na nich, bez żadnych dodatkowych „dosmaczających” wątków. Tylko, że Kolski wolał chyba pójść za trendem. Szkoda. Ale w sumie nie powinnam się dziwić, skoro mamy taką, a nie inną modę i mało kogo interesuje, że nurzający swoje światy przedstawione w brudzie i smutku Smarzowski na dłuższą metę serwuje obrazy równie nierealistyczne dla sporej części odbiorców, co twórcy wypacykowanych komedii niby-romantycznych. Które notabene też powinni w jakiejś części istnieć. Bez tak zwanego kina „komercyjnego” (tak zwanego, bo w zasadzie każde kino jest komercyjne) nikt by nie zauważył, które jest to „artystyczne”, też tak zwane zresztą. Pewnie dla wszystkich ‚smakoszy’ takiej znanej i uznanej twórczości, których zdaje się na ZOOM-ie było pełno, moje podejście byłoby objawem dyletanctwa, braku wyrobienia artystycznego, niskiej kultury i setki innych rzeczy, których nazw nawet nie znam, ale nie będę udawać, że przysłowiowe „syf, kiła i mogiła” w przedstawianiu rzeczywistości pomieszane z rzeczami, które mnie irytują nie tylko w filmie, ale w sztuce w ogóle, będą mnie brały. Trochę jak z Gombrowicza: „Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?”. Bo ja uważam, że film nie musi być drapieżny i zaangażowany do bólu. Film musi być po prostu dobry. A tutaj jednak tego mi zabrakło.

Dyskusja po filmie od samego filmu była dużo fajniejsza. Chociażby dlatego, że Eryk Lubos to człek skromny, z nieprawdopodobną ilością dystansu i jakby się tak zastanowić, to nie bardzo wiadomo, co tego wieczora powiedział na serio, a co dla żartu. Chyba na tym polega jego urok. Mimo, że z masą rzeczy, które padły z jego strony, nie mogłabym się zgodzić (zdecydowanie optuje za Smarzowskim i za paroma jeszcze innymi twórcami tego pokroju, za „szokującym” kinem i innymi takimi). Ale bawiło mnie – naprawdę, rozwaliło mnie mocno – to, że gdy zwrócił się do widowni (bo to my oglądaliśmy, my powinniśmy się wypowiedzieć) i zaczęto zadawać mu pytania, on z rozbrajającą szczerością próbował oddać głos prowadzącemu spotkanie przy tych co bardziej wydumanych. Moje było proste i otrzymałam na nie w sumie też prostą odpowiedź. I to mi się bardzo spodobało. Bo Lubos to nie żaden „och, wielki artysta”, żadne „ę, ą”. Określił się jako narzędzie w rękach reżyserów (ale bardzo fajne narzędzie, jak wszyscy wiemy), a gdy go chwalono – bo oczywiście prowadzący musiał wspomnieć, ileż to nagród za ten ‚biedny, niedoceniony przez dystrybucję’ film zacny gość dostał na różnych ważnych festiwalach – wyglądał jak ktoś, kto chciałby się schować pod stołem. Bo „to film jest tu gwiazdą”, a nie on.

I po autograf też spokojnie można podejść.

Eryk Lubos jest fajny. Nie wszystkie filmy, w których gra, są, ale on jak najbardziej.