Nostalgia pod Wyrwigroszem

Tego wpisu nie sponsoruje żaden portal kabaretowy, nie stoi za nim reprezentant żadnego z szumnych fanowskich projektów, a jeśli okaże się, że na występie nie stawił się nikt z lokalnych mediów, to nie będzie żadnych zdjęć (na co wszystko zresztą wskazuje, bo póki co nie znalazłam nawet jednego). Ale i tak będzie fajny.

W tak zwanym międzyczasie, tj. od występu Ciachów działy się różne rzeczy, skończył się póki co „Doktor Who” (o czym notka była), zaczął się nowy rok akademicki (o czym notka może będzie, jeśli się znowu USOSem wścieknę), ale mniejsza z tym. Przy okazji Barejady właśnie coś wspominałam, że chyba JCK zaczyna przełamywać monopol teatru na kabarety i ma ściągnąć Wyrwigroszy do Jeleniej. I wiecie, co? Faktycznie. Ściągnął. Wprawdzie pewności nie mam, ile to ma wspólnego z tym całym łamaniem, bo bilety z BiletówNaKabarety po 5 dych, ale mimo wszystko sytuacja ładna. Bo po primo – cóż to 50 złotych za Kabaret Pod Wyrwigroszem? To akurat jedna z tych ekip, za których występ jestem w stanie zapłacić o wiele więcej niż normalnie. A po secundo – to jednak JCK. To znaczy „gramy po ludzku w weekend, czyli że w sobotę”, a nie „gramy w poniedziałek, bo wtedy teatr ma wolną salę”. Dla kogoś, kto od pewnego czasu spędza cztery dni w tygodniu poza Jelenią to ma wielkie znaczenie.

Prawdę powiedziawszy, aż do środy czy też czwartku przed występem nie miałam pewności, czy aby na pewno się tam pojawię. Z jednej strony względy finansowe. Okej, sympatie sympatiami i podejście podejściem, ale co innego deklaracja, a co innego rzeczywistość, niestety. Wprawdzie sumę udało się zdobyć, ale na pewien czas to będzie raczej ostatnie moje kabaretowe szaleństwo. Tym samym dochodzimy do „z drugiej strony” – późno dopadłam kasę, późno posłałam kogoś po bilety. Istniał zawsze jakiś tam cień szansy, że miejsc już zwyczajnie nie będzie. Ale nie, jednak nie. Były. Dziesiąty rząd, ale lepsze to niż nic. Poza tym w gruncie rzeczy to nie jest aż tak zła lokacja od czasu, kiedy wyremontowali sobie salę i z dalszych foteli też całkiem nieźle widać.
Dopiero obudziwszy się w sobotę rano uświadomiłam sobie, że kurwa mać, ja dzisiaj idę na Wyrwigroszy. I się zaczęła nerwówa z podnietą. Bo jakby się tak zastanowić, to ostatni raz widziałam ich na „Lubuskim wartym zachodu” ponad dwa lata temu. A na pełnoprawnym występie to uuuuu… jeszcze dawniej. W marcu 2008. Cztery lata, grube cztery lata. Toż to czasem nawet po krótszej przerwie człek bywa spragniony widoku ulubionej ekipy na scenie, a co dopiero po takim czasie.

To było jedno z najlepiej zainwestowanych 50 złotych w tym roku.
Zacznijmy od tego, że nie znam chyba żadnego innego kabaretu, który przed występem upraszałby głosem kolegi-radiowca o wyłączenie wszelakich urządzeń mogących powodować hałas. Czyli: pił łańcuchowych, młotów pneumatycznych i mieczy Jedi xD Ale oczywiście przeciętni widzowie mają przy sobie telefony i one też się liczyły.
Zaś sam występ… No cóż. Customizowany, jeśli wierzyć ich słowom. A ja tam wierzę. Możesz powiedzieć, że część numerów już znałeś. Być może nawet większość. Ale na pewno nie możesz powiedzieć, że przez to źle się bawiłeś. O nie, nie, nie. Bo przecież przy tym nowym, „futurystycznym” skeczu nie uśmiechnąć się nie sposób, chociaż nie należy do moich jakichś najbardziej ulubionych. Przy numerze o policjantach grających w zdrobnienia takowoż, chociaż tym razem pominęli mój ulubiony dialog. Kresowiaków za to nie zabrakło i dobrze, bo w końcu przy nich też zawsze jest śmiesznie. I piosenki. PIOSENKI, YESSS. Wiecie, że oni nadal grają „Ja śpiewam nie wiem, o czym”? Ludzie już nawet nie pamiętają pewnie, co to był za Ivan od Delfina, a i tak grają. Nie, nie narzekam, bo to bardzo fajna piosenka. Tak tylko… spostrzegam. „Trzech rumuńskich tenorów” też jeszcze pokazują. I też nie marudzę, bo cholera, to takie dwa numery, które w złotym okresie fanowania wałkowało się do oporu i bardzo przyjemnie mi się kojarzą obydwa. Jak zresztą i pewna ballada o szosie, chociaż ta akurat zupełnie bez sentymentu, bo młode toto przecież, ledwo półroczne może. Ale podoba się i poprawia nadwątlony nastrój, zwłaszcza gdy się ogląda na żywo jako bis po smacznym występie. Ktoś gdzieś się po Mazurskiej mądrzył, że się może podobać tylko dlatego, że sparodiowany utwór jest popularny i chwytliwy. I ten ktoś strzelił kulą w płot, bo oryginał to earworm, czyli w ucho może wpada i każdy go zna, ale nie każdy lubi. A wyrwigroszowa parodia da się lubić, bo ma dobry tekst. Śmieszny, ale w czasach, kiedy największą furorę robią siekierą ciosane, ‚kontrowersyjne’ na siłę dżołki, to niektórzy może po prostu nie rozumieją. Ale zostawiając patologie i wracając do występu – mówiąc o utworach muzycznych tego wieczoru nie sposób pominąć „Takiego czegoś”. W sumie też piosenka, ale skoro się uparł pan Polaski, coby nazywać ją mianem „Takie coś”, to niechże mu będzie. Ładne nawet to coś było. Bardziej refleksyjne niż śmieszne, ale słuchało się przyjemnie. Pewnie można by było jeszcze trochę doszlifować, ale jak znam życie i ich (a w sumie to Maurycego, który – uwierzcie mi – w Kurtynie Siemiradzkiego potrafi się nieźle wydrzeć!) to z czasem wyrobi się samo. To chyba wszystko. Niczego nie pominęłam. Może ewentualnie międzyskeczowe gadki, też śmieszne. Łukasz wciąga publikę w rozmowę, wrzuca dowcipy raz i drugi, coś tam wplecie bieżącego, niby to od niechcenia, ale wiadomo, że taki jest tych żartów cel. A motyw pt. „bijcie brawo bardzo głośno, bo Maurycy jest stary i przygłuchy” nie zestarzeje się chyba nigdy.

Nie mogłam się zebrać do kupy przed występem. Nie mogłam się zebrać do kupy po występie. Do tego stopnia, że taką niedużą w sumie notkę składałam ponad dwa tygodnie. Ktoś powie, że to sentyment i tylko sentyment, bo przecież Wyrwigrosz to taki niemodny dzisiaj kabaret. Figę z makiem. To sentyment i radocha, że podczas gdy tuziny innych ekip, za które kiedyś dałabym się pokroić, poturlały się w jakichś niekoniecznie dobrych kierunkach, ostało się kilka, które nadal trzymają się tego, co było w nich dobre. Przychodzę na występ po roku czy tam dwóch i nie czuję niesmaku, za to bawię się jak kiedyś. To przykre, że nie mogę tego powiedzieć o wszystkich kabaretach, które kiedyś lubiłam, ale z drugiej strony cieszę się, że są w ogóle jeszcze takie, o których mogę się tak wypowiadać. Wiecie. Szklanka do połowy pełna.
Im starsza się robię, tym częściej patrzę wstecz, swoją drogą. Nie wiem, czy to normalne, czy to dobre, ale szczerze powiedziawszy mało mnie to obchodzi. W tym wypadku to było… fajne. Po prostu. Trochę jak z Ciachami. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo miałam ochotę na występ, aż w końcu się trafił. Tylko tutaj historia za tym wszystkim trochę dłuższa.