Na stojaka

Wbrew temu, co mogło by się wydawać na pierwszy rzut oka, to wcale nie jest tak, że shejciłam całą instytucję stand-upu dokładnie w momencie, kiedy zaczął on powoli acz sukcesywnie włazić na nasze sceny i scenki. To w ogóle nie jest tak. Nigdy przecież nie dałam powiedzieć złego słowa na Grzegorza Halamę – bądź co bądź jednego z pionierów i propagatorów w czasach, zanim to wszystko zrobiło się modne i cool. Chichrałam się zawsze na babskich pogadankach Kaśki Piaseckiej. Z radością oglądam większość nagrań ze sławetnego „HBO na Stojaka!” (i nadal mam nadzieję, że panowie Kiljan i Sapryk wrócą kiedyś do tego biznesu, bo świat bez ich gadki jest smutniejszy). Czasem powiem coś miłego o niektórych młodszych artystach, po cichu kibicuję Tomkowi Kołeckiemu, nie przyłożyłam nigdy szpadlem ensemblowi Poliż Stand-Up. Ale z drugiej strony czuję się czasami wręcz zalana przez tych wszystkich, którzy stanowczo za mocno wzięli sobie do serduszka stwierdzenie, że w tej dziedzinie można pozwalać sobie na więcej. No i sobie folgują po całości. O seksie bardziej dosadnie wolno? To dawaj. Przekląć szpetnie raz, drugi, trzeci, piąty, pięćdziesiąty? Sru. Wsiąść na każdą znalezioną w zasięgu wzroku drażliwą kwestię i zajechać ją jak łysą kobyłę? Iiiihaaaa! I jeszcze to nieco histeryczne podejście środowiska okołokabaretowego, które w pewnym momencie na hurra zapragnęło wepchnąć tę formę dosłownie wszędzie, niczym w swoim czasie impro, doprowadzając po trosze do zachłyśnięcia się pt. „Każdy zakład pracy chce mieć swojego stand-upera”.* Ogólnie mój własny brak przekonania skrzyżowany z nadmiarem idącym z zewnątrz, który rzadko działa na mnie dobrze. Nie wiem, może jestem jakaś staroświecka (chociaż ni cholery się za taką nie uważam), ale wolałabym trzymać się zasady, że co przystoi sytuacji gadki-szmatki przy barze, niekoniecznie musi trafić na scenę. Zwłaszcza, jeśli mówimy o humorze. Tak się moje myślenie układało w tym temacie, a tu mi nagle wyskakuje wspólne granie Tomasza Jachimka i Rafała Rutkowskiego. 8 września. We Wrocławiu, czyli na mojej dzielni, w klubie Vertigo. Niestety lub stety stand-upowe właśnie.

Historia związana z Tomaszem Jachimkiem jest długa, niemalże dziesięcioletnia i wydawać by się mogło, że mniej więcej dokładnie opisywana na bieżąco na łamach tego bloga, ale prawda jest taka, że dobrze byłoby dokonać chociażby małego bilansu. W moich najwcześniejszych zachowanych kabaretowych zapiskach – niepozornym zeszycie w grubej, różowej okładce – z 2006 roku już jest otoczony sporawą dozą uwielbienia, czyli wszystko musiało zacząć się mniej więcej wtedy lub (co bardziej prawdopodobne) chwilkę wcześniej. Odnotowane zostały niemal wszystkie jego co ważniejsze pojawienia się telewizyjne, wliczając w to program Kuby Wojewódzkiego, prowadzenie koncertu na festiwalu Top Trendy, „Mój pierwszy raz” czy zrobione z Łowcami.B jednorazowe babadziwko pt. „Superprogram”, którego pewnie poza mną nikt nie pamięta. Wszystko okraszone zachwytami i szczerą miłością do protest songu „Zło”, wiązanki melodii popularnych „Jestem z innej planety”, monologu o alpiniście Marczaku i innych ówczesnych numerach z jego repertuaru. Blogowe wzmianki wystukane jakieś niepełne 2 lata później wskazują, że ten stan rzeczy niezbyt się zmienił. Może tyle, że zelżał z „Jachim bogiem, Jachim nałogiem” do „Tomasz, ach, Tomasz”, ale to raczej naturalna sprawa. Czy to właśnie dlatego próbujące się silić na jakąkolwiek merytoryczność opisy najczęściej zastępowało sarkanie na jego fryzjera, tego nie wiem… xD Ale nie. Szczerze. Co najmniej dwa razy zauważyłam stwierdzenia dotyczące nietwarzowości jego uczesań i z perspektywy czasu bawi mnie to okropnie. Well. Od momentu zainteresowania się Limem szczególnie cieszyły mnie ewentualne wspólne występy Tomka z jego bratem Szymonem, również kabareciarzem. Bo wiadomo, takie smaczki zawsze w jakiś tam sposób robiły mi dzień. Co jeszcze? Tytułowanie go jednym ze swoich mistrzów. Ból różnych szlachetnych części ciała, gdy przydarzyła mu się jakaś przygoda z reklamą jeszcze w czasach, gdy gotowa byłam się bić na gołe piąchy za to, żeby artyści kabaretowi takich rzeczy nie robili. Zachwyt nad siłą słowa w jego monologach i urokliwym nadmiarem ekspresji w jego ruchach na scenie. Silnie przekonanie, że nawet dałoby się go nauczyć śpiewać, gdyby tak odpowiednio przemaglować, bo w niektórych piosenkach szło wychwycić ładne nuty. Jakaś młodzieńcza, może trochę naiwna wiara, że „(…) jak Jachimek, to spieprzone być nie może”. Początek roku 2009 i „(…) Tomasz Jachimek – mimo wszystko (a raczej pomimo wszystkiego) jeden z moich najulubieńszych artystów kabaretowych”, który „(…) z kolejnymi latkami na scenie niczym domowej roboty winko nabiera specyficznego smaczku (…)”. Oglądanie „Przystani” dla jego trzecioplanowego comic reliefu. A potem cisza. Długa, długa cisza. Kolejna wzmianka dopiero w lipcu 2012, we wpisie o Mazurskiej Nocy Kabaretowej, ale już skrajnie odmienna w nastroju. Bo będąca parafrazą słynnej linijki z filmu „Chłopaki nie płaczą”. Tej o ucinaniu ręki. Kto pamięta ten tekst, zrozumie, o co chodzi. I chociaż zaraz potem stwierdzam, że mimo wszystko trochę się pośmiałam, nawet głupi wyczuje, że w międzyczasie ewidentnie coś tu zgasło. Organicznie wręcz nie znoszę stwierdzenia, że z zainteresowań się „wyrasta”, dlatego ni cholery nie zinterpretuję tego w taki sposób. Znudziłam się? Też nie sądzę, aż tak dużo tego Jachima w telewizji nigdy nie było, at least w porównaniu do niektórych jego kolegów. Jego granie już nie jest aż tak fajne jak kiedyś? Cóż. Tak. To chyba to. Innej opcji nie widzę.

No, ale skąd mi się ten Rafał Rutkowski wziął? Można by powiedzieć, że przez program „I kto to mówi?” i nie byłoby to aż takie duże kłamstwo, ale nie. Można by sklejać ze sobą różne wcześniejsze drobiny – jakieś programy na Comedy Central, które gdzieś mi świtały w głowie, występy po filmach i serialach w podobny sposób tkwiące mi w pamięci, wspomnienie czyjejś opowieści o tym aktorze, który bez kompleksów zgodził się na mocno roznegliżowaną sesję dla jednego z magazynów… Ale nie. Prawda jest bardziej specyficzna. Właściwym punktem początkowym dla całej sprawy był wybór tego pana do roli Malekitha w polskiej wersji językowej filmu „Thor: Mroczny świat”.

Proszę mi się tu nie chichrać po kątach. To, czyim głosem przemówi szef zmutowanych elfów z kosmosu, było w swoim czasie w środowisku okołodubbingowym tak zwanym serious business. Głównie dlatego, że na ekranie grał go Christopher Eccleston, czyli sam Dziewiąty Doktor, ponadto wszyscy uznaliśmy „Thora…” za pierwszy film, w którym odezwie się on w pięknym polskim narzeczu (jak się potem okazało nie do końca tak było, ale ciii), więc temat był gorący niczym grzejnik. Aż w końcu szast, prast, obsadę dubbingu ujawniono, pan Modestowicz jak zwykle zafundował odpowiednią porcję dobrych nazwisk, w tym… No właśnie. Nie wiem, jak inni, ale ja po dłuższej chwili wpatrywania się tępo w literki chlasnęłam się otwartą dłonią w czoło i krzyknęłam: „NO PRZECIEŻ!”. Nikt zapewne nie spodziewał się takiego wyboru – mało kto w ogóle wiedział, że Rutkowski para się dublażem – ale kiedy przyszło co do czego, to był strzał w dziesiątkę. Bo nie chodziło tylko o relatywnie zbliżoną barwę głosu. Toż to nawet z twarzy Chris i Rafał są do siebie podobni do tego stopnia, że pod koniec lat 90., gdy byli trochę młodsi i mieli nieco więcej włosów, mogliby uchodzić za rozdzielonych po urodzeniu. A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Malekith w filmie i tak jest przefiltrowany, więc zgodnie ze szkołą robienia synchronu po łebkach mógł go podkładać jakikolwiek aktor. Tylko, że tutaj rządził Waldemar Modestowicz, który zdecydowanie NIE przygotowuje dubbingów na odwal-no-się i wybrał kogoś, kto spokojnie może dawać głos Ecclestonowi w polskich wersjach już na stałe. Dlatego kocham tego reżysera, tak swoją drogą.

Niby nic, a tak to się zaczęło. Potem dopiero było ogarnianie filmów, seriali, okazjonalnych występów kabaretowych i stand-upu. Trochę skorzystali na tym jego koledzy z Teatru Montownia, którzy podejrzanie często są obsadzani na ekranie razem z nim. I co się okazało? Że Wierzbickiego znam i lubię, że Perchucia znam i lubię, a Krawczuka… cóż, słabo kojarzę, ale mimo to nie odmówiłam mu odpowiedniej porcji sympatii. Oczywiście nie przez wszystko udało mi się przebrnąć – „Daleko od noszy” czy „Domu nad rozlewiskiem” nie da się oglądać na trzeźwo, a takich „Grzesznych i bogatych” nadal boję się dotknąć nawet przez ściereczkę. Ale z drugiej strony inne pozycje były nieraz jak kuchnia pełna niespodzianek, jak się zresztą okazało mocno podszytych nostalgią. No, bo co. „Bank nie z tej ziemi” zna każde szanujące się dziecko lat 90., w końcu to w dużej mierze kwintesencja tamtych klimatów, a tu nagle wyskakuje ci Rutek młodszy od ciebie, z burzą włosów i w modnym wtedy, ale nadal paskudnym workowatym swetrze. Jak tu się nie rozczulić? A już zupełnie rozmiękło mi wszystko co się dało, gdy odkryłam pana Rutkowskiego (pospołu z kolegami Wierzbickim i Krawczukiem, baj de łej) w obsadzie teatru telewizji „Bambuko”. To przedstawienie z malutką jeszcze Kają Paschalską jest kolejną rzeczą, która z mojej perspektywy była nieoderwalnym elementem tamtej dekady i jakimś jednak doświadczeniem zbiorowym wychowującej się w niej dzieciarni. Zresztą, co ja będę owijać w bawełnę. Widziałam ten spektakl w całości bodaj tylko raz, ale to i tak wystarczyło, żeby trzy psy głównej bohaterki o kompatybilnych imionach Nonsens, Absurd i Paradoks ukradły mi kawałek serca. To uczucie, gdy okazuje się, że aktorzy, których lubisz teraz, w jakimś stopniu wiele lat wcześniej zrobili ci dzieciństwo, nie daje się porównać do niczego innego.

Mogłoby się wydawać oczywiste, dlaczego gdy tylko w Sieci pojawiły się pierwsze informacje o wspólnym występie Jachimka i Rutkowskiego we Wrocku, od razu zapragnęłam się na nim pojawić. Mogłoby. Nie przypadkiem zaczęłam zdanie od tego słowa. Bo jak teoretycznie to wygląda? „Pewnie idzie tylko i wyłącznie dla Rutka, skoro Jachim jej już nie robi”. Stwierdzenie niby akuratne, ale jak tak mu się uważniej przyjrzeć, to każda z jego dwóch części zawiera w sobie kłamstewko. Chyba nikt, kto mnie chociaż trochę zna, nie uwierzy, żeby bez istotnej przyczyny totalnie i bezwzględnie mi przeszło z Jachimkiem. Nie było przecież jakiegoś konkretnego momentu zjazdu, żadnej smugi cienia, nagłego fikołka w dół na złamanie karku i innych kości. Rozlazło się toto względnie pokojowo i tyle, a faktem pozostaje, że gdy podczas ostatniego wakacjowania się we Władysławowie trafiłam któregoś wieczora w TV na jachimkowy odcinek „Kronik facetów z klasą”, to trochę serce mi zmiękło. Troszkę. Troszeczkę. A z Rafałem aż tak różowo do końca nie było, bo chociaż starałam się zaliczyć wszystko, do czego przyłożył łapkę i do czego miałam dostęp, to przy jego stand-upach wychodziło… baaardzo różnie. Chociaż najczęściej wszystko dałoby się sprowadzić do opcji, że przez wzgląd na jego urok osobisty, aktorski talent do sprzedawania niemalże wszystkiego i jakąś moją własną sympatię potrafiłam tolerować żarty, za które w zasadzie każda inna osoba zostałaby zmiażdżona i zmieciona pod szafę. Co nie zmieniało faktu, że z przełykaniem tego było ciężko i nie zawsze dawałam radę. Stałych wstawek swego czasu robionych w „Tylko dla dorosłych” już nie zdzierżyłam…
No i poszłam. Co zabawne, okazało się, że klub Vertigo nie dość, że nie znajduje się wcale tak daleko, to jeszcze w takim miejscu, które w czasie mojego tak zwanego studenckiego życia mijałam być może nawet setki razy. Ot, taka niespodzianka.

Jeśli powiem, że wyszło o wiele lepiej, niż się spodziewałam, to będzie najwłaściwsze podsumowanie. Przy obydwu panach. Jeszcze tylko temat „nieuświadomionych stand-uperów” (czyli tych wszystkich osób publicznych bezwiednie chlapiących śmiesznymi tekstami na prawo i lewo) na dzień dobry podjęty przez każdego z nich i… tutaj podobieństwa się kończą. Jachimek jako artysta stand-upu w zasadzie nie jest jakiś bardzo odmienny w sposobie mówienia od dawniejszego Jachimka, który stand-uperem się jeszcze nie nazywał. Tylko tematyka doprawiona. Muszę przyznać, że z umiarem, bo to nie jest tak, że nagle wszystko zaczęło się kręcić wyłącznie wokół wódy, księży i chędożenia. Zostaje ciągle kupa udanej obyczajówki, chociaż czasami trochę podszytej stereotypem, jak chociażby w opowieściach o nastoletnim bratanku, który jak każde szanujące się dziecko z wierzeń starszego pokolenia nie widzi świata poza swoim smartfonem i gadaniem skrótami. Ale w sumie tylko tutaj mam większe zastrzeżenia. To, co bardziej pieprzne, w zasadzie nie przekracza zbytnio granic dobrego smaku, które tak bardzo za nic mają co niektórzy młodsi koledzy. Doszukiwanie się dwuznaczności w „Kubusiu Puchatku”, dość zbesztane przeze mnie po zapremierowaniu się w telewizji, tego wieczoru ukazało się w bardziej doszlifowanej i tym samym o wiele strawniejszej wersji. Wybór najlepszych kwiatków z amatorskich opowiadań erotycznych z kolei bez nadmiernego wysilania się wygrywał ze wszystkim i aż żałuję, że taką śmietankę pozostawiono na koniec. Ale… kurczę. Mimo tych wszystkich zalet nie mogłam się opędzić od uczucia, że to już nie jest to. Czegoś mi brakowało. Może nie cholernie, może nie aż tak bardzo dotkliwie, ale jednak. Nie dostrzegłam u siebie wyraźniejszych oznak entuzjazmu, który zapewne udzieliłby mi się w tego typu sytuacji te parę ładnych lat wcześniej. I wiecie, co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? Skłamałabym mówiąc, że nie bałam się tego… Z kolei przy Rutkowskim obawiałam się w zasadzie tylko jednego. Że znowu zaprzątnie mi uwagę tym swoim aktorskim jestestwem tak bardzo, że bez mrugnięcia okiem zaakceptuję wszystko, czym rzuci ze sceny, cokolwiek by toto nie było. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do Jachimka tutaj moja sympatia jest względnie świeża i ciągle wyjątkowo żywa. Pytanie brzmiało, czy to wystarczy, bo zgodnie z przypuszczeniami program zaczął szybko dawać po garach. Dyskusyjne uzdrowienia, depilacja tyłka, burdel dla dendrofili, operacje plastyczne tych miejsc, które oglądają tylko twój facet i ginekolog… Już na poziomie samych haseł to brzmi jak brzmi. Oczywiście ich realizacja była o wiele lepsza, ale sami wiecie. Cholera. Mnie nie wypada chichrać się z tego w miejscu publicznym! A tu, kurczę, ciężko się jednak powstrzymać. Najbardziej rozwalił mnie fakt, że… temat był tam podjęty. Kiedy połowa ludzi śmieje się, bo się śmieje, a druga robi to ze łzami w oczach, po cichu załamując się nad tym, jak mocno żenujące kwestie ich rozbawiły. W punkt. Tak bardzo w punkt. Oczywiście nigdy nie mogłam być do końca pewna, czy faktycznie wszystkie żarty śmigające nad moją głową były o kilka ładnych poziomów lepsze od tego, co serwują inni stand-uperzy, czy po prostu znowu dałam się parę razy porwać czyjejś osobowości – chyba taki to już urok tego pana w tej dziedzinie… Ale byłoby nieuczciwe stwierdzenie, że wszystko wyglądało mniej więcej w taki sposób. Pojawiły się przecież też tematy, które być tak bardzo „po bandzie” już dawno przestały, dajmy na to marihuana. Rozważania, czy legalizować, czy lepiej sobie darować. Chyba nie będzie dużą przesadą, jeśli powiem, że ten fragment występu był zdecydowanie tym najlepszym. Zapewne za opowiastkę o koledze, na którego trawa nie działała, a w niej jedną z najcudowniejszych puent, na jakie się napatoczyłam. Równie pięknego połączenia teoretycznie absurdalnej sytuacji z praktycznie pasującym kontekstem nie spotkałam od dawna. Kto tego (jeszcze) nie słyszał, naprawdę powinien mocno, mocno żałować. Plus ten jeden jedyny ostry pocisk, który zaakceptowałam bez żadnego ale – o polskich filmowcach na haju. No bo tego. SÓÓÓÓÓÓÓLLLLLL. Pozdrawiam zorientowanych.

Skończyło się tak, jak się skończyć chyba po prostu musiało, niezależnie od jakichkolwiek oczekiwań i przypuszczeń. Podgryzało mnie tak po trochu z tym Rafałkiem przy mikrofonie, chociaż się mocno opierałam, podgryzało, aż wreszcie dopadło w ciemnym klubie i zjadło do kosteczek. Nieczęsto zdarza mi się sytuacja, w której po długim okresie nieprzekonania powoli jednak daję się skusić. Ale to zawsze jakaś nowa lekcja. Że możesz mieć swoje poczucie humoru, którego twardo się trzymasz, ba – nawet posiadać jakieś zasady w tej kwestii. A i tak istnieje szansa, że pewnego pięknego dnia trafisz na artystę tak ujmującego i wdzięcznego w absolutnie niewymuszony sposób, że to wszystko diabli wezmą. Każdy może mieć swoje komediowe Waterloo. Moje jest długie, chudziutkie, lekko łysiejące i ma trochę większy nos niż reszta ludzkości. No cóż, wychodzi na to, że w życiu faktycznie pewne są tylko śmierć i podatki. Bo, jak już wcześniej wspominane było, to nie jest żadna wielka tajemnica, że do tej pory żyłam w dużej mierze podejściem „Rutkowski aktor – tak, Rutkowski stand-uper – nie, w najlepszym wypadku niekoniecznie”. Teraz jestem pewna, że właściwsze jest inne. Rutkowski pod każdą możliwą postacią! Aktor na serio, aktor na śmieszno, w improwizacji, stand-upie, dubbingu… Wprawdzie nie zaistniała jeszcze forma „Rutkowski w słuchowisku” czy „Rutkowski czytający audiobooka”, ale z nadzieją w oczach liczę, że to kwestia czasu. W każdym razie bierzmy i jedzmy z tego wszyscy. Przynajmniej będzie nam weselej i ogólnie przyjemniej, niezależnie od tego, czy to będą te komediowe rzeczy czy te mniej. Bo fajność tego pana zawsze przekłada się w mniejszym lub większym stopniu na jakąś uciechę odbioru. Nawet teraz, gdy na tapecie mam najświeższą rozmowę z głównym zainteresowanym z radiowej Czwórki, która w pewnym momencie zeszła na temat kabaretu w telewizji, co skończyło się cichą acz dosadną krytyką ze strony gościa. A ja słucham i – chociaż Kabaret Starszych Panów mnie nie podnieca – mimowolnie nucę pod nosem: „Katuj, tratuj, ja przebaczę wszystko ci jak bratu…”.** Oto cała ja. Calusieńka.

P.S. Taka ciekawostka na koniec – obrazki użyte do zilustrowania tego tekstu to moją własną rączką trzaskane zdjęcia, z których na jakieś 100 zrobionych w ogóle około 60 wyszło jako-tako, zaś aż 5 w stopniu nadającym się do bezwstydnej publikacji. Sławy w tak zwanym środowisku na tym nie zrobię, ale jak na pierwszy raz to chyba całkiem zacny wynik. Wszystkie z tych udanych ujęć można znaleźć na blogowym fanpejdżu, który żyje, ma się raczej nieźle i w miarę regularnie wypełnia się dodatkowym kontentem. Zapraszam: [klik!].

 

* Wiem, nadużywam tego stwierdzenia, ale od czasu, gdy ktoś gdzieś kiedyś podrzucił nim przy okazji jakiejś dyskusji o impro, zwyczajnie się zakochałam w jego celności.
** Ale tak swoją drogą to zabawne – na temat kondycji współczesnego polskiego kabaretu zawsze wypowiadają się nie główni zainteresowani, ale: a) stand-uperzy właśnie, b) artyści innych dziedzin, tj. aktorzy albo piosenkarze, c) kabareciarze, którzy już dawno wylecieli z tak zwanego obiegu, d) twórcy inicjatyw „offowych”, które najczęściej są tak nadęte i wydumane w swoich założeniach, że przez to zupełnie nieśmieszne. Nie pytajcie, dlaczego. To po prostu tak działa.