Wieczór trzech panów, czyli Szekspir w pigułce

Już jakiś dłuższy czas temu, wymieniając komentarze z moją kochaną Astroni, odkryłyśmy pewien smutny wniosek – przeprowadziłam się bliżej stołecznych teatrów tylko po to, żeby w kilka miesięcy później za sprawą śmiesznego chińskiego wirusa w gruncie rzeczy je stracić. Niby późną wiosną 2020 większość placówek powróciła na czas pewien do jako takiego funkcjonowania, ale… No właśnie. Z dużym naciskiem na „jako takiego”. W ówczesnych okolicznościach totalnie nie uśmiechała mi się wizja wizyty w teatrze, podczas której spędzasz półtorej do nawet trzech godzin z, pardon my French, szmatą na gębie, drżąc non stop, żeby przypadkiem nie kaszlnąć lub nie kichnąć, bo czujne oko dyżurnej pielęgniarki patrzy, a ręka znajduje się niebezpiecznie blisko telefonu z numerem do sanepidu. Tego ostatniego nie zmyśliłam, zupełnie serio Teatr Narodowy miał u siebie „służbę pielęgniarską”. I nie zapominajmy o tym, że aby w ogóle móc wejść do środka, trzeba było wypełnić odpowiedni świstek. Taki, dzięki któremu służby cię dopadną i zamkną w domu na minimum dwa tygodnie, jeżeli okaże się, że ktoś inny kaszlnął w trakcie przedstawienia. No ogólnie Orwell. Dziękuję, postoję. Uznałam, że w takiej sytuacji wolę zrezygnować z „żywego” teatru do czasu, aż wszystko wróci do normalnego stanu. Bo w końcu wróci. A całe to forsowane przez niektórych pojęcie „nowej normalności”, próbujące afirmować sytuację zdecydowanie patologiczną, budzi we mnie przemożną chęć splunięcia.

I tak by pewnie moja noga nie postała w pobliżu jakiejkolwiek inicjatywy teatralnej jeszcze przez długi a nieokreślony czas, gdyby nie letnia aura oraz zaradność co niektórych scen. Bo skoro w pomieszczeniach jest ciężko i rygorystycznie, to róbmy przedstawienia plenerowe, bo na świeżym powietrzu obostrzenia nie obowiązują. Pomysł niczym strzał w dziesiątkę! Wśród tych, którzy na niego wpadli, była ekipa Teatru Scena Współczesna. Kameralne grania dla maksymalnie 30 osób na zadaszonym patio w podwórzu budynku… to brzmiało jak plan na wieczór. A o tym wszystkim dowiedziałam się przypadkiem, przeglądając fejsbukowe wydarzenia w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Właściwa decyzja zapadła jednak dość nagle, w przeddzień pierwszej soboty września. Hop, siup, przelew, bilet w pdfie i już. Pozostawało niecierpliwie czekać na sobotni wieczór.

Z braku papierowego biletu łapcie autorskie zdjęcie scenografii.

Przyznaję, cieszyłam się na ten powrót do teatru bardzo. Do tego stopnia, że – jak to ładnie ujęła jedna z moich współlokatorek – odwaliłam się jak szczur na otwarcie kanału. Nowa sukienka, ta wychorowana jak rzadko różowa landryna z H&M, przez którą oszalały influencerki i zapewne dlatego musiałam się nachodzić, żeby dostać swój rozmiar. Równie nowe sandałki, niewiele mniej różowe, za to bardziej błyszczące. Mimo niepokojących prognoz zwiastujących wieczorną burzę naiwnie liczyłam, że uda mi się dotrzeć suchą nogą na Mokotów, wyglądając równie odświętnie, co w momencie wyjścia z domu.
Prawie się udało. Prawie. Momentem krytycznym okazała się droga do teatru z knajpki znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Wydawało mi się, że jak szybko przebiegnę z parasolką nad głową, to aż tak bardzo nie zmoknę. Skalę swojego błędu zrozumiałam dopiero, wbiegając na przejście dla pieszych i widząc strumienie deszczu płynące ulicą.

Etykieta sukienki nie kłamała. To faktycznie stuprocentowa bawełna. Tylko ona potrafi tak nasiąknąć wodą.

W tym momencie ja i parę osób, które przybiegły razem ze mną, dziękowaliśmy pradawnym bogom za istnienie daszku nad patio, nawet jeśli jest tylko plastikowy i w paru miejscach trochę z niego kapie. Ale ważne było też to, co pod dachem. Pani z obsługi od razu zaproponowała zmoklakom skorzystanie z toalety, coby się wysuszyć, na co przystałam z chęcią, zaś do łazienki poprowadził mnie jeden z aktorów. „Nieźle się zaczyna!”, pomyślałam. Szczęściem w nieszczęściu miałam ze sobą marynarkę, która nie zamokła, więc wizja spędzenia reszty wieczoru w wilgotnych ciuchach aż tak nie przerażała. Zresztą gdyby się okazało, że nie mam czym się owinąć, obsługa teatru oferowała do wypożyczenia na te kilka godzin przypadkowe okrycia wierzchnie spośród kostiumów. Nie, poważnie mówię – jeden z panów obejrzał spektakl, ciepło ubrany w coś, co przypominało góralski kubrak. Ponadto ugoszczono nas winem, a przygotowujący się do grania aktorzy raczyli nas anegdotami związanymi z tytułem, który mieliśmy obejrzeć. Parę lat już chodzę po teatrach, ale takiej domowej atmosfery nie spotkałam jeszcze chyba w żadnym!

Mimo to oczekiwaliśmy godziny rozpoczęcia się spektaklu z pewnym przestrachem. Jeden z aktorów dojeżdżał z Łodzi i trochę się spóźniał, zaś padający deszcz bębnił w plastikowy dach patio tak głośno, że zagłuszał wszystko – obsada nie byłaby w stanie grać, ciągle przekrzykując ten hałas. Szczęśliwie spóźnialski dotarł w porę, a opady ustały na tyle, że mogliśmy zacząć ze stosunkowo niewielką obsuwą.

Nie znalazłam na fanpejdżu teatru zdjęć z naszego grania, ale za to było to jedno z naszego backstage’u. Super, poza wspomnieniami mam taką pamiątkę!

Nie jest łatwo omawiać „Dzieła wszystkie Szekspira”, bo to jeden z tych teatralnych tytułów, które lepiej oglądać niźli o nich pisać. Wiele bowiem zależy tutaj od detali, na które potężny wpływ ma nastrój chwili, wena aktorów, ich relacje z publicznością danego wieczoru. Biorąc pod uwagę, że ta inscenizacja grana jest z powodzeniem od ponad 20 lat, można sobie wyobrazić, jak wiele różnorodnych wersji tego scenicznego przeglądu twórczości Szekspira już zaistniało i w jak potężnej liczbie okoliczności. Ze względy na ledwie trójosobową obsadę, niewielką scenografię i skromny zestaw kostiumów/rekwizytów „Dzieła wszystkie…” pokazywane były na przeglądach kabaretowych, w szkołach, na salach gimnastycznych etc. Setki grań i setki wieczorów, wśród których nie znajdziemy dwóch takich samych. Ale dobrze, podejmę się próby jak najlepszego opisania tego, co zobaczyłam 5 września 2020 roku.

Trzech panów aktorów, niczym wędrowna trupa teatralna sprzed wieków, przedstawia publiczności zestaw najważniejszych dzieł słynnego Stratfordczyka. Ze wszystkimi możliwymi scenicznymi wpadkami, niedoróbkami, przepychankami za kulisami, ogółem z całą teatralną fastrygą. Kostiumy często są umowne i karykaturalne, rekwizyty – przypadkowe i nieadekwatne do epoki. Pewnie sądzicie, że efekt końcowy wygląda jak aktorskie wybryki Spodka z kumplami w „Śnie nocy letniej”, skoro już krążymy po szekspirowskich klimatach. Otóż nie – bo i dzieła Williama Trzęsidzidy wystawiane przez naszą drużynę wyglądają trochę… inaczej, niż je zapamiętaliśmy.

Wyobrażacie sobie którąkolwiek z kronik królewskich wykrzykiwaną przez cheerleaderki? Hamleta w chińskich pepegach? Szekspirowskie komedie w formie programu „Randka w ciemno”? Dzieje Otella, Maura weneckiego, zarapowane według najlepszych wzorców z Bronksu? Nie? Po tej inscenizacji nie będziecie mieli z tym problemu, bo to wszystko tam jest. Dowiecie się również, że Makbet tak naprawdę był góralem z Tatr, Romeo z miłości do Julii pragnął podarować jej tulipana (i wcale nie mam tu na myśli kwiatka), a jasna peruka o aparycji konopnego sznura zamieni najbardziej męskiego mężczyznę w „blondynę naturalną”. Bo – jak można się domyślić po składzie personalnym – niczym w prawdziwym elżbietańskim teatrze, w role kobiece również wcielali się panowie. Fakt, że za czasów Szekspira robili to głównie młodzi chłopcy przed mutacją, ale nie czepiajmy się detali… Poza tym nie oszukujmy się: tak jest dużo zabawniej! I przy okazji trochę bardziej wymagająco dla aktorów, mimo oczywistej umowności tych damskich wcieleń.

To i kolejne zdjęcie autorstwa Katarzyny Chmury-Cegiełkowskiej pożyczone z fanpejdża teatru.

Nie chodzi tu o to, żeby wyszydzić twórczość Stratfordczyka samą w sobie. Raczej żongluje się kliszami najczęściej do niej przykładanymi czy też stereotypami związanymi z jej postrzeganiem przez przeciętnych odbiorców. Stąd nieco „brykowa” formuła i dość pobieżne potraktowanie utworów mniej rozpoznawalnych. Nie bez powodu często w materiałach promocyjnych dotyczących „Dzieł wszystkich…” (nie tylko w tej inscenizacji) pada hasło „37 dramatów w półtorej godziny”. Z drugiej strony – czy to w sumie nie jest pewien przytyk do czasów, w których żyjemy, gdzie zamiast przeczytać literacki oryginał niektórzy wolą ogarnąć streszczenie albo obejrzeć (często mocno poskracaną) ekranizację? Chyba najdobitniej obrazuje to sekwencja z próbą wystawienia „Hamleta” w trzy minuty – kiedy to się udaje, aktorzy powtarzają historię duńskiego księcia jeszcze po dwakroć, za każdym razem coraz szybciej.
Stereotypy i klisze bywają tu różne, od tych przewidywalnych typu Juliusz Cezar i jego ziomale w togach niewiele różniących się od prześcieradeł aż do takich totalnie nieoczekiwanych. No bo kto mógłby się spodziewać, że każda szekspirowska bohaterka umierając rzyga na publiczność (oczywiście nie dosłownie, na torsjach się kończy)? A przynajmniej tak zdaniem kolegów interpretuje sprawę aktor wcielający się w nie.

Jak już wspominałam, w tej inscenizacji „Dzieł wszystkich Szekspira” wiele zależy od relacji obsady z publicznością. Aktorzy zagadują zgromadzonych, usłyszane odpowiedzi na swoje pytania wykorzystują w dalszej części przedstawienia do kolejnych zaczepek czy żartów. Przy odgrywaniu „Hamleta” sceniczna Ofelia w pewnym momencie wali fochem i odmawia dalszej współpracy, więc aby dokończyć całość, zaprasza się którąś z pań z widowni. Niezbędny okazuje się również jakiś pan, aby być niejakim Bolkiem. Jeszcze zanim panna Poloniuszówna się obrazi, w szaleństwie obsypuje widzów kwiatkami w formie skrawków kolorowej bibuły. Na naszym przedstawieniu jednemu łysemu panu położono całą ich garść na głowie, ponieważ zdaniem Ofelii… zbyt odbijał światło. A te kilka bibułek, które wylądowały na mojej wciąż dosychającej sukience, pozwoliłam sobie schować do portfela i potem zabrać ze sobą do domu – jako taką ot, oryginalną pamiątkę z teatru.

To, że „Dzieła wszystkie Szekspira” wymagają stosunkowo mało aktorów, bo zaledwie trzech, nie uchroniło tej inscenizacji przed rotacjami personalnymi. Bierzmy pod uwagę, od ilu lat jest już grana. Wtedy nie dziwi nic. Wydawałoby się, że obecny skład w miarę już się ustabilizował, bo według wszelkich informacji od minimum dwóch lat obsada (z kilkoma dublurami włącznie) jest stała. No… Otóż nie. Wylądowałam akurat na jednym z tych grań, podczas których – zdaje się bez żadnej zapowiedzi – mogliśmy oglądać na scenie Jarosława Domina, Dariusza Sikorskiego i lekko spóźniającego się w drodze z Łodzi Gracjana Kielara. Ostatni z wymienionych panów był tym niespodziewanym. Nie, żebym na ten zaskakujący stan rzeczy narzekała.

Jak wspomniałam, nie ma zdjęć z naszej transzy grań, nie ma więc utrwalonej „naszej” obsady. Stąd fotka z Łukaszem Mateckim, którego tamtego wieczoru nie oglądałam, ale kto wie, może w przyszłości…

Kim jest Jarosław Domin, to wie każdy, kto interesuje się dubbingiem. Każdy, kto się nie interesuje, a urodził się w latach 80. czy trochę później, pewnie też go kojarzy, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy. Inspektor Gadżet? Pinokio ze „Shreka”? Chudy Edd? Tata Shin-chana? Tak, wszystkie te postacie mówią jego głosem. Nie wspominając o (chyba nie przesadzę) setkach innych ról w dublażach wszelkich. No, totalnie jeden z klasyków oraz gigantów tej dziedziny. I choć to nie było tak, że nie wiedziałam przed wizytą na Scenie Współczesnej, jak on w sumie wygląda (bo jednak w kilku filmach czy serialach zagrał), to zobaczenie go na żywo miało w sobie coś z wielkiego „ŁAŁ!”. W wypadku reszty obsady „Dzieł wszystkich…”, czyli Dariusza Sikorskiego oraz Gracjana Kielara, był to pierwszy raz, kiedy mogłam ich oglądać… a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Już podczas oglądania miałam poważne wątpliwości, bo coś mi skrobało złośliwie z tyłu głowy, że te twarze brzmią troszkę znajomo. Dłuższy czas później, podczas pisania tego tekstu, okazało się, że jak najbardziej! Kielar przemazał się przez kilka seriali, które w swoim czasie oglądałam, a Sikorski grał w produkcjach Macieja Ślesickiego oraz w „Ostatnim dzwonku” – filmie, który uważałam za jeden z moich ulubionych (piszę w czasie przeszłym, bo nie mam jaj, żeby obejrzeć go ponownie i zweryfikować moje przywiązanie doń bądź jego brak). W każdym razie cała trójka była miłą odmianą od mojego zwyczajowego podejścia pod tytułem „zawsze, gdy idę do teatru, to w obsadzie musi być przynajmniej jeden aktor, którego bardzo dobrze kojarzę i dla którego tu przylazłam”. Fajnie, że w końcu przełamałam schemat, bo zyskałam dzięki temu okazję do zapoznania się ze scenicznymi umiejętnościami osób mimo wszystko dla mnie „świeżych”. A przy okazji niebywale charakterystycznych, co czyniło grane przez nich szekspirowskie rzeczy jeszcze zabawniejszymi. Plastyczni, wyraziści, swobodni w pracy ze sobą nawzajem, bystrzy w relacji z publicznością. Oj, życzyłabym sobie więcej tak sprawnych aktorów w naszej branży!

W ten oto sposób, w gruncie rzeczy na skutek zbiegu okoliczności, odkryłam nowe dla mnie miejsce na teatralnej mapie stolicy i polubiłam je sympatią najszczerszą. Może dlatego, że na Scenie Współczesnej bardzo mocno odczułam prawidłowo pojmowane wychodzenie widzowi naprzeciw? Nie wspominając już o rzeczy, którą powtarzam od lat – komedia jest najtrudniejszą ze sztuk, więc ludzie uprawiający ją dobrze zasługują na szczególne względy. Zwłaszcza w takiej, a nie innej sytuacji, kiedy ten jeden wieczór pełen porządnego, mądrego śmiechu zapewne nie tylko mnie odciągnął od covidowej psychozy i przymusowego bezteatrza. A przyjacielska atmosfera na miejscu była niczym wisienka na torcie.
Od zaledwie kilku miesięcy na Scenie Współczesnej – już w nowej siedzibie – grana jest równolegle odświeżona wersja „Dzieł wszystkich Szekspira” z młodszą obsadą, inną scenografią i zdaje się nowym opracowaniem muzycznym. Zamierzam zobaczyć również „upgrade’owaną” inscenizację, ale póki co polecam wam wszystkim w pierwszej kolejności obejrzeć tę oryginalną.