Tadeusz i przyjaciele

Stwierdzenie, że czytania „Pana Tadeusza” w stołecznym Teatrze Narodowym trochę namieszały w moim (nie tylko kulturalnym) życiu, brzmi cokolwiek delikatnie. Fakty są takie, że nagle, u progu czerwca zeszłego roku, przez jedną imprezę i kilku aktorów porzuciłam ostatnie trzymające mnie w domu obiekcje i zaczęłam ze swego rodzaju regularnością pokonywać setki kilometrów w poszukiwaniu wrażeń. Przede wszystkim teatralnych, chociaż wiadomo, że nie tylko. Bo poza kolejnymi obejrzanymi spektaklami wynikały z tego również i przygody, i spotkania, i inne nowe doświadczenia… Nie da więc się ukryć, że cała ta inicjatywa, która to wszystko zaczęła, budziła we mnie (i nadal budzi!) szereg najcieplejszych możliwych skojarzeń. Może również przez swoją naturę – bezpretensjonalną, wdzięczną, bardzo wychodzącą do ludzi. Więc kiedy wiadomo już było, że całoroczna zabawa powoli się kończy, że zespół Narodowego dojedzie zaraz do dwunastego – i finałowego – rozdziału, jakiś mały diabełek w głowie podszepnął mi: „Rzuć wszystko i jedź”. Jeśli powiem, że tak zrobiłam, to chyba nikt się nie zdziwi. Jeśli dodam, że tradycyjnie w towarzystwie Dominiki, która ma pod czaszką podobnego czorta – również.

Wstyd byłoby nie przyjechać na czytanie ostatniej księgi, kiedy się wcześniej z taką radością oglądało trzy z wcześniejszych. Nieważne, czy się wali, pali, czy też praca magisterska leży i kwitnie. Trzeba było tam się znaleźć i już. Przecież szkoda byłoby nie zobaczyć Marcina Przybylskiego grającego na wiadrze po farbie czy Andrus raczy wiedzieć, czym. Oskara Hamerskiego wygłaszającego monolog Gerwazego z taką pasją, że aż zbierającego gorące oklaski w środku przedstawienia. Grzegorza Małeckiego jako wepchniętego we francuski frak Rejenta, idącego na całość z Telimeną czy wchodzącego w starcie z Maćkiem Dobrzyńskim (co tutaj miało znamiona wręcz konfliktu rodzinnego – jeśli wiecie, co mam na myśli). Przemysława Stippy, w roli Hrabiego znów budzącego ogólną wesołość przy najlżejszym ruchu dowolną kończyną. Żal byłoby ominąć innych, którzy cieszyli moje oko i ucho niczym w poprzednich księgach – Jerzego Radziwiłowicza i jego Sędziego, Janusza Gajosa orającego totalnie rolą Wojskiego, nadal niezgorszą Annę Seniuk jako Maćka Dobrzyńskiego albo Teresę Budzisz-Krzyżanowską grającą Jankiela (aka „to zestawienie, które w teorii jest absolutnie szalone, ale w praktyce równie absolutnie genialne”). Stanowczo za wiele rzeczy i osób, których przegapienie tego dnia i w tym miejscu groziłoby wyrzutami sumienia na poziomie być może nawet skrajnym. Więc po co było odmawiać sobie takiej ilości nieprawdopodobnie pozytywnej energii? I jeszcze to zakończenie, kiedy część obsady ze scenicznym Hrabią na czele zaczyna się prawie przekrzykiwać, że „koooooniec”, a do Jana Englerta informującego, że w maju robią maraton czytań, publiczność woła radośnie: „Wiemy!”… Parafrazując tekst z reklamy MasterCard – są rzeczy, które można kupić za rozsądną cenę i znajdziesz je w Teatrze Narodowym.


Ważna informacja. Tadeuszowe „Wszystkie słowa” mają fanpejdż, a na nim takie smaczki jak to powyższe zdjęcie: [klik!].

Aczkolwiek powiedzieć trzeba o jednym. Widzowie krzyczeli, że wiedzą, ale ja w tym konkretnym momencie pojęcie miałam dość mgliście. Ale fakty były jasne. Postanowili dokonać radosnej powtórki. Radosnej i szybkiej. Cały rok czytanek w sześć dni. Brzmiało to bardziej niż cudownie. Jednak po uważniejszym przyjrzeniu się całości z kąta wychodziła proza życia. I nie chodziło nawet o kwestie finansowe. Po prostu to wszystko miało się wydarzyć pomiędzy 20 a 25 maja. Od piątku do środy. A ja pomimo wszelkich wątpliwości dość szybko stwierdziłam, że muszę tam być i już. Plan był absolutnie szalony. Zniknąć na prawie tydzień z uczelni niemal w przededniu sesji, na ostatnim i najgorętszym zakręcie pisania pracy magisterskiej i przez sześć kolejnych dni wbijać do teatru na tak zwaną pałę, licząc na wejściówki, bo tak od pewnego czasu wychodzi taniej. Tyle możliwych konsekwencji, gdyby przez tę nieobecność coś potem poszło nie tak… Ale jako że czytacie tę notkę zamiast wpisu na przykład o głowieniu się nad opracowaniami teoretycznymi o komizmie, możecie się z marszu domyślić, że pewnego pięknego majowego poranka ruszyłam do stolicy z walizką ubrań, które od biedy można uznać za wyjściowe i laptopem pod pachą.
Aha. I najważniejsze. To, co teoretycznie wyglądało jak tydzień wagarów, w praktyce było zaledwie dwoma straconymi dniami zajęć. Ja to mam szczęście!

Szczęście i fajnych ludzi wokół, którzy zachęcali do podjęcia ryzyka lub/i oferowali bardzo namacalną pomoc. Ola, którą wreszcie miałabym spotkać w realu i która wybierała się na wszystkie dni czytań. Dominika, która mimo trudności z pogodzeniem takiego wyjazdu z innymi planami wywalczyła przyjazd w poniedziałek. No i Milena. Milena, bez której nic by nie wyszło, bo to ona zaoferowała mi nocleg na te sześć nocy. Aczkolwiek tu było coś więcej. Nie chodziło tylko o to, żeby mieć się gdzie przespać, umyć, schować swoje żarcie i w bólu tworzyć magisterkę. To była doskonała okazja, aby – zamiast wpadać jak typowy mały darmozjad tylko po to, aby przekimać po trochę zbyt długo trwającym spektaklu i o poranku zniknąć – poczynić bardziej pełnoprawną wizytę tej jakże życzliwej mi osobie. Miało się okazać, że ta część mojego pobytu w stolicy była na swój sposób wartością dodaną. Zwłaszcza, że przez pierwsze dni owego wyjazdu, który miał być poza godzinami czytań okresem smutnego tłuczenia w klawiaturę, harmonogram zajęć rozdzielał mój czas pomiędzy dwa Narodowe – po południu Stadion, wieczorem Teatr. Bo akurat odbywały się Warszawskie Targi Książki, które dla Mileny są świętem ważniejszym chyba od Wielkanocy i Bożego Narodzenia razem wziętych, więc nie mogła sobie odmówić wciągnięcia mnie w tę zabawę. Za co zresztą jestem jej cholernie wdzięczna, bo mogłam sobie policzyć nowe doświadczenie, którego początkowo wcale nie przewidywałam. Taki piękny gratis. Z prelekcjami, konkursami, napojem arbuzowym i bawieniem się w drukarza na stoisku dusznickiego Muzeum Papiernictwa włącznie.
Poza tym koty, czekoladki, Nocny Kochanek i Ninja Sex Party. Nie pytajcie. Po prostu nie pytajcie.

Ale gwoździem każdego z sześciu wieczorów były czytania kolejnych ksiąg „Pana Tadeusza” w budynku przy placu Teatralnym.

Możesz powiedzieć, że coś tam pamiętasz ze szkoły. Albo że widziałeś film (ten Wajdy, oczywiście, bo wersja sprzed wojny to co najwyżej ciekawostka przyrodnicza). Tylko, że to nic w tym momencie nie znaczy. W czytaniach całą wizję zbudowano w zasadzie od nowa. Mówię „w zasadzie”, bo gdy się człowiek przygląda bliżej, to może dopatrywać się jakichś mniej lub bardziej świadomych inspiracji adaptacją z dużego ekranu. Czy to ksiądz Robak, zdaniem niektórych momentami bardzo grany Lindą, czy coś innego. Ale nie wiem, na ile to odbiorcze skrzywienie, a na ile faktyczny wpływ, który przecież w takich przypadkach jest chyba zupełnie naturalną koleją rzeczy. Nieistotne. Sceniczna wersja Soplicowa i toczących się w nim wydarzeń miała w sobie tyle indywidualności, że takie nawiązania były tylko paroma drobnymi kreskami na rysunku całości. Dużym rysunku. Żeby nie powiedzieć… panoramie? Mnogość szczegółów wszelkich pomimo pewnej umowności wszystkiego – i całej realizacji, i kostiumów, i scenografii – była wielka. Tak, jak nie odda tego ani ekranizacja ani regularna adaptacja sceniczna na jeden wieczór. To górnolotnie zabrzmi, ale słowa ożywały. Szkolna lektura przestawała szeleścić papierem. Przynajmniej metaforycznie – nie zapominajmy, że to jednak były czytania i plik kartek pozostawał nieodłącznym atrybutem aktorów. Ale nawet ze skryptem w ręku można robić pewne rzeczy dobrze. I ekipa Narodowego faktycznie tego dokonała. Tekst trzymany w łapce nie umniejszał żadnej z ich artystycznych zasług.

Byłoby niemożliwością zapamiętać dokładnie wszystkie niuanse i śmiesznostki dwunastu ksiąg bez pomocy. Dlatego każdego wieczora po powrocie z Narodowego skrupulatnie zapisywałam rzędy haseł na jakiejś tylnej stronie kalendarza. Dzięki tym notatkom mogę teraz chociaż spróbować opisać ten tydzień do innych niepodobny, starając się nie uronić żadnego smakowitego szczegółu.

20 maja. Księga I i II.
Najistotniejszą dominantą były wszystkie emocje pierwszego razu. Wprawdzie w kontekście mnie oraz czytań wcale nie był on taki pierwszy, ale ciii. Powiedzmy sobie wyraźnie, że początek maratonu. To jednak trochę inny klimat niż w trakcie rocznego cyklu wydarzeń. Rzekłabym, że bardziej intensywny. I szybko dało się to odczuć, zostawszy zbombardowanym podwójną porcją tekstu, serwowaną w malowniczo galopującym tempie. Kto by się tego spodziewał, mimo wszystko? Zwłaszcza po rozkosznie kameralnym rozpoczęciu z dziecięciem próbującym wydukać inwokację. Ogólnie pierwszy dzień w pewien sposób określił sporo rzeczy, które miały nam towarzyszyć aż do końca maratonu. Annę Seniuk wprawnie i wdzięcznie recytującą nawet te fragmenty, które za sprawą tak zwanej tradycji szkolnej powodują u mnie traumę. Przemysława Stippę ze swoim – no przepraszam, ale to skojarzenie ciągle do mnie wraca – gazelkowatym Hrabią, który ewidentnie ma apetyt na Zosię, ale nic z tego, bo po Soplicowie krąży ksiądz Robak o twarzy Mariusza Bonaszewskiego, zwany przeze mnie pieszczotliwie szpiegiem z Krainy Deszczowców. I, last but not least, Oskara Hamerskiego i Marcina Hycnara poruszających się po scenie w taki sposób, że trudno było czasem skupić uwagę na kimkolwiek innym. Odnotować ponadto należy jedną rzecz, która z kolei miała się już nie powtórzyć, a mianowicie Telimenę w dwóch rozmiarach. Tak. Albowiem w jednej z ksiąg w tej roli pojawiła się Dominika Kluźniak, w drugiej zaś Ewa Konstancja Bułhak. Czytaj aktorki, które w każdym widocznym wymiarze – poza pokaźnością talentu, oczywiście – różnią się niemal skrajnie. Żeby było śmieszniej, do ukłonów wyszły razem.

21 maja. Księga III i IV.
Tego dnia chyba najistotniejsze było to, że księga czwarta była ogólnie pierwszą, którą miałam szczęście widzieć. Także mimo pewnej świadomości faktu, iż maratonowe wersje różnią się w paru aspektach od oryginałów, dopiero teraz mogłam tak naprawdę to ogarnąć. Część kwestii pani Seniuk przejmuje pani Budzisz-Krzyżanowska. Nieco inna ekipa robi tyły, bo część przeszła do zespołu akompaniującego, którego pierwotnie nie było aż do premiery księgi ósmej. Jedna osoba, której gra w porównaniu do tamtego razu rozczarowała. Inni aktorzy w rolach Gerwazego i Hrabiego. I chociaż teraz wcielali się w nich ci, których uznałabym za nasze typy – rzekłabym wręcz, że to nasi ulubieńcy – to zabrakło mi tej śmieszności, którą oblali pewne kluczowe fragmenty ich poprzednicy (opisywałam to przy okazji sprawozdania z tamtej wizyty: [klik!]). Ale obok tych porównań z tym, co było, pojawiły się i nowe elementy oraz spostrzeżenia. Bo skoro człowiek dostaje więcej czasu na obserwowanie zmagań aktorów z tekstem, to i szerszy obraz całego przedsięwzięcia otrzymuje. Na przykład patrzy na scenicznego Hrabiego, potem spogląda na Tadeusza i się jednak nieco dziwi. Wersja Wajdy trochę zrobiła nam wszystkim krzywdę w głowę, stawiając naprzeciwko Michała Żebrowskiego starszego o przeszło 22 lata Marka Kondrata. A każde porządne opracowanie powie wam, że różnica wieku pomiędzy Tadeuszem a Hrabią była nieznaczna, wręcz można by było nazwać ich rówieśnikami. Skoro już mowa o ostatnim Horeszków dziedzicu… Już po pierwszym dniu było to wiadome, a kolejne tylko to potwierdziły – ten Hrabia to Hrabia kwintesencjonalny. Gdyby istniały jakieś nagrania z tadeuszowych czytań (a wiem, że nie – buuuu), należałoby sceny z tym bohaterem umieścić w Sèvres. Mnogość detali, jaką pociągnęło za sobą to wykonanie, urzekała mnie poprzedniego wieczoru, urzekła tego dnia i urzekać miała przez kolejne. Można by rzec, że staranność wykończeń pod postacią najdelikatniejszych min i gestów upiększała wszystko niczym najwspanialszy, pozłacany haft. A kwiatek od Telimeny, który wcale kwiatkiem nie był i nie musiał, bo zastępujący go skrawek papieru został malowniczo przez wyżej chwalonego ograny? No. Do Międzynarodowego Biura Miar i Wag wypadałoby posłać również duet Grzegorz Małecki/Marcin Hycnar, w rolach odpowiednio Rejenta i Asesora. Takich dwóch, co to z jednej strony najchętniej potopiliby się nawzajem w łyżce bardzo brudnej wody, ale z drugiej żyć bez siebie nie mogą, bo każdy z osobna jest w jakimś stopniu niepełny. Nie wiem, czy to wyłącznie kwestia tego nieopisywalnego czegoś, co sprawia, że w jakiejś postaci w danym wykonaniu po prostu zakochujesz się od razu i nie wyobrażasz sobie nikogo innego na tym miejscu. Bo chyba jednak swoje w zbudowaniu tej podwójnej istoty zrobił fakt, że panowie bardzo przyjaźnią się prywatnie… Niezależnie od genezy to działa. Działa i sygnalizuje ogromną ilość potencjału tkwiącego w tej parze. Tak wielką, że nawet nieustająca galopada kolejnych ksiąg nie wyczerpała go do końca. Co poza tym? Hrabia z Tadeuszem stojący plecy w plecy, bo inaczej żaden by nie ustał, ten pierwszy gładzony przez Gerwazego z czułością na poziomie „dumny tata” i przeurocze potknięcie pani Seniuk w tekście księgi trzeciej, zresztą ujmująco wybronione oraz spuentowane uroczymi uśmiechami scenicznych partnerów.


Jedyny problem, jaki mam z sześcioma dniami „Wszystkich słów”, to niedobór zdjęć. Z samego maratonu i w ogóle z premierowych grań. Zostają tylko ujęcia z prób, w niepełnych strojach i notorycznie z inną niż majowa obsadą. Tu na przykład mamy zupełnie nie tego Tadeusza. A i Hrabia na pewno nie miał takich gustownych sandałków.
(A fotka od Tomasza Urbanka, pożyczona ze strony Narodowego: [klik!].)

22 maja. Księga V.
Ta część była najdłuższa, toteż tylko jej poświęcono cały wieczór. I chociaż nie zabrakło w niej niczego – pojawiła się nawet totalna rozpierducha i klasyczna akcja z mrówkami – było jakoś… smutniej? Nie do końca właściwe to słowo, ale coś w tym jest. Nawet mikroporty poczuły melancholię, szwankując często. I tylko finał zapłonął niemalże żywym ogniem. Bo kiedy Piotr Grabowski (Gerwazy) ze sceny obiecywał, że wyrżnie Sopliców do nogi, nie było ani jednego powodu, aby mu nie wierzyć. Jak również aby nie zacząć się choć trochę bać. Dla tego pana to był zdecydowanie moment chwały na tle tych sześciu dni. Z innych rzeczy, które się wydarzyły… Zespół akompaniujący (znany też pod kryptonimami „Tadzio Band” i „Przyjaciele Tadeusza”) gdakał i darł się, a ponadto pojawił się – nie po raz pierwszy i nie ostatni – dowcip na temat Hrabiego włosów płowych. Mickiewicz nie przewidział, że gdzieś, kiedyś będzie grał tę postać aktor, który blondynem bynajmniej nie jest.


Sto procent Hrabiego w Hrabim na jednym z naprawdę niewielu zdjęć niemal bezbłędnie oddających maratonową rzeczywistość.
(Ponownie Tomasz Urbanek, ponownie strona Teatru: [klik!].)

23 maja. Księga VI, VII i VIII.
Piękny dzień, ksiąg aż trzy i w dodatku do naszego duetu dołącza Dominika. Ale mimo tak sympatycznych okoliczności przyrody gdzieś w tle pozostał pewien niesmak. Cóż takiego się wydarzyło? Otóż pośród publiczności najwidoczniej zebrało się szczególnie dużo tych, którzy słyszą nie to, co jest mówione ze sceny, ale to, co chcą usłyszeć. Nie potrzeba im było wiele. Starczyło hasło o akcie ogłoszonym w nocy, by wzbudzić ich powszechną wesołość i gromkie owacje. Czyli reakcję kompletnie nie na miejscu. Bo czy tak piękne czytanie, jak to, jest odpowiednim miejscem, aby mieszać do niego wątpliwej proweniencji wątki polityczne? Nie. Puentując krótko, acz dosadnie: nie wymagajmy od ludzi, którzy gwiżdżą na uroczystościach państwowych, że będą wiedzieli, jak należy zachowywać się w teatrze.
Ale, jak to śpiewał Artur Andrus, nie mówmy o dewiacji. Mamy trzy księgi, w tym aż dwie, których pierwsze sceniczne wersje już znałam. Nie było jednak tak silnych rozbieżności, jak to miało miejsce przy czwartej księdze. Jerzy Radziwiłowicz nadal zabijał przekomicznie wysokim głosem Maćka Prusaka (tak bardzo, że część przygrywającego zespołu z trudem powstrzymywała śmiech), a Przemek Stippa robił swoje wejście smoka z krzesełkiem grającym wiernego rumaka. Ale najwięcej wrażeń przyniosła jednak ostatnia część. Recytacja, która włożona w usta scenicznego Hrabiego zyskała dużo piękna (bo bez tego byłaby kolejnym fragmentem zepsutym przez szkolną edukację). Wyimaginowana żaba, lecąca z rąk wyżej wspomnianego prosto w twarz Asesora, przez co ten ostatni z piskiem wylatuje za dekorację. Jednak najlepsze miało się okazać starcie pomiędzy Tadeuszem a Telimeną. Nie tylko dlatego, że z jednej strony aktorzy szli po całości, a z drugiej śmiechu było co niemiara. Przeze wszystkim ze względu na to, iż był to ten moment, w którym po raz pierwszy ze szczególną uwagą spojrzałam na naszego Tadeuszka. Nie wiem do końca, co się wydarzyło tamtego wieczoru i dlatego tak późno. Bo to nie było tak, że nie wiedziałam, kto zacz, o nie! Siedzieć w branży dubbingowej i nie wiedzieć, że jest ktoś taki jak Grzegorz Kwiecień? Hańba! Przecież już przy poprzednich wizytach na czytaniach lubiłam sobie pożartować, że jadę popatrzeć, jak dubaktorzy wyglądają (bo poza wspomnianym paru jeszcze ich w Narodowym biega). Więc czemu to akurat teraz, po czwartym dniu maratonu, w którym ten człowiek grał przecież od samego początku, nagle stwierdziłam, że ojezu, tak, takiego aktora mi trza? Bo właśnie wtedy chyba po raz pierwszy od początku tak naprawdę pokazał, na co go stać. Oczywiście to nie tak, że wcześniej i później szło mu źle. Skąd. Nie wierzcie tej jednej recenzentce, która stwierdziła, że był mdły i nijaki. Tadeusz Kwietnia jest co najwyżej dupowaty. Ale to jest pierdołowatość dorosłego człowieka lądującego u przysłowiowej cioci na imieninach. Każdy jeden jest pierwszorzędnym kozakiem, dopóki nie trafi do krainy rosołu i szczypania w policzki. Młody Soplica trafił. I nie dość, że wpadł w rodzinne upupienie niczym gombrowiczowski Józio w dworku Hurleckich, to jeszcze nagle wszystkie panienki z okolicy (czasem dość posunięte w latach) zaczęły na niego spoglądać jak na świeże mięsko.


Dumny, dostojny, tajemniczo zamyślony – chociaż to na próbach przed pierwotnym graniem. Znów z fanpejdża „Wszystkich słów”.

24 maja. Księga IX i X.
Krótko: tego wieczoru rządził Mariusz Bonaszewski. To fakt absolutnie niepodważalny i potwierdzany przez ludzi po obu stronach kurtyny. O ile w poprzednich dniach to inni koledzy miewali swoje chwile chwały, o tyle wtedy to on zgarnął nawet nie moment, a minimum kwadrans na swoje wielkie show. Podejrzewam, że spowiedź Jacka Soplicy do tej pory nie zabrzmiała nigdzie równie szczerze, emocjonalnie (czasem wręcz na krawędzi), a przy okazji subtelnie. Powiecie, że nie da się tego połączyć? Guzik prawda. On potrafił. Odpowiednio, z wyczuciem, bez nawet cienia jakiejś koszmarnej szarży, która powagę tej sceny najpewniej by zarżnęła. Takie coś wymaga niemało talentu i równie niemało umiejętności. Dlatego nie zaskoczyła mnie żywiołowa reakcja tych, którzy obserwowali ten niezwykły występ. Totalne szaleństwo tak na widowni, jak i na scenie oraz gorące oklaski otrzymane również od kolegów, były w dwustu procentach zasłużone. Przyznać też należy, że i towarzystwo miał równie sprawnie budujące klimat pt. „bierz chusteczki, przydadzą się”. Z jednej strony pani Seniuk, przez którą można się było prawie popłakać. Z drugiej Grabowski, robiący do tej pory Gerwazego w przeważającej części na lekkim śmieszkowaniu, a tutaj idealnie radzący sobie bez tego chwytu. Ogólnie ten wieczór to wspaniałość i wielkie emocje. I tylko jedna łyżka dziegciu w tej beczce miodu pod postacią kogoś, kto ze swoim zagrywaniem się na amen na tle wspaniale radzących sobie kolegów wyglądał niemiłosiernie źle. Ale głowy do góry. Pamiętajmy o najważniejszym. Nasz ulubiony Hrabia nadal smaczny.

25 maja. Księga XI i XII.
I nadszedł wreszcie ten smutny dzień. Smutny, bo ostatni. Kiedy to wszystko zdążyło zlecieć? Diabli wiedzą. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, zawsze będzie, że za szybko. Ale! Na scenie wcale aż tak ponuro nie było. Wręcz przeciwnie. Bo się działo. I nadarzała się ostatnia okazja, aby porównać pierwotną wersję finału z tą, którą właśnie oglądałam. Inna Zosia. Nie jeden, a dwóch Gerwazych. Z których jeden jeszcze księgę wcześniej był Protazym, chociaż kanonicznie i zgodnie z „oryginałem” to on grał Gerwazego i takie tam… No po prostu mózg rozwalony. Jakkolwiek takie pomysły są miłe (patrz podwójna Telimena na samym początku), to tutaj troszkę wpłynął in minus na jeden z moich ulubionych fragmentów. Tam, gdzie w marcu Hamerski z pasją wyrzucał swój monolog solo, w maju miał suflera pod postacią Grabowskiego. Co samo w sobie nie było wcale złe. Tylko że ten drugi kolegę dość mocno momentami rozśmieszał i cały wzniosły nastrój tamtego razu raczej siadł. O tyle mnie to ugryzło, że – cholera! Grabowski zawsze wiedział, kiedy można lekko na wesoło, a kiedy odpuścić. A tu takie o… Za to jak najbardziej na dobre wyszło całości inne sceniczne „gotowanie”, które nastąpiło, gdy w pewnym momencie Hycnar wydał z siebie głośny chichot. Tym swoim wysokim, zdawałoby się że jeszcze nie zmutowanym głosikiem. Jak się po kilku sekundach okazało, to było dość, żeby Małecki nie był w stanie wykrztusić z siebie swojej kwestii. Ku uciesze widowni, oczywiście. Może dlatego później, przy smakowitej skądinąd scenie miłosnego starcia w trójkącie Rejent-Telimena-Hrabia, nie miał już siły tak przyszaleć, jak na pierwotnym graniu? W sumie to chyba niezbyt istotne. Inne ważne fakty, które trzeba tu uwiecznić: Hreczeszanka jest duża bardzo, Gerwazy z Protazym to największe superziomki w Soplicowie, a Hrabia ma wąsa, bródkę i monokl z brewką. Wszystko poza monoklem zrobione kredką… xD Ot, taki mały żarcik dla ludzi, którzy wiedzą, że niektórych aktorów widywało się w tych stronach co najwyżej z trzydniowym zarostem.


Ostatnia księga, ostatnie zdjęcia, ostatnie ujęcia pożyczone z fanpejdża.

I tyle. Koniec. Oklaski. Owacje. Kurtyna. Bankiet, z którego niektórzy prędko nie wyjdą (nie patrzcie tak, nie o mnie chodzi). Baloniki wcześniej zdobiące dekorację do ostatniej księgi puszczane w powietrze. Zapowiedź przedstawienia-suplementu w pierwszej połowie czerwca. Ale z tym to… Nieważne. Kolejna notka wszystko wyjaśni. Ogólnie, cytując kabaretową przeróbkę „Wesela” Wyspiańskiego, nad którą – między innymi – siedziałam przez ten tydzień w porannych godzinach pracy: „Smutno, kurde”. Nie uciekło aż tak prędko, jak się tego można było obawiać. Wiecie, na zasadzie, że miłe kończy się najszybciej. Nie pozostawiło niedosytu, jednocześnie nie strasząc przesytem. Ale jednak człowiek czuł, że trochę mu czegoś będzie brak następnego dnia… To był dość dziwny tydzień, nieco oderwany od rzeczywistości i bardzo dobrze.
Cóż można jeszcze powiedzieć? Może to, jak wielkim to wszystko było pokazem szacunku wszelkiego. Zarówno dla samego, na co dzień smutnie zlekturzonego tekstu, jak i widzów. Nie pouczanych, nie sprowadzanych do poziomu biernych odbiorców zmuszonych do przyjęcia jedynego słusznego przekazu, a wciągniętych do (prawie) niczym nieskrępowanej radosnej zabawy. Bo dlaczegóż by nie zabawić się Mickiewiczem i z Mickiewiczem? Czemu go wreszcie nie odczarować? W Narodowym to się udało. I przez ostatni rok, i przez ten mocno pokręcony tydzień. Wyjątkowy pewnie nie tylko dla mnie. Niech najlepszym dowodem na to będzie fakt, iż wchodząc na salę po trzecim dzwonku jako wejściówkowicz, niemal zawsze miałam problem nie tyle ze znalezieniem dobrego wolnego miejsca, co ze znalezieniem jakiegokolwiek. Owszem, frekwencja nie zawsze jest wyznacznikiem czegokolwiek, ale tutaj jestem więcej niż pewna, że ludzie doskonale wiedzieli, w czym biorą udział i co im to przyniesie. Same dobre rzeczy, oczywiście.

Zresztą słodki Andrusie, co ja się będę mądrzyć. Fajnie było i tyle, o. I ja tam z gośćmi byłam, miód i wino piłam, a kto nie dotarł, ten trąba.

P.S. Wiecie, kiedy zaczyna się starość? Kiedy o rok młodszy aktor zwraca się do ciebie per „pani”. Dammit.