Z pamiętniczka skończonego lenia

Jezujezujezujezu, niechcemisięniechcemisię.

Tak mniej więcej wyglądają moje ostatnie tygodnie. Niby powszechnie wiadomo, że im dłuższe człowiek ma wakacje, tym większa rozlazłość go opanowuje, ale jakoś za każdym razem mnie to cholernie dziwi. A tu mnóstwo rzeczy do załatwienia. Stancji szukać, żeby przez najbliższych kilka studenckich lat nie mieszkać pod Mostem Trzebnickim. Pokój sprzątać, klamoty chować, żeby pod moją nieobecność ktoś nie wpadł na genialny pomysł powypierdalania mi moich skarbów. Laptopa kupić, bo tego grata z domu wozić nie będę. Książki wzięte z biblioteki przeczytać. Ogarnąć się w szeroko rozumianym tego słowa znaczeniu (notkę na bloga o ostatnich trzech latach w licku napisać…). A mi się nie chce. Jak na złość. Znaczy lokum się szuka, ale ciągle ktoś mi za przeproszeniem pierdoli nad uchem, że za mało szukam. No i chuj, to ja będę koczować na dworcu, jak coś nie wyjdzie, a nie ta osoba. Moja sprawa.
Niby się tak człowiek chciał wyrwać, pójść na niby to swoje, coś tam zmienić, ale w pewnym momencie bum, uświadamia sobie, że dużo, naprawdę DUŻO rzeczy może zacząć wyglądać inaczej, a poza tym tak, jak było dotychczas, to wcale nie było źle. I się odechciewa. To się nazywa dylemacik, chociaż chyba tylko w sferze teorii, bo w praktyce wiadomo, że sprawa przesądzona i w najgorszym wypadku przynajmniej jeden semestr tam przesiedzę. Naprawdę nie mam pojęcia, jak to będzie.

A zamiast sobie to wszystko poukładać, robię sobie coraz większy burdel. W czasie zawirowań maturalno-okolicznych wpakowałam się w Sherlocka od Granady i tym samym, chcąc nie chcąc, w prozę Arthura Conana Doyle’a oraz życie i twórczość Jeremy’ego Bretta. Zjadło mnie. Myślałam, że już gorzej nie będzie. Pomyliłam się. Oj, jak ja się pomyliłam. Chociaż nie, od początku powinnam się była spodziewać, że to się tak rozwinie. W końcu to nie jest zupełnie normalne, że już w kilka dni po obejrzeniu pierwszych w Twoim życiu odcinków jakiegoś serialu kupujesz sobie kilka następnych na DVD. A w przeciągu tygodnia pożyczasz sobie z miejskiej biblioteki niemal wszystkie dostępne zbiory oryginalnych opowiadań. W ramach sukcesywnego wsiąkania w moim domu po dwóch miesiącach czy tam półtorej pojawiły się kolejno: płyta z „Wojną i pokojem” i wielkie jak encyklopedia pełne wydanie wszystkich historii o Sherlocku (zawsze, jak na nie patrzę, to sobie myślę: „Kurwa, kiedy ja to przeczytam?”), a wishlista rozrosła się o X płytek z brettowymi filmami. Ale że na tej jednej adaptacji sherlockistyczny świat się nie kończy, namawiana przez wielu zabrałam się za najświeższą – uwspółcześnioną miniserię z BBC.
I to był koniec.
W tym momencie normalny świat stracił mnie, zdaje się, że nieodwołalnie. Podeszłam do sprawy z pewną dozą nieufności (wszak każdy dobrze wie – Jeremy stworzył Sherlocka ostatecznego i każdy, kto po nim chciał się szarpnąć na tego bohatera, ma bardzo pod górkę), a tu siekierą w łeb. Dobra. Zajebiście wierna ekranizacja to nie jest, ale… cholera, taka zmyślna zabawa w aluzje i przytyki do pierwowzoru, że naprawdę, bez problemu wysiedziałam te półtorej godziny pierwszego odcinka. Tak, tutaj odcinki mają po półtorej godziny. Też się na początku zlękłam, ale w praktyce leci szybko. No i, cholera, ci aktorzy! Ta. To jeden z tych momentów, kiedy zaczynasz się zastanawiać, coś Ty kuźwa robił przez całe lata, że ich nie zauważyłeś. Na tej zasadzie dziwię się, jak tyle czasu mogłam nie kojarzyć tak zdolnych bestyjek jak panowie Cumberbatch i Freeman (a zwłaszcza tego drugiego. W ciągu pierwszych 30 minut awansował na pozycję mojego ulubionego Watsona, delikatnie prześcigając Davida Burke’a z serii Granady). Aktualnie jestem przed „The Great Game”, finałowym epkiem pierwszego sezonu. Zawczasu zostałam ostrzeżona, że kończy się on wyjątkowo chamskim cliffhangerem, a – o zgrozo – najczęściej podczas oglądania okazuje się, że świadomość tego faktu niewiele daje i dostaje się dramatycznego wścieku. W dodatku druga seria najwcześniej w przyszłym roku. Bo „Hobbit”. Kto siedzi w temacie, ten wie, o co cho.
Może gdybym poprzestała tylko na oglądaniu, nic by takiego się nie działo. Ale nie. Ale nie. Niniejszym pozdrawiam serdecznie koleżankę Paulinę, z zamiłowania whomanistkę, która pokazała mi coś takiego jak Tumblr. Inaczej mówiąc magiczne urządzenie do roznoszenia memów, animowanych gifów i uświadamiania sobie, że nie, z tym Twoim nowym pierdolcem nie jesteś sam. Efekty są natychmiastowe. Teraz już wiem, że „Martin Freeman is made of kittens”, że na zawołanie „Tell me about Rupert Graves!” należy odpowiedzieć „He is good at football and has five children” i że nawet piosenek Lady Gagi da się słuchać, kiedy podłoży się je pod odpowiednio dobrane sceny z „Sherlocka”. Aha. I gdzieś tutaj obok leży pachnąca jeszcze Empikiem płytka z „Nightwatching” i łypie na mnie niepokojąco. Aż się trochę boję ruszać, bo wujcio Tumblr lojalnie dał mi do zrozumienia, że ilość występującej tam golizny i momentów może być zbyt duża nawet dla takiego zboczeńca jak ja, ale z drugiej strony… no kurwa, Freeman… Swoją drogą trochę mnie przeraża, że każda moja nowa brytolska sympatia kończy się kupowaniem kolejnych zbereźnych płyt DVD. Naturalnie za ciężko zarobione pieniądze moich rodziców.
Tja. Dagmara została młodą Sherlockianką i jest zachwycona. Dziękuję za uwagę. Na pewno wzruszyła was moja historia.

Poza tym próbuję jakoś sensownie zagospodarować topniejące wakacje. Pogoda nie zachęca mnie do wyłażenia, niestety… Jak to mówią, lipcopad i ssierpień (bo aura ssie). Co nie zmienia faktu, że coś się dzieje. Urodziny Anki (ojezu, moja głowa), parę związanych z szukaniem lokum wyjazdów do Wrocka, ostatnio Festiwal Teatrów Wędrujących w Jeleniej, na którym zjawiłam się w sumie aż trzy razy (rekord życiowy, chociaż to wstyd, że tyle lat człowiek nie bywał na takiej imprezie we własnym mieście). Natrzaskałam trochę zdjęć, z czego jakaś garstka z ostatniego spektaklu, robiona w świetle dziennym, wygląda dobrze. No cóż. A jutro już drugi raz tego lata wizytuję Klaudię w Zielonej. Jednak posiadanie przyjaciół kawał drogi od siebie ma jedną zaletę – powoduje podróże.
Lista filmów do obejrzenia rośnie. Sterta książek do przeczytania rośnie. Lista rysunków do narysowania i tekstów do napisania rośnie. I co z tego, że mam wakacje. NIE CHCE MI SIĘ.