Sherlock, łacina i tak zwane kiedyś

Chciałabym na początek ogłosić, że System Eliminacji Studenta, co to Jest Aktywny, mnie tym razem nie wyeliminował.
FUCK YES.
Chociaż prawda jest taka, że nastawiałam się już na rychły wylot i nie da się ukryć, że taka perspektywa w pewnym stopniu mnie cieszyła, bo człowiek wreszcie miałby święty spokój zamiast użerać się ze wszystkimi i wszystkim na tym poronionym kierunku. No, ale zostałam. Nie ma się co za bardzo podniecać, bo już zaczynają mi się zbierać jebitne zaległości z mojej kochanej łacinki (a jakże), której teraz jakoś ni chuja nie daję rady obryć (o zrozumieniu nie wspominam. Tego się NIE DA zrozumieć), więc znowu jest ostro pod górkę. Cudnie. Uwielbiam to. „Hic haec hoc” i „meus mea meum” już śnią mi się po nocach.

I to jest w zasadzie jedyna ważna wiadomość. Teraz będą rzeczy mniej ważne, chociaż mające z tym coś wspólnego. Bo najpierw przez tę sesję, a teraz przez kucie na zbliżające się radośnie trzy sprawdziany moje zaległości serialowe urosły zawstydzająco. Z tą jedną największą na czele – finałowy odcinek drugiego sezonu „Sherlocka” wciąż leży i czeka, chociaż reszta Sherlockowego fandomu zdążyła już obeschnąć po opłakiwaniu BBC-owego Reichenbachu. Wstyd przyznać, ale też trochę nie chce mi się za to brać. Po tym, jak w wakacje zaliczyłam pierwszą serię, zachwyciłam się i cierpliwie wyczekałam swoje aż do stycznia, spodziewałam się czegoś, co w przynajmniej równym stopniu mnie oczaruje, jak nie w większym. A tu… no cóż. Taka przykra niespodzianka. „A Scandal in Belgravia” najpierw poniszczył mnie pozytywnie najbardziej nieoczekiwanym rozwiązaniem cliffhangera ever, żeby potem dobić mnie w zupełnie negatywny sposób. Koniec wesołego igrania z kanonem – teraz będziemy uwspółcześniać, unowocześniać i jeszcze raz dosmaczać! Chyba tak sobie ktoś tam po drugiej stronie pomyślał. I że jeśli z postaci Ireny Adler zrobi się dziwkę, dominę lub lesbijkę, to będzie to najodpowiedniejsza koncepcja na „kobietę żyjącą na granicy akceptowalnego społeczeństwa”. A najlepiej zrobić z niej to wszystko na raz. Oh, jakie to będzie nowoczesne! Pytanie za stówę – kogo w dzisiejszej Anglii NAPRAWDĘ szokuje kobieta, która uprawia seks za pieniądze, bawi się pejczykiem albo woli panie zamiast panów? No. Zapachniało mi to okropnie sztucznym efekciarstwem i pretekstem do wmieszania w całość momentów taniej erotyki i równie taniego wątku romansowego. Shipowanie Sherlocka z Ireną jest fajne, póki parają się tym tylko fani. Kiedy nagle pojawia się w adaptacji, przestaje być zabawne.* Poza tym uważam, że ta bohaterka w oryginale, w czasach wiktoriańskich, na tyle nowocześnie napisana, że ani w charakterze ani zasadniczo w otoczce nie trzeba było zmieniać niemal nic. I drugi bolesny fail – cudnie niedopowiedziany w pierwszym sezonie Mycroft nagle stają się jakąś cholera wie jaką szarą eminencją rządu, człowiekiem z zajebistymi dojściami wszędzie i zaangażowanym w masę superściśle tajnych projektów. Widać to zarówno w ASiB, jak i w „The Hounds of Baskerville” i co gorsza, owe tajne prace są imho na tyle wydumane, że nie jestem w stanie ich przyjąć jako coś prawdopodobnego. Ot, ktoś tu się zabawił w coś na kształt political fiction. Szkoda, że między innymi na mojej ulubionej kanonicznej historii. Owszem, ciągle można było w obu tych odcinkach znaleźć kapitalne odniesienia do oryginału, parę naprawdę fajnych scenek i dobre aktorstwo, przede wszystkim głównego castu (I’m so sorry, Mrs. Pulver, ale nie kupuję pani, jakoś po prostu nie), ale jak na razie nie są one w stanie zatuszować niesmaku, jaki mi pozostał po tych wszystkich bezsensownych, przefajnowanych, niepotrzebnych udziwacznieniach. Fajnie by było, gdyby się okazało, że „The Reichenbach Falls” będzie perełką, która pozwoli potraktować dwa pozostałe epy jako wypadki przy pracy. Ale liczę się z tym, że może stać się zupełnie odwrotnie. Nie myślcie, że cieszy mnie ta perspektywa i że płonę radością na samą myśl o zbesztaniu TRF, bo wcale mnie to nie cieszy. Wszak naprawdę lubię ten serial. Czy tam lubiłam. Już nie jestem pewna. Ale wiem, że baaaardzo bym sobie życzyła, żeby wszystko tutaj znowu było fajne, udane, wyważone i czarujące. No cóż. Stay tunned, jak już się z tym finałowym epkiem zapoznam, to dam znać. Tak czy siak karny jeżyk dla Gatissa. Bo że Moffat potrafi po strzeleniu dobrej rzeczy następną spieprzyć, to oczywiste (kto aktualnie śledzi „Doctora Who”, ten wie), ale Mark? MARK, U LICHA, COŚ TAKIEGO PO „THE GREAT GAME”? I to w dodatku „Psa…” musiałeś tak poniszczyć.
I tak na marginesie mówiąc to najbardziej mnie chyba boli, z jakim przyklaskiem łyknął to wszystko fandom. Zwłaszcza Sherlockianie obeznani w kanonie, którzy próbują mi wmówić, że „współczesna Irena byłaby taka” (ta, jasne, oczywiście…), część zwolenników pairingu Sherlock/John, którzy zakochali się w paru sugestywnych dialożkach oraz nawiedzone feministki, które otoczyły pannę Adler mlaskaniem i ciumkaniem, bo wydaje się im, że równouprawnienie płci to świecenie gołym biustem przed obcym facetem. Brrrrr.

Na szczęście na odtrucie zawsze można odpalić serię z Brettem, co zresztą poczyniłam. Albo oglądać inne seriale. Z radością brnę przez klasycznego DW, chociaż oglądanie rekonstrukcji idzie mi dość grząsko, bo samo słuchanie bez pomocy kontekstu z ruchomego obrazka bywa trudne z moją znajomością angielskiego. Aktualnie tkwię na arcu Marco Polo, który niestety w całości uchował się tylko jako rekon ze ścieżki dźwiękowej i garści fotek z planu. Dobrze, że chociaż fotki kolorowe, można na kostiumy popatrzeć z przyjemnością. Z nowego nadrabiam specjale z Tennantem i braki w serii 6, co w wypadku tego drugiego bywa traumatyczne, bo natężenie patetyczno-angstowego wątku wielkiej miłości państwa Pond osiąga tu momentami takie natężenie, że mam wielką ochotę obrzygać ich oboje.
Tak apropos tego całego oglądania to muszę wam się przyznać, że nawet przez ten mój mały renesans zainteresowania filmem i serialami oraz regularne wizyty na popkulturowych blogach koleżanek z fandomu zastanawiam się, czy by może nie założyć samemu takiego własnego netowego zakąteczka na oblewanie lukrem albo wiadrami jadu tego, co się oglądało na ekranie. Ale czuję, że to nie wyda. Głównie dlatego, że wiem, jak wygląda tak zwane fukcjonowanie moich kilku sfokusowanych na konkretne dziedziny blogów. W skrajnych przypadkach jedna notka raz na kilka miesięcy. Zwłaszcza, od kiedy siedzę na studiach. A zresztą… jakby coś, to zawsze mogę coś wrzucić tutaj, na głównego. W końcu i tak robiłam to już sporo razy. To ma swoje zalety, bo jak blog z gruntu prywatny, to i nie trzeba się z niektórych recenzyjek tłumaczyć, bo wszystko się pisze pod szyldem „My Humble Opinion”. Ale kto wie. Może kiedyś… kiedyś kiedyś… Bardzo „kiedyś”.
I szczerze się zastanawiam, czy by nie zmienić adresu. Nie, żeby się przed kimś chować, bo i czy ja mam przed kim? Ot, sprawy estetyczne. Tyle lat ten sam, kiedyś podobał mi się, teraz już przestał. Ale wszelkie linki do notek, gdzieś kiedyś poumieszczane, szlag trafi i trzeba będzie wpisywać od nowa. A tu kurczę czasu ni ma i chęci też za bardzo. I przede wszystkim pomysłu na nowy. Wstępnie kołacze mi gdzieś po głowie coś takiego, jak „arena-of-the-unwell” (yeah, „Withnail i ja”, ten film wciąż mnie nie opuszcza), ewentualnie po tytule z belki, „ostatnia-z-zielonych”, ale tylko wstępnie. Bo jakby to powiedzieć… To kolejny z tych konceptów, które póki co zostają odłożone na „kiedyś”.

Dobra. Wracam do tej łaciny. Tego na jakieś przyszłe „kiedyś” odłożyć się nie da.

* Ponoć w filmach Guya Richiego z Ireny zrobiono zakochaną w Holmesie laskę. To tłumaczy, czemu mimo najszczerszych chęci nie mogę się zmusić do obejrzenia chociaż jednej części.