Sherlocki, Doktory i BAFTY

Dzień dobry. Wprawdzie w tym okolicach aktualnie System Eliminacji Studenta Jest Aktywny, ale jak do tej pory mnie nie ruszył. Znaczy się logika i poetyka już za mną. Wprawdzie co się człowiek nakurwował i nastresował, to jego (jak zwykle zresztą), ale chwilowo z ulgą mogę powiedzieć, że mam na to wyjebane, czując się wyjątkowo dobrze, gdy nie trzeba żadnych totalnie nieprzyswalajnych dla normalnych ludzi pierdół ryć na pamięć. Znaczy się czeka mnie jeszcze historia literatury, ale to za tydzień, więc nie odczuwam potrzeby ekstremalnego spinania się w związku z tym.
PRAWIE WAKACJE, AW YEAH.

Z pewnym takim smutkiem muszę ogłosić, że w poprzednią sobotę zakończyłam swoją praktycznie dwumiesięczną przygodę z cyklem filmów o Horatio Hornblowerze. Wszystkie osiem części zaliczone. Początkowo brałam pod uwagę tylko cztery ostatnie, bo McGann, ale potem pomyślałam, że to głupio serię od połowy oglądać. I DZIĘKI BOGU. Bo bym straciła naprawdę sporo. Nie doceniłabym tak zwanych tych trzech – znaczy się Gruffuda, Lindsaya i Bambera. I umknęło by mi sporo dobrej, marynistycznej przygody z dodatkiem uniform!pornu.
Szkoda tylko, że na finiszu przybrało to wszystko niemiły posmak, a przynajmniej w momentach pojawiania się niejakiej panny Marii, czytaj kolejnej wkurwiająco nijakiej panienki, na którą główny bohater leci i – SPOILER – którą finalnie poślubia, niekoniecznie z miłości, a głównie dlatego, że jest cholernie honorowym oficerem marynarki Horatio Hornblowerem – KONIEC SPOILERA. Zresztą trzeba przyznać, że w całej serii mister Hornblower cierpi na horrendalny brak gustu w kwestii kobiet, bo chyba jedynym jego sensownym zauroczeniem była Księżna z „Księżnej i diabła”. Pytanie tylko, czy to wina twórców serii czy już autora książek, na podstawie których ją nakręcono. Niedługo będę sobie mogła sama na nie odpowiedzieć, bo ku mojej wielkiej radości okazało się, że w Polsce wydano całą serię – dużą, bo aż dziesięcio- czy nawet dwunastoczęściową, podczas gdy ta adaptacja filmowa obejmuje wydarzenia jedynie z trzech powieści. W Książnicy Karkonoskiej mają część z nich. No cóż… Chyba skończy się na tym, że zamiast czytać o literaturze staropolskiej będę czytać o marynarzach z okresu wojen napoleońskich 😀

Na froncie fandomowym za to bulgocze. Po pierwsze nagrody BAFTA. Było o nich zdeka głośno już trochę wcześniej, kiedy Akademia mimo bardzo szeroko zakrojonej akcji fanów i miłośników (pełnoprawna petycja, porządna strona informacyjna) nie zdecydowała się przyznać pośmiertnej nagrody dla Jeremy’ego Bretta. I cóż, było przykro, bo niby człowiek się spodziewał, że to się tak skończy, ale po cichu liczył, że może jednak… Niestety, chociaż argumenty całkiem silne – nie chcieli tworzyć precedensu, takie tam, w gruncie rzeczy kupy się trzyma – i bym to tam jakoś na spokojnie przełknęła, gdyby nie jeden szkopuł. Fandomowy. Właśnie. Taka przykra niespodzianka. Dotychczas żyłam w radosnym przekonaniu, że mój pierwszy sherockistyczny fandom, czyli miłośnicy wszelacy Holmesa od Granady i boskiego JB, to poważne ludzie są, nie świrują i ogólnie trzymają się jakiegoś porządnego poziomu fanowania. Również dlatego, że średnia wieku tutaj jest dość wysoka. Ale nie. Ale nie. Pomyliłam się. Jednak i tu zaczęły się jazdy. Głównie te z gatunku ‚tupiemy nóżką jak dzieci, które nie dostały wymarzonej zabawki’. I żaden, ale to żaden sensowny argument nie dotrze. Nie chcieli precedensu? I co z tego, dla niego powinni zrobić wyjątek. Tak czy siak jest cudownym aktorem, najlepszym Sherlockiem i nie potrzeba nagrody, żeby to udowodnić? Ale i tak nagroda ma być. A tak w ogóle to wszystko jest tylko ich zła wola, bo faworyzują młodych aktorów. Ta. Oczywiście. Przykre to, bo w sumie jakby tak się uprzeć, to mój pierwszy poważny nie-polski, rzec by można nawet, że międzynarodowy fandom, od którego zaczęło się u mnie wiele rzeczy trwających po dziś dzień (nie oszukujmy się, gdyby nie Brett i jego Sherlock, nie byłoby potem Benedicta z jego Sherlockiem ani Chrisa, Davida i Matta z ich Doktorami ani tym bardziej Paula i całej jego filmografii), a tu taki badziew. Niewiele tylko mniej żenujący od tego, co fandom wersji BBC zaczął odwalać już po BAFTAch. Bo gdyż ponieważ pan Cumberbatch był nominowany w kategorii Najlepszy Aktor Pierwszoplanowy. Czy tam Najlepsza Główna Rola Męska, tak czy siak na jedno wychodzi. I nie dostał. Dostał kto inny. Być może był lepszy. Nie wiem, nie widziałam. Ale rozwydrzone fanostwo zaczęło jazgotanie. Jak bardzo nagroda należała się Beniowi i jak bardzo nie należała się tamtemu. No i może jeszcze o tym, że „Sherlock”, a właściwie to jego drugi sezon, nie dostał statuetki w jakiejś innej kategorii. Nawet ktoś zaczął pieprzyć, że to spisek… Mwehehe. I jak tu nie pomyśleć, że spora część tego czasem miłego fandomu to dzieciarnia? Zwłaszcza, że Andrew Scott tego samego wieczora BAFTĘ dostał. Za Moriarty’ego. I Steven Moffat, scenarzysta zarówno „Sherlocka”, jak i „Doktora Who”, również. Wprawdzie biorąc pod uwagę jego ostatnie wybryki na obu polach z lekka wątpię w słuszność tej nagrody, ale ciii. Fakt pozostaje faktem. Poza tym wręczyli mu ją… no któż? Benedict Cumberbatch i Matt Smith, czyli odtwórcy ról głównych bohaterów w tych serialach. Tyle powodów do radości. A tu nihui, kupa ludu szerzy bezsensowny hejting. Dzięki bogom to tylko część, a nie wszyscy fani BBC-owej wersji. I to daje mi jeszcze jakąś wiarę w ten fandom.
[A i tak prawda jest taka, że całą tę galę oglądałam głównie dlatego, iż Paul McGann miał wręczać jedną ze statuetek. I wręczał. Na samym początku gali, podczas gdy ja znalazłam sensowny, nie zacinający się livestream dopiero po 20 minutach. Ból. Ale na osłodę Sophie Okonedo i Robert Lindsay w podobnych rolach w innych kategoriach, no i wspomniany już przesłodki duet Beńka i Matta. Tylko dupa trochę boli, gdy z kolei Whoviaństwo piszczy, że ‚Sherlock i Doktor na BAFTAch’, podczas gdy tak właściwie powinno być, że Sherlock i dwóch Doktorów. No, ale co tam. Przecież Ósmy miał tylko jeden film (…i ponad 50 słuchowisk? Jakich słuchowisk?), nie ma już 20 lat, a i w ogóle jest niekanoniczny, bo ten jego film zrobili Amerykańce. Phhhh.]
Po drugie – wypływają zdjęcia z planu siódmej serii DW. Wiktoriańskie ciuchy. Na Doktorze też. Lud się cieszy, chociaż z drugiej strony Moff coś mamrocze o ogólnej zmianie stroju Doktora, bo „tamten mu się z Pondami kojarzy”. Czy coś. Trolling czy też nie, chwilowo mi to wisi. Ponadto wydało się imię nowej towarzyszki – Clara. Poza tym w przeciwieństwie do reszty towarzystwa ma strój jak najbardziej współczesny, co dla paru osób stało się znów przyczynkiem do marudzenia, że łeee, znowu Ziemianka i Angielka, jak i ogólnego biadolenia pośród fanów klasycznych odcinków, jakie te nowe są do dupy. Ja tam głosu na razie nie zabieram. Wszak to tylko fotki i nic więcej. A jak powszechnie wiadomo, zdjęcia z planu czy trailery nie mogą Ci powiedzieć tyle, co sama produkcja. Tak więc czekam. Jedyne, na co mogę pomarudzić, to fakt, że wśród tych wszystkich ujęć gdzieś na tumblrze migła mi Alex Kingston… A każdy wie, że moje uczucia do jej postaci są ewidentne. Czytaj: kocham River jak szpinak z czosnkiem, 3 godziny matmy pod rząd, kabaret Paranienormalni i łacinę. No, ale wiadomo. Łukochana bohatereczka wujka Moffata – napisana tak, żeby zawsze i wszędzie dało się ją wkręcić.

Skoro już przy Sherlocku byliśmy – ostatnio mama przymusiła mnie do obejrzenia filmu „Sherlock Holmes i sprawa jedwabnej pończochy”. Średnio mi się chciało. Watsonem tu jest Ian Hart, który grał już tę rolę w niesławnym „Psie Baskerville’ów”, ponadto potem się okazało, że całość pisał ten sam scenarzysta. Ale jakoś się przełamałam i postanowiłam dać temu czemuś szansę. Przede wszystkim dlatego, że tu jest inny reżyser i inny Sherlock. Wiadomo, że Brett jest nieprześcigalny, ale nie da się ukryć, że Rupert Everett zdecydowanie stoi kilka klas wyżej niż nieszczęsny Richard Roxburgh, który wciąż dzierży na mojej prywatnej liście malowniczy tytuł najgorszego Holmesa ever. No i sprawdziła się przy tym moja stara teoria, że jakby Hart dostał w „Psie…” lepszego partnera, to i by sam lepiej zagrał. Bo tutaj naprawdę dawał radę. A i może scenarzysta nauczył się czegoś na własnych błędach? Obaj bohaterowie i ich relacja, w tamtym filmie właściwie nieistniejąca, bazują na jakichś sensownych pomysłach i względnie trzymają się kanonu. Zwłaszcza Sherlock jest bardzo taki… hm… po swojemu. Nie mogę znaleźć żadnej podobnej wizji w tych adaptacjach, które widziałam. Nie mam spraw, zdycham od tej stagnacji, daję w żyłę, a w dodatku Watson dziad jeden się żeni, no to go trochę emocjonalnie poszantażuję. Całkiem niezły pomysł w sumie, zwłaszcza, że jak dla mnie nie przeszarżowali. A mogli. Za oparcie się takiej pokusie też jest plus. Spory nawet.
Btw. Niedługo BBC Enterntainment startuje z drugą serią „Sherlocka”. Moja mama, której bardzo podobała się pierwsza, już się cieszy. Ja mniej. Bo domyślam się, jak mocno się biedna kobieta rozczaruje. Przynajmniej dwoma pierwszymi epami. No właśnie. Wypadałoby ruszyć dupę i obejrzeć „The Reichenbach Falls”, zanim go puszczą po polsku. Spodoba się, nie spodoba, sumienie będzie czyste. I będzie człowiek wiedział, czy na pewno nie nastawiać się na trzeci sezon, czy może jednak spróbować.

Jestem dobrym fanem Brytoli, za to złym kabaretu. Top Trendy prawie całe poświęciłam na rzecz BAFT, nie licząc skeczy Neonów oczywiście, kabaretonu w Opolu z kolei nie ruszyłam wcale. Pomijając już zupełnie Płocką Noc Kabaretową, która ze względu na powtarzanie po raz n-ty zeszłorocznego błędu pod postacią prowadzących w ogóle nie była brana pod uwagę. Żałuję? No właśnie nie bardzo. Nie wiadomo do końca kiedy wypadłam z tak zwanego obiegu. Nie oglądam KKD, nie bywam tam, gdzie wypada, nie piszę recenzyjek na dobre portale, nie wolontariuszuję się na imprezach, nie podlizuję się tym, którzy PODOBNO się znają. I co najzabawniejsze, jakoś nie odczuwam wielkiej potrzeby robienia tego wszystkiego. Bo i po cóż? Czy ja od tego będę jakaś lepsza? Czy ja w ten sposób muszę coś komuś udowadniać? Ni cholery. Zresztą jeśli nawet… Ja nie mam już do tego takiego zdrowia jak kiedyś. Bo i z kim tu o tym gadać? Ta garstka, z którą można, też siedzi poza obiegiem. I to znacznie dłużej niż ja. Blah. Niedopsz. Niedooopsz. Albo i dopsz. Zależy jak na to patrzeć.

A teraz powinna być piosenka, zgodnie z nowym blogowym zwyczajem. Cóż mogę polecić dzisiaj? Przypadkowe znalezisko. Jak zwykle. Jedno z tych, których nie wiedzieć jakim cudem nie znało się przez lata, chociaż w gruncie rzeczy powinno się było.
– The Rocky Horror Picture Show – The Time Warp –
Swoją drogą to kolejna z rzeczy na swój sposób przywłaszczonych przez fandom Doctora Who – w końcu tam też różne dziwne rzeczy robią z czasem.

P.S. Onecie. Nie lubię cię. Próbuję ostatnio zrobić trochę porządków w linkach i ogólnie na blogu, a tu nihui nie da się normalnie niczego usuwać czy dodawać. Znaczy zapisuje zmiany, ale po dłuższym czasie. I ciągle coś, że serwer nie hula. O zmienianiu mi czcionek już nie wspominam nawet. Głupie to. Także dlatego, że nie rozumiem.