Wesołe telepudło

Kurczę. Albo coś niezidentyfikowanego wyjadło mi mózg albo naprawdę widziałam wczoraj, tj. w czwartek trzy fajne odcinki dobrze zapowiadających się seriali. Niesłychane!

 

Najpierw (albo najsampierw) „Licencja na wychowanie”. Komedia z założenia o dwóch rodzinkach, z których każda wychowuje dzieci na swój – skrajnie odmienny – sposób. No i cóż, no… było śmieszne. Fraszyńska rzucająca mięchem podczas rozmowy telefonicznej z panem Ząbkiem ze skarbówki wywołała u mnie mimowolny chichot (żeby nie było: wszystkie tzw. „prostytutki” – a były takowe, o dziwo! – zostały elegancko wybuczone), chociaż tak naprawdę do ziemi przywaliła mnie scena wizyty pani z rady rodziców, a zwłaszcza tekst, jakim rzuciła Marysia… Nie przytoczę, bo może ktoś będzie chciał oglądać, powtórki lecą ponoć w soboty koło południa.

O dwudziestej z dużym hakiem pierwszy epizod trzeciego sezonu „Ojca Mateusza”. Ponoć przenieśli z niedzieli, bo na tym etapie przestał pasować do konwencji „serialu familijnego”. I coś w tym jest! O ile wcześniej był taki nawet sympatyczny, dawał się oglądać, ale za cholerę nie predendował do miana dobrej przeróbki „Don Matteo”, o tyle teraz jakby zaczyna trochę… Jakiś taki klimacik rodem z włoskiej wersji się tam dzisiaj unosił… No i Nocul. Ale Nocul to akurat był i jest mój totalny numer jeden od samego początku – jedno z nielicznych odstępstw od oryginału, które im się udały 😀

Potem 997, ale nie o tym, nie o tym. Chociaż fajno, że po iluś miesiącach banicji na TVP Info (którego nie mam) wrócili do Dwójki, gdzie mogę sobie ich oglądać bez przeszkód 😀 Krótko później przełączyłam na Pols(zm)at i trafiłam na coś, co okazało się być „Przeznaczeniem” – ni to docu-crime’m, ni to serialem fabularnym o wróżce, która pomaga policji w rozwiązywaniu spraw kryminalnych. I to chyba było, kurczę, najlepsze. Porządnie zrobione, nieźle zagrane na faktach (wróżka też prawdziwa – gra samą siebie), z fajnym klimatem i dość niebanalne… Aaaaa, i jeszcze obsadzone mało opatrzonymi ludźmi – jak się okazało, przemknął gdzieś tam dzisiaj w pierwszym odcinku Igor Chmielnik (z tych Chmielników), a ja nie poznałam. Hee hee hee, ślepota starcza. Tak czy siak – molto simpatico.

 

A tak już z zupełnie innej beczki – dziwnym zbiegiem okoliczności we wszystkich trzech produkcjach przemknął mi niejaki Niebudek Henryk, jeden z moich idoli młodych lat. Nie powiem, że jedna z platonicznych ekranowych miłości, bo już podówczas był ponad piędziesięcioletnym panem o wyglądzie dobrego tatki lub wujka, co to czasem da cukierka, ale… idol is idol. Chyba u „Ojca Mateusza” najlepszy dzisiaj. Bo… A zresztą, wzorując się na klasycznej reklamie: „Telewizor: 250 złotych. Abonament radiowo-telewizyjny za rok: 186 złotych. Widok Henryka Niebudka z buzią wypchaną sałatką z pokrzywy/podjadającego z Michałem Pielą kanapki: bezcenne.” I tyle, no 😀

 

Dobrze się dzieje w państwie telewizyjnym i płacenie abonamentu/przetrzymywanie półgodzinnych bloków reklamowych zaczyna się opłacać? Chciałabym, chciaaaałaaaaaa. Ale żeby nie było tak wesoło: „Oficer” też się fajosko zaczynał…