Ludzie Karola

(Z serii „Dagmara i teatry warszawskie jesienią”, odcinek drugi.)

Wyjazdy planowane z dużym, ogromnym wręcz wyprzedzeniem zawsze mają to do siebie, że wraz z upływem czasu do nich pozostającego zaczynają obrastać tłustą warstewką wyobrażeń, oczekiwań i innych tego rodzaju rzeczy. To może wydawać się zabawne, ale w sumie raczej takie nie jest. Bo wiecie, jak to jest z życiem. Nie jest gorsze od przewidywań. Jest po prostu inne. Co oczywiście nie zmienia faktu, że ten rozdźwięk nie zawsze musi smakować. Albo przynajmniej nie tak do końca.
Po co ten niemiłosiernie śmierdzący filozoficzną prywatą wstępniak? W zasadzie można by stwierdzić, że pod znakiem mniej więcej takich klimatów upłynęła moja kolejna kulturalna podróż do stolicy. Tak, w ten sposób próbuję usprawiedliwić i styl tego wpisu i fakt, że znowu potrzebowałam na jego ukończenie ponad miesiąca.

Gdy pisałam o moim pierwszym wyjeździe do Teatru Narodowego, napomknęłam tajemniczo o „ustawkach na jesień”, nie wdając się w szczegóły, coby nie zapeszyć. Teraz, już po wszystkim, mogę się bez oporów wygadać. Krótko po powrocie z „Pana Tadeusza”, na początku czerwca, ja i Dommel kupiłyśmy sobie bilety na wrzesień i październik. Na „Zbójców” i „Fortepian pijany”. O tym drugim spektaklu pomówimy sobie następnym razem, a teraz skupimy się na tym, co Michał Zadara – podobno modny ostatnio reżyser – wyciągnął z Fryderyka Schillera i jego romantycznego dramatu pełnego burzy z naporem. Tekstu, który swoją drogą miałam wieeeeki temu na liście lektur do egzaminu z romantyzmu właśnie. Oczywiście go wtedy nie przeczytałam, jako że nieszczęsny padł ofiarą studenckiej selekcji znanej pod kryptonimem „No ni cholery tego wszystkiego nie zdążę ogarnąć przed sesją”. Dopiero teraz, spisując wszystkie wrażenia tamtej soboty, mam gdzieś obok siebie biblioteczny egzemplarz, którym trochę wspomogłam moją stosunkowo krótką pamięć.

Nie będę opowiadać o drodze, przyjeździe i innych takich rzeczach, bo ileż można czytać o nudzie, bolących plecach, pętaniu się po mieście i ratowaniu się słuchowiskami. Może poza krótką rekomendacją: „Morderstwo w Hotelu Santa Caterina” jest dobre (nie tylko dlatego, że Marcin Hycnar na reżyserii = jakieś pół obsady to ludki z Narodowego i okolic), a w „Sześciu postaciach scenicznych w poszukiwaniu autora” nie wiadomo, o co chodzi i nawet odpowiednia ilość Henryka Talara tego nie zmienia. Do tego stopnia, że już w chwilę po odsłuchaniu gniewnie usunęłam nagranie z odtwarzacza. Warto za to napomknąć, że wyjazd w pewnym stopniu sponsorowały tradycyjnie Dommel, która mnie odpowiednio podpuściła jak zwykle (i kocham ją za to) oraz nieco mniej tradycyjnie Milenka, która przenocowała mnie u siebie. Bo lubi. Pozdrawiam ją czule, dziękując za uchronienie mnie przed czterema godzinami kiepskiego snu na autobusowym fotelu, ewentualnie spaniem pod mostem.

Prawie udało nam się spóźnić. Prawie, bo szczęśliwie wpadłyśmy do Narodowego w ostatniej chwili. Wszystko przez… sukienkę, na której założenie tego wieczoru straszliwie się uparłam, a która nie wiadomo, kiedy (oczywiście, że nie wiadomo!) zrobiła się o kilka kilo za duża. Jeśli myślicie, że zaplątanie się w kreację wieczorową jest niemożliwe, to zaprawdę powiadam wam – mylicie się bardzo. Krótko mówiąc kupa stresu i szczera nadzieja, że oby nigdy więcej, bo to może i opowiadane z perspektywy czasu przypomina żart, ale w zasadzie pachnie czarnym humorem. Wszak czy śmieszną może być opcja, że cię najzwyczajniej w świecie nie wpuszczą na widownię? Ale dobra, nieważne. Zdążyłyśmy i to było najważniejsze, chociaż na sali zjawiłyśmy się mocno zdyszane i wymęczone. A na scenie siedział już za biurkiem Mariusz Bonaszewski, przeglądał papiery i… jadł sushi. Najnormalniej w świecie sobie szamał. Kto wie, czy właśnie taka forma prologu tego przedstawienia nie dała nam dodatkowych szans na dotarcie w porę. Chwała ci, reżyserze. Chwała ci.


To zdjęcie, jak i wszystkie pozostałe – podobnie przecudnej urody – wykonane są migawką Krzysztofa Bielińskiego i podebrane ze strony teatru: [klik!], ewentualnie fanpejdża: [drugie klik!]. Bo wpis potrzebuje pięknych ilustracji.

Moja historia ze „Zbójcami” to historia dylematu. Rozdarcia pomiędzy teoretycznym myśleniem prawie-że-teatrologa i czuciem pasjonatki, która zawsze przedkładała emocje ponad mędrca szkiełko i oko.
Bo teoretycznie nie mogłam pozwolić sobie na bezwzględny entuzjazm. Taka sytuacja: siedzisz i zżymasz się, ponieważ widzisz to, czego w teatrze najbardziej nie trawisz – kombo mikrofonów, wideoprojekcji i publiczności śmiejącej się w momentach, które wcale nie wydają ci się zabawne. Trudno jest zachować względnie dobry nastrój, gdy regularnie takie niby to drobiazgi wytrącają cię z równowagi. Ktoś stwierdzi, że tak powinno być, że ponoć dobry teatr nie może po prostu zostawić cię w spokoju. Ale, u licha, na pewno nie rzeczami na poziomie stylistyki samej inscenizacji! Mamy dajmy na to sekwencję z autem, która mogłaby być efektowna, ale kiedy przyszło do biegania za samochodem, to wyszła pokracznie i niezamierzenie śmiesznie. Trochę jakby reżyser nie mógł się zdecydować pomiędzy absolutnym naturalizmem a teatralną umownością. Znaczy zaraz ktoś mi pewnie znowu powie, że to było zaplanowane, ale jakoś w to nie wierzę. Dość mocno raził uszy amerykański akcent Hermana w scenie wizyty u von Moorów, tym bardziej, że skompilowany z kostiumem żołnierza, który chyba moment wcześniej wytoczył się z kontyngentu w Iraku czy inszym Afganistanie… Nie mogłam się czasem wyzbyć wrażenia, że ktoś próbował tu złapać za ogon o kilka sroczek za dużo, a część z nich zupełnie niepotrzebnie. Ale z drugiej strony nie możesz odmówić temu wszystkiemu co najmniej paru fajnych pomysłów. Przede wszystkim w ogóle wysłanie całej historii w bardziej współczesne otoczenie. Nie oszukujmy się, rozgryzanie jej w pierwotnym kontekście historycznym kończy się mniejszą lub większą porażką. Ot, po prostu utworek o dwóch braciach, z których młodszy robi starszemu koło pióra tak mocno, że ten ostatni musi zostać zbójnikiem, nie broni się i tyle. W dzisiejszym ubranku może nie staje się Andrus wie jakim arcydziełem, ale przynajmniej zaczyna budzić wcale nie tak małe zainteresowanie. Dobrze skrojonym ubranku, dodajmy, bo taka konwencja wprawdzie jest atrakcyjna, ale nie zawsze działa, jak to się okazywało nie raz i nie dwa. Przykłady można mnożyć, ja z własnego doświadczenia wspomnę „Romea i Julię” w Teatrze Norwida w Jeleniej Górze. Niby fajnie, niby niebanalnie, ale im uważniej się człowiek przygląda, tym więcej dostrzega fastryg, dziwnych zestawień i źle zakamuflowanych ubytków. W „Zbójcach” takich niedoróbek nie stwierdzono. Uwspółcześnienie jest radośnie konsekwentne, dopracowane i ogólnie przyjemne. Naturalnie mogłabym się doszukiwać całkiem pokaźnej kupki detali, które być może w ogólnym rozrachunku okazałyby się być równie niepotrzebne, co te wszystkie irytujące mnie rzeczy wymienione wcześniej. Pytanie tylko, po co, skoro (w przeciwieństwie do tamtych elementów) nie denerwowały, nie rozpraszały, wręcz przeciwnie. Może to jest mało naukowe podejście, które nie przystoi studentce sztuk widowiskowych, ale średnio mnie to interesuje – jeśli w przedstawieniu pojawia się coś, co sprawia ci estetyczną przyjemność, chociaż zdaje się nie mieć znaczenia dla całości, to znaczy, że tak naprawdę ma jakiś sens. Taki, że – kolokwialnie i dwuznacznie rzecz ujmując – robi ci dobrze. Oczywiście, że Karol wcale nie musiał grać na gitarze elektrycznej, jego zbójcy bić się w klozecie, a Franciszek przebierać się na oczach publiczności czy biegać po scenie śpiewając „Fly me to the moon”. Ale nie sądzę, żeby ktokolwiek narzekał.

Strona plastyczna też działa w gruncie rzeczy na korzyść wszystkiego. Scenografia czaruje i to bardzo dosłownie. Wszystkie maszynerie, zapadnie, sztankiety i inne artefakty sceny zostały wykorzystane bodaj na sto procent. Niby niespodzianka nie powinna być aż tak wielka, bo możliwości tego sprzętu mogłam dokładnie obejrzeć jakieś dwa tygodnie wcześniej podczas pokazu na Festynie Teatralnym, ale… Co w trakcie przedstawienia to w trakcie przedstawienia. Wyobraźcie sobie klocki czy tam pudełka, a w każdym (zazwyczaj) jedno pomieszczenie. Wypucowany gabinet von Moorów, pokój Amalii magicznie zmieniający swój stan w toku akcji, ozięble nowoczesna kuchnia, zbójeckie piwnice z popisanymi ścianami i kiblem, też ogryzmolonym zresztą… Można dowolnie ustawiać, przestawiać, zasłaniać jedno drugim, odsuwać wszystkie zupełnie na bok i tak dalej. Brzmi nieźle? A wyglądało jeszcze lepiej. Zarzucę dość oklepaną formułką, ale… to naprawdę trzeba zobaczyć na własne oczy. Dostępne w Sieci zdjęcia niczego nie uchwycają, jeśli chodzi o ruch – nomen omen – sceniczny. Kto wie, może to i lepiej. Raczej nie byłyby w stanie go oddać nawet w części.

Po rządku pewnych wątpliwości powiedzmy sobie głośno i wyraźnie: „Zbójcy” przede wszystkim obsadą stoją. Wcale nie dlatego, że niektórzy właśnie dla niej na tej sztuce lądują, he he. I trudno jest wskazać na pierwszym planie kogoś, kto odstaje, wyróżnia się na minus czy po prostu wkurza. Bo dobrze się patrzy i na Pawła Paprockiego w roli Karola, i na Amalię, czyli Wiktorię Gorodeckają, i na wielu innych, ale stwierdzenie, że wszyscy byli w stanie zaprzątnąć moją uwagę w równym stopniu, byłoby paskudnym kłamstewkiem. Przecież chociażby Maksymilian grany przez Mariusza Bonaszewskiego dostarcza naprawdę sporej aktorskiej uciechy. Wszak papa von Moor zgodnie z literą książki powinien być sypiącym się starym dziadem, a na scenie widzimy pana, który – nie oszukujmy się – trzyma się świetnie. Ale to tylko pozory. Bonaszewski robi wszystko, aby jego bohater rozwalał się powoli i sukcesywnie od środka, z wydatną pomocą kochanych synków zresztą. Przejść od Wielkiego Taty i Szefa Wszystkich Szefów do zawiniętego w pasiastą piżamkę wraku człowieka: oto jest sztuka, której nie każdy potrafiłby tak wiarygodnie dokonać. Zwłaszcza nie mając aż tak wiele czasu na scenie, jakby mogło się pozornie wydawać. A w dalszym planie? Z gromady karolowych rozbójników zdecydowanie wyróżnia się dwóch – Spiegelberg Oskara Hamerskiego i Schweizer Mateusza Rusina. Pierwszy nie tylko dlatego, że to postać najmocniej chyba ze wszystkich zbójców wyeksponowana i będąca zasadniczo samograjem. Nie, nie, to nie załatwiłoby wszystkiego, gdyby obsadzony tutaj aktor nie miałby dostatecznej dozy umiejętności i talentu… Hamerskiemu nie brakuje w tym względzie absolutnie niczego. Przewrotny, wcale nie taki toporny, jakby mogły sugerować początkowe sekwencje, cudownie bezczelny. Drugi z panów… Cóż, ujmę to krótko – zagrać osobnika o inteligencji niemalże dresiarskiej (to porównanie w kontekście tej realizacji jest szczególnie zabawne) trzeba umieć. Na swoją wzmiankę zasługuje też Robert Jarociński, który wybronił się, pomimo bycia tym nieszczęśnikiem grającym zamerykanizowanego Hermana. Tę konkretną scenę ciężko było uratować, ale można było uczynić ją znośniejszą. I on to zrobił. Nie muszę chyba dodawać, że z całą resztą swojej roli nie miał żadnych problemów.

Oczywiście to, co najlepsze, pozwoliłam sobie zostawić na koniec.
Wyobrażam sobie te ciche parsknięcia śmiechem i pobłażliwe kiwnięcia głową u potencjalnych czytających – z tych, którzy zaglądają tu regularnie, rzecz jasna – na widok tego nazwiska. Ostatnio pojawia się tu dość często i można by powoli zacząć mnie oskarżać o pewną monotematyczność. Tylko cóż ja mogę poradzić na to, że facet wciąż stanowi dla mnie niemałe aktorskie odkrycie, a „Zbójcy” tylko mnie w tym przekonaniu utwierdzili? Dobra, do rzeczy. Wymieniłam do tej pory niemal wszystkich odtwórców głównych postaci. Brakuje tylko jednego. Wcale nie najmniej ważnego, ba – w zasadzie można uznać, że to jego bohater jest głównym katalizatorem całego bałaganu, który obserwujemy na scenie. Oto i on. Przemysław Stippa. Człowiek, który jakby na to nie patrzeć kradnie show całej reszcie. Niektórzy stwierdzą, że to głównie przez rolę (mocno upraszczając) czarnego charakteru, którą można wcisnąć do oporu niczym pedał gazu i w ten sposób przesłonić pozostałych. Tylko, że to wcale nie jest takie proste. Problem polega na tym, że teoretycznie nie powinien dawać się tutaj lubić żadnym sposobem, a praktycznie… nie da się go tak naprawdę znienawidzić. To nie ma większego znaczenia, że jego Franciszek rzuca się z pięściami na ojca i próbuje zabić starszego brata oraz zgwałcić jego dziewczynę z niemal identyczną konsekwencją. Nie potrafisz nawet w najbardziej skrajnych momentach postrzegać go inaczej, niż jako dużego dzieciaka. Histerycznego i nadspodziewanie okrutnego, ale wciąż dużego dzieciaka, który zawsze był tym gorszym, aż pewnego pięknego dnia postanowił się odgryźć za te wszystkie lata traktowania go jak słabszej wersji Karola. Sprawy nie ułatwiają te wszystkie uśmieszki, półuśmieszki, gesty, geściczki, żarciki nad niszczarką, ogólny ogrom drobiazgów uzupełniający i tak zarysowany mocną acz wprawną kreską obraz. Bo czegóż ten Stippa w skórze młodszego von Moora nie robi! Biega, krzyczy, rzuca się po kątach, żeby zaraz potem ogrywać wszystko zdawkowymi ruchami. Śmieje się, jakby świat miał się skończyć za piętnaście minut. Nie wspominając już o scenach płaczu, który nawet nie jest płaczem, a najcudowniej ordynarnym mazaniem się, z tymi zbolałymi grymasami, poczerwieniałą twarzą i niemowlęcymi niemalże sapnięciami. Ciężko jest określić, kiedy to urokliwe, chociaż rozgoryczone dziecko przeobraża się w roznamiętnione zwierzę, bo przecież wcale nie w momencie odziedziczenia majątku po ojcu i przybrania wyzywających szatek. Jakieś złowieszcze rozdarcie siedzi w tym od samego początku i to kolejny wielki atut tej kreacji, który nie pozwala oderwać wzroku choćby na chwilę. To trochę jak kalejdoskop pełen kolorowych, drobnych szkiełek. Wszystko się przesuwa, miesza i nakłada na siebie, tworząc ciągle nowy obraz najmłodszego w rodzinie aż do samego końca. Aż po rękę, nogę i mózg na ścianie.
Aha. I ten Sinatra naprawdę zacnie mu wyszedł, chociaż – jak mi uświadomiono później – nasz sympatyczny aktor pokaleczył angielski niemal na całej długości swojego fragmentu, poza bodaj pierwszą linijką. No cóż. Nobody’s perfect, a ideały są nudne.

Mogłabym powiedzieć, że wiem niewiele. Oprócz tego, że jeszcze kiedyś wrócę na „Zbójców”. I nie odstraszą mnie nawet te cztery godziny z (wypełnionymi aktorsko!) przerwami włącznie. Nie jest to wszakże sytuacja pokroju nieszczęsnej „Wycinki”, gdzie przez znakomitą większość tego czasu pragniesz w najlepszym wypadku wymsknąć się na dłuższą chwilę do toalety, w najgorszym zwiać z teatru w ogóle. Wprawdzie miałam momenty, gdy zaczynałam odlatywać lekko myślami – co było nieuniknione, biorąc pod uwagę mój dziecięcy prawie limit czasowy koncentracji – ale tylko zaczynałam, to zaraz przedstawienie zajmowało mnie wszystkimi swoimi pomysłami i sztuczkami. Czego by ludzie nie mówili, w teatrze takie rzeczy są ważne nie mniej niż same inscenizacje, ich obsady, scenografie i inne zasadnicze elementy. Bo bez tej iluzji, tej tak zwanej magii teatru, moglibyśmy wszystkie przybytki Melpomeny zamknąć na cztery spusty wychodząc z założenia, że i tak nie mają żadnego sensu. Ktoś mówi, że koniecznie musisz odczytywać ukryte sensy, plątać się w filozoficznych wątkach albo rozważać jakieś niby to bardzo ważne problemy przez pryzmat teatralnego zwierciadła. A figę. Szkiełko owo potrafi być fascynującą i niekonwencjonalnie, ale jednak piękną błyskotką, której kolorowe odblaski i puszczane po ścianach zajączki potrafią głębiej wejść ci w umysł niż przekładanie dylematów scenicznych postaci na własne życie. Pewnie powtarzam to setny raz, ale… tak, specyficzna, na swój sposób spreparowana emocja. Właśnie ona, obficie choć umiejętnie posyłana w stronę widowni, nie pozwala przejść obok tej produkcji Teatru Narodowego obojętnie czy bezwzględnie negatywnie. Dlatego wyląduję jeszcze w fotelu w gmachu przy placu Teatralnym 3. Ta inscenizacja – albo jej dobre elementy, zależy, jak na to patrzeć – zasługują na mój o wiele większy entuzjazm niż ten, który okazywałam tamtego wieczora oraz w dniach najbliższych. Naprawdę.

Chodźmy razem na „Zbójców”. Wyjdziemy z nich na miękkich kolanach, czy tego chcemy, czy nie.