That piano has been drinking

(Z serii „Dagmara i teatry warszawskie”, odcinek 3.)

Bez zbędnych ceregieli i rozwlekania się na wstępie – ustawek z czerwca ciąg dalszy. Pod koniec września wylądowałam na „Zbójcach” (co dokładniej opisuje poprzednia notka), a trzy tygodnie później czekała mnie następna wizyta w Teatrze Narodowym, chociaż w nieco innej jego części. Niewtajemniczonym wyjaśniam: to duża instytucja, więc posiada więcej niż jedną scenę. Jest duża imienia Jerzego Grzegorzewskiego przy placu Teatralnym, gdzie oglądałam czytania „Pana Tadeusza” i „Zbójców” właśnie, oraz dwie mniejsze – Scenę na Wierzbowej i Scenę Studio – w budynku na… niespodzianka, Wierzbowej. Różnic logistycznych dla mnie i Dommela w zasadzie nie było, bo te ostatnie znajdują się naprzeciwko wyjścia służbowego gmachu głównego, po drugiej stronie raczej niezbyt szerokiej ulicy. Nie przy każdym teatrze ma się tak fajnie.
Właśnie na Scenie Studio tego wieczora czekał nas „Fortepian pijany”. Oglądany z pierwszego rzędu. Warto było się pośpieszyć.


Pocztówki ze spektaklu najlepszą pamiątką. Poza biletami oczywiście.

We wprowadzeniu powinna się pojawić jakaś historyjka – jak zawsze – ale tym razem będzie inaczej. Opowiadanie po raz kolejny o tym samym znudziłoby nawet najwytrwalszych. Czy można stwierdzić, że mi te wyjazdy za teatrem spowszedniały w jakiś sposób? Nie, skądże. Po prostu po którymś razie człowiek zaczyna wyczuwać pewien schemat, którego nie da się całkowicie przeskoczyć. Przyjazd, spektakl, wyjazd, czasami jeszcze przed tym ostatnim jakiś nocleg. Tylko cała ta prywata pomiędzy zawsze inna i zawsze fajna, no ale to – zgodnie z nazwą – prywata, której większość zachowuję dla siebie i którą tylko nieznacznie mogę ubarwić opowieść. Zresztą doświadczenie uczy pośród mnóstwa rzeczy również tej: nie każda taka eskapada musi być wielką i rozbuchaną przygodą. Czasem bywa cicha i przyzwoicie realizująca zamierzone punkty planu.

Czym więc jest „Fortepian pijany”?
Trochę trudno jest pisać o spektaklu, który w zasadzie jest ubraną w delikatnie tylko fabularyzowaną otoczkę wiązanką piosenek jednego artysty, w tym wypadku Toma Waitsa. Mogę bez cienia kłamstwa stwierdzić, że twórcy zupełnie mi obcego. Nie wykluczam, że coś gdzieś kiedyś mogło mi obić się o uszy (wszak nawet Kazik grzebał w tym repertuarze), ale nie było w tym nic świadomego. U reżysera było wręcz przeciwnie.* Chyba większość twórców ma gdzieś w karierze taki moment, w którym próbuje się zmierzyć z jakąś swoją młodzieńczą fascynacją. Jakimś tekstem albo nawet całym dorobkiem jednego artysty. Żeby coś z nim zrobić, przedstawić po swojemu, w twórczy sposób wyrazić swoje umiłowanie doń. Tylko, że często jest z tym jeden problem. Dla potencjalnych odbiorców owo uczucie może – mimo najlepszych chęci realizatora – pozostać mniej lub bardziej niezrozumiałe. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że „Fortepian pijany” jest jakąś absolutną teatralną pomyłką. Po prostu, mimo wszystkich jego zalet, jak weszłam do budynku na Wierzbowej mając o Waitsie bardzo blade pojęcie, tak wyszłam może lepiej doedukowana, ale nie bardziej rozkochana w jego piosenkach.


„Hej ptaszku, mam wiadomość złą: twój dom się pali, a dzieci same są.”
(Wszystkie kolejne zdjęcia podebrane ze strony Teatru Narodowego: [klik!], a cykał niezawodny Krzysztof Bieliński.)

A trzeba przyznać, że lista walorów tego spektaklu nie jest krótka. Może te kilka opowiastek o całej galerii outsiderów i innych wyrzutków złączone miejscem (to znaczy studiem radiowym w Whittier) nie do każdego przemówi, ale starannie przygotowana otoczka – obsada, opracowanie i wykonanie piosenek, a przede wszystkim klimat – są godne dostrzeżenia i niejednej pochwały. Koniecznie muszę wspomnieć o tłumaczeniach, napisanych przez nie kogo innego, jak samego Romana Kołakowskiego, który po raz kolejny udowodnił, że wie co robi. Wprawdzie nie znałam oryginalnych tekstów w momencie słuchania, ale to chyba nie miało aż takiego znaczenia. Słowa dobrze brzmiały po polsku i to moim zdaniem jest najważniejsze. A co z tymi, którzy je wygłosili? Nie będę ukrywać, że obecność na scenie samego reżysera, próbującego niczym narrator wszechwiedzący ogarnąć ten kolorowy ludzki chaos, a nawet wykonującego jedną z piosenek, ten kochany i absolutnie cudowny „Grapefruit lśni”, sprawiła mi wiele przyjemności. Podobnie fakt bytności w obsadzie intrygującego jak zawsze Roberta Jarocińskiego, mimo że nie śpiewał prawie wcale. A już w ogóle pominę, co działo się w mojej głowie, gdy dotarło do mnie, że obaj panowie chodzą sobie po przestrzeni sceny w zasadzie na wyciągnięcie mojej chudej łapki. Bliskość, jaką dają sceny kameralne, bywa czasem naprawdę piękna… Pozwólcie jednak, że pohamuję swoje dewiacje i opowiem teraz coś niecoś o innych. Wszak oni też tam byli. Chociaż kolejna osoba w sumie też tak jakby z mojej „działki”. Z Mateuszem Rusinem, którego karierę jednak nadal śledzę uważnie, może być różnie. Nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że przynajmniej przez część spektaklu grał raczej na jedno kopyto. Ale śpiewa naprawdę ładnie i to może rekompensować ten swoisty niedobór. Nie zabrakło innych twarzy, które zdecydowanie brzmiały znajomo. Dowcip zamierzony, bo chodziło nie tylko o pana reżyserza, ale również chociażby o Monikę Dryl, którą tego wieczora reszta świata oglądała w telewizji w roli pewnego wyjątkowo niskiego Księcia. U nas była bardzo smutną panną nienajlżejszego obyczaju, za to z niezłym wokalem. Anna Chodakowska, której wykonanie utworu „Bourbon mnie wypełnia” znów zrobiło na mnie duże wrażenie (choć atmosfera przedstawienia nie pozwalała widowni tak się wkręcić jak podczas festynowego koncertu), w innych kawałkach wypadała wcale nie gorzej. W ogóle sporo było osób mi znanych i jak się okazało udanie występujących. I Jerzy Łapiński, i Waldemar Kownacki, i Anna Markowicz… „Trudno o dobrego człowieka” tej ostatniej to mój kolejny faworyt ze wszystkich fortepianowych wykonań. Ale z drugiej strony spora liczba ludzi zdolnych, ale jeszcze mi aż tak dobrze nie znanych. Nie obyło się więc bez sympatycznego odkrycia. Naszą uwagę przykuł jeden z młodych aktorów. Duży, blondwłosy i – jak się potem okazało – nazywający się Karol Dziuba.** Chyba nie muszę mówić, na kogo w najbliższym czasie będziemy mieć oko. Coś mi mówi, że się nie zawiedziemy… a i kolejne preteksty do wizyt w Narodowym zawsze są mile widziane.


„Trudno dziś o dobrego człowieka. Sypiam z wrogiem, podnieca mnie ta angielska gra słów: good boy, goodbye…”

Taka ilość zalet i bodaj tylko jeden znaczący feler. Ale na tyle istotny, że chociażby szeptem, ale muszę o nim wspomnieć. Tylko najlepsi dykcyjnie wygrali wojnę z technikaliami. Resztę nagłośnienie potrafiło zagłuszyć na tyle skutecznie, że rozumiało się co drugie albo co trzecie słowo. W chyba każdym rodzaju przedstawienia coś takiego wadzi, ale w takim śpiewanym – wyjątkowo mocno. Jakkolwiek nie mogę być do końca pewna, czy to stały problem, czy jednorazowy incydent z tamtego październikowego wieczoru.

Może ten fortepian nie jest aż tak pijany, jak mógłby być. Może jest tylko lekko wcięty. Ale kiedy wyobrażam sobie siebie spędzającą ten czas na jakimś wychwalanym, tytułującym się zaangażowanym spektaklu, bombardowaną wszelkim świństwem i po cichu obawiającą się dostania w głowę rzuconym ze sceny krzesłem, to… to ja bardzo się cieszę, że wybrałam Narodowy. To był naprawdę dobrze spędzony czas i dobrze zainwestowane pieniądze, potrzebne mi tak na bilet, jak i na podróż przez pół Polski. Niektórzy pewnie stwierdzą, że to za mało, że to nie jest dobre, że to jest letnie. Odpowiem im tylko tyle, że dla mnie to wszystko, co widziałam, to dość, aby sztukę – tak normalnie, po ludzku, bez zadęcia – uznać za udaną. Nie każda wizyta w teatrze musi postawić ci świat na głowie. Czasem wystarczy, gdy ucieszy twoje oczy i uszy. O to panie i panowie artyści zadbali. Pewnie mówię to nie pierwszy raz, ale kiedy ze zgrozą patrzę, jakie przedstawienia w teatralnym światku zyskują rozgłos i pochwały, dochodzę do wniosku, że w tej kwestii trzeba się powtarzać. I chwalić dobre inicjatywy, których to otoczenie okołokulturalne, w jakim ostatnio tkwię, zdaje się ostentacyjnie wręcz nie dostrzegać.
Zobaczcie „Fortepian pijany”. Warto.

A tak w ogóle warto wspomnieć na koniec, że wszystkie cytaty pod zdjęciami pochodzą z zaśpiewanych w spektaklu utworów. Że tych moich ulubionych, to chyba nie muszę dodawać.

P.S. Kto na chodniku przed wejściem zamienił parę słów z panem reżyserem? Kto widział panie proszące o autograf na obwolucie płyty winylowej Jerzego Połomskiego i doskonale zrozumiał ten żart? No kto?

 

* Aczkolwiek interesujące spostrzeżenie – oboje przechodziliśmy przez etap jarania się Nickiem Cave’m.

** Wiem, że gdybym uważnie śledziła „O mnie się nie martw”, to bym wiedziała to od razu, ale wtedy jeszcze wychodziłam z założenia, że nie mam czasu na oglądanie siódmej wody po „Magdzie M”. Teraz przez takich dwóch (z których o dziwo żaden nie jest Karolem D.) od czasu do czasu pakuję się na jakiś odcinek… Ale o tym pewnie następnym razem.