Władysławowo

No. Przez tydzień (i jeszcze trochę) powakacjowałam sobie, poodpoczywałam… A teraz siedzę już u siebie, przed własnym komputerem, w swoich własnych kapciach i próbuję jako tako ogarnąć wszystko, co się wówczas działo. Na szczęście wpadłam na arcybłyskotliwy pomysł zabrania ze sobą notesu, w którym pozapisywałam sobie to i owo w chwilach nudy… Tak więc do dzieła! Oto opis moich wakacyjnych przygód nad morzem 🙂

 

 

Zaczęło się tak właściwie jeszcze w Jeleniej, w sobotę 17 lipca. Fatalnie zresztą. Dokładnie w momencie, kiedy z mamą wyszłyśmy z domu, lunął koszmarny deszcz, który przemoczył do suchej nitki nie tylko nas, ale i większość naszych tobołków :< Na całe szczęście w miejscach przezornie wyłożonych ręcznikami lub tam, gdzie rzeczy były owinięte workami foliowymi… Ale tak czy siak nockę w pociągu spędziłam w wilgotnych szortach, z głębokim pragnieniem zamordowania kolonistów, którzy zajęli w większości nasz wagon i nieprawdopodobnie darli mordy akurat w porze, kiedy reszta pasażerów wolałaby pospać. Ale przynajmniej prawie pod koniec drogi dosiadł się pan z córeczką, która nazywała się Amelka, miała może cztery latka i w kółko śpiewała sobie „Ani słowa” Natalii Kukulskiej… no dobra, tylko pierwsze wersy. Ale dobrze je umiała. No i wiedziała, że to piosenka o miłości, bo „Meg kochała Herkulesa” 😀 Poza tym czas mojego odjazdu przypadał dokładnie na czas transmisji Mazurskiej Nocy Kabaretowej, tak więc po raz pierwszy od jakichś 3 czy 4 lat nie oglądałam. Z tego, co się dowiedziałam później, mało mnie ominęło. Na miejsce – czyli w tym roku do Władysławowa – dotarłyśmy około dziesiątej czy jedenastej nawet, bo było opóźnienie. Mżyło. I w tej mżawce jakiś kwadrans czekałyśmy na taksówkę, bo nie sposób będąc zmęczonym po podróży Polską Konserwą Państwową błądzić po obcym mieście, w dodatku w deszczu. Gdy już dotarłyśmy na miejsce i trafiłyśmy do przydzielonego nam pokoju na kwaterze, zamiast walnąć się na łóżko i odsypiać, musiałam porozpakowywać wszystko, co zamoknięte i porozkładać, żeby obeschło. Zresztą niezależnie od pogody chyba zawsze pierwszy dzień po przyjeździe jest stracony. Człowiek po podróży albo jest zmęczony albo ma paskudny humor. Na całe szczęście jakoś szybko się ogarnęłam, a i pogoda się nieco poprawiła. Przeszłyśmy się plażą, dzięki czemu wyszłyśmy wprost do ośrodka przygotowań olimpijskich w Cetniewie, w moje posiadanie wszedł wymarzony pierścionek zmieniający kolory w zależności od nastroju (już pół roku temu, jak nie więcej, widziałam takie w JG, ale zawsze za duże), a po 22.00 wybrałyśmy się na mały spacerek z podziwianiem iluminacji Lunaparku Sowińskiego gratis. A w międzyczasie, korzystając z faktu, iż umieszczony w naszym pięknym pokoiku telewizor raczył porządnie złapać Dwójkę, obejrzałam retransmisję z Zielonej Góry. „Wino, kabaret i śpiew”, yeah. Zobaczyłam siebie i dziewczyny kilka razy. Ja się łamałam, mama była zachwycona. Kocham ją. Dopatrzyłam się nas na wejściu Rybarskiego, Nowakach i Słuchajciach. „Poker face’ów”, tak jak się spodziewałam, zabrakło. A poza tym zesmutałam się. Oczywiście wypadł dowcip z Kresowiaków, kiedy to pop mówi, że będąc w Krakowie nie odwiedził Wawelu, bo bał się tam spotkać kibiców Lecha. Wyleciały rymowanki zapowiadające. Fedorowiczowi ukurwili pół monologu. Jakby nie można było na ich rzecz wywalić Hlynura czy innego Słoiczka, na którym reakcje mojej matki ograniczały się do „O Jeeeezu” wypowiadanego tonem z gatunku „co to jest, zdjąć to ze sceny”. Ale przynajmniej został Andrzejek vel Kozioł śpiewający sam nie wie, o czym. I piosenka na finał, chociaż bałam się, że i ona wpadła pod nożyczki. A cięcia Marylki i Tomka na rzecz różnych dziwnych stworów bym nie zdzierżyła. Zresztą, chyba nie tylko ja.

 

W poniedziałek, to jest 19 lipca, złapałam już formę, a za oknem miałam już naprawdę wakacyjną pogodę. Mimo, że już od samego rana ponownie towarzyszyła mi chęć wymordowania wszystkich kolonistów świata. Że też akurat zawsze muszą mi się te cholerne hałastry wpieprzać w drogę! Ale mimo to powoli ogarniałyśmy plan miasteczka… A w nim takie cuda wianki, jak Aleja Gwiazd Sportu (wysłana gwiazdami podpisanymi nazwiskami sportowców różnych dyscyplin) zakończona pyszną fontanną, usłana glutowatym szlamem zatoka czy wystawa żywych pająków i skorpionów urządzona… w salce parafialnej. To się nazywa ekumenizm! Może ktoś się zdziwi, co mnie popchnęło do pójścia i oglądania zwierząt, które zdaniem wielu osób… hm… powiedzmy, że nie są zbyt milusińskie. Otóż już jakiś czas temu przypomniało mi się, że w trzeciej klasie podstawówki mieliśmy iść na podobny event. Wtedy nie poszłam. Jak na (bardzo) młodą damę przystało, takie stworzenia budziły we mnie obrzydzenie. Lata minęły, zamiast na mniej młodą damę wyrosłam na degenerata i ni stąd ni zowąd zaczęłam żałować przegapionej okazji. Szansa na nadrobienie pojawiła się akurat we Władku, więc skwapliwie skorzystałam 🙂 Ale kiedy po łażeniu i zwiedzaniu przyszedł wieczór i pora, coby wracać na kwaterę… umierałam z nudów. Telewizor miał tylko dwa kanały – ok, nie czepiam się. Ale prawie nigdy oba równocześnie nie działały. A najczęściej to żaden. No i masz. Zaprawdę powiadam wam, przerażające są takie wieczory, kiedy jedyną rozrywką jest gwałt dokonywany przez Artura Dziurmana na Magdalenie Różczce w serialu „Czas kondorów”… o przepraszam, „Czas honoru”.

 

Na wtorek (20 lipca) jeden plan był pewny na stówę. Wieża widokowa. Wyglądająca jak ratusz, z pięknym zegarem i zwieńczona efektowną kulą. Miała dwa tarasy – jeden niżej, drugi wokół wspomnianej kuli, znacznie węższy. Głównie dlatego nie zdecydowałam się na ten drugi. Mało miejsca + mnóstwo ludzia (na szczęście dzieci poniżej 4 lat nie wpuszczali w ogóle) + taaaaka wysokość = ponadprzeciętny dyskomfort psychofizyczny. A i przecież widok z tego niższego wcale nie był gorszy. Morze, wielkie młyńskie koło lunaparku i całe miasto z góry… Ale nie myślcie sobie, że na czubku zrobili punkt widokowy, a reszta pusta stoi. Na pozostałych kondygnacjach znajdowały się m.in. kafejka internetowa (co odkryłam w sumie dopiero pod koniec pobytu we Władku), gabinet dentystyczny, grupa wsparcia dla tzw. AA i… wystawa motyli. Zdaje się ta sama, na której byłam rok temu w Łebie. Z tym, że tutaj ona była „u siebie”, bo facet, który te robaczki zebrał i odpowiednio zasuszył, był stąd 🙂 Sympatyczna sprawa, chociaż wiedząc, jak się konserwuje te owadzie piękności, robi się mniej różowo. Na plażę także się wybrałam, bo aura była bardziej pasująca niż dzień wcześniej… Fajnie było w sumie. Zupełnie pomijając fakt, iż zapragnęłam mordu na sąsiadach z piętra. Ciężko jest wypoczywać, mając obok babę niemiłosiernie drącą się na swoje nie więcej niż 3-letnie dziecko. I dlatego, że ściany są cienkie i dlatego, że trzeba być najdelikatniej mówiąc popierdolonym, żeby się tak zachowywać.

 

Środę, czyli 21 dzień lipca, rozpoczęłam radosną konkluzją, iż zaiste kocham wspólne łazienki. A zwłaszcza nie opłukany, zawalony włosami brodzik w kabinie prysznicowej, znikającą „magicznie” matę i zachlapaną wodą podłogę. Żyję już dwadzieścia lat, ale nadal zaskakuje mnie niechlujstwo części społeczeństwa… Później było jeszcze śmieszniej. Idąc na pocztę (coby wypisać i wysłać kartki – w tym jedną dla Klaudii ze specjalnym rysunkiem-dedykacją xD) doświadczyłam na własnej skórze uroków władysławowskich chodników, rąbnąwszy stopą w wystającą spod asfaltu płytę. Rozryłam sobie duży palec i wyglądało to dosyć paskudnie. Mama zaniepokoiła się, bo niby wygląda to, jakby doszło aż do tak zwanego „mięsa”. Ja zbagatelizowałam sprawę – nakleiłyśmy spory plaster na ranę i poszłyśmy, gdzie miałyśmy pójść. Bo w zasadzie prawie wcale nie bolało. Dopiero widok krwi, która bez oporu przesiąknęła przez opatrunek i zaczęła barwić podeszwę klapka, uświadomił mi, że to chyba nie jest banalne skaleczenie. Na całe szczęście przypomniało mi się, że po drodze z kwatery do miasta mijałyśmy zawszę przychodnię, nazywała się chyba „Wła-Med” czy jakoś tak. Poszłyśmy tam… chociaż nie, w moim wypadku właściwsze byłoby stwierdzenie, że pokuśtykałam. Przypomniawszy sobie stwierdzenie rodzicielki o rzekomej głębokości rany już oczyma wyobraźni widziałam chirurga z igłą i nicią. Ot, wyszła ze mnie utajona minipanikarka. Na miejscu miła pani doktor obejrzała ten mój nieszczęsny paluszek i okazało się, że wyglądało okropnie, ale tylko zdarłam sobie skórę i nic ponadto. A że krwi trochę było… Palce są raczej mocno ukrwione, więc cóż. Odkaziła, opatrzyła, powtórzywszy przy okazji po kilkakroć, że szyć nie trzeba. I pomyśleć, że na początku chciała ściągać chirurga, bo na miejscu nie mieli. Ale stwierdziła, że najpierw sama obejrzy i bardzo dobrze, bo by się człowiek bez sensu fatygował. Czyli skończyło się szczęśliwie, jakkolwiek o żadnej dłuższej wycieczce już tego dnia nie było mowy. Toteż jedną z rozrywek stały się jakieś powtórki skrawków wiekowej Mazurskiej, chyba z 2006 i wspominanie słodkich czasów, kiedy Młodych nie otaczał jeszcze tłum małoletnich panien z kisielem w gaciach. No i pączki na pociechę. Słuchajcie, oni tam mieli wypasione pączki, jakich nie widziałam nigdzie indziej jeszcze. Z całą wiśnią i z toffi. Pycha.

 

W czwartek (22 lipca) nadrabiałyśmy zaległości spowodowane moją drobną, ale niekomfortową kontuzją. Wsiadłyśmy w PKSa i pojechałyśmy do Jastrzębiej Góry. Głównie dlatego, że wiedziałyśmy, iż tam w tym roku umieszczona została wystawa armii terakotowej cesarza Qin. Bo co z tego, że widziałyśmy ją już rok temu w Łebie? Takie rzeczy można oglądać w kółko 😀 I po raz kolejny objawiła się radosna nadmorska odmiana ekumenizmu, bo figury wystawiono w miejscowym kościele. A zaraz obok ugoszczono wystawę… chińskich wynalazków. Skośnoocy przyjaciele zawsze byli sto lat czy nawet więcej przed nami, o czym można się było tam przekonać. Wszystko tam chyba było. Okazuje się, że nawet zapałki to sprawka Chińczyków… Przesympatyczna sprawa takie eventy 🙂 Korzystając z okazji, że jesteśmy w pobliżu, odwiedziłyśmy też latarnię morską na Rozewiu. Nie tylko widoki z samej góry były niezłą atrakcją. Po drodze na górę można obejrzeć kilkanaście szczegółowych makiet polskich latarni. Śmiesznie się oglądało miniaturki tych z Łeby i Ustki, na których już się kiedyś było 😀 Chciałyśmy jeszcze zajrzeć do oceanarium, które ponoć miało się tam znajdować, ale żadna nie pamiętała adresu, tak więc odpuściłyśmy i wróciłyśmy do Władysławowa. Potem się okazało, że nie było tak daleko, ale ciii… Po południu jeszcze wreszcie wybrałyśmy się do Lunaparku Sowińskiego, żeby zobaczyć go za dnia i przy okazji skorzystać z cieszącego oczy na panoramie miasta młyna widokowego. Tak, to dobra nazwa – widok z góry był mega. I jakoś tutaj mnie wysokość nie przerażała… Oczywiście ujrzawszy kącik z automatami nie mogłam się oprzeć pokusie popykania w Tekkena… Ot, taki nałóg. W innych miejscowościach, jeżeli znalazłam automaty akurat z tą nawalanką, też tak robiłam. Jakkolwiek w przeciwieństwie do rozgrywek na komputerze na automatach nigdy nie doszłam do końca. Ba. Nawet do połowy. Ale co tam. W przeciągu całego pobytu we Władku grałam chyba ze trzy razy (za to w cymbergaja albo air hockey tylko raz, ale to akurat nie tego dnia i nie tam). Co zabawne, na terenie lunaparku znalazł się też jeden z powszechnie występujących od lat na polskim wybrzeżu zakątków z tanią, częstokroć używaną książką. Tja. Cytując Golona: „NO I SIĘ ZACZĘŁO!”. W zeszłym roku większość tak zwanych pamiątek z wakacji stanowiły pokupowane w takich miejscach książki. W tym starałyśmy się powstrzymać… przez pierwsze parę dni. Później już się nie dało. Możliwe, że głównie przeze mnie. Bo cóż ja poradzę, że widząc taki namiocik muszę doń zajrzeć i przeszukać asortyment? Zwłaszcza, jeżeli – tak, jak we Władku – pomiędzy resztkami z magazynów i ledwo paroletnimi wydawnictwami postawiony zostanie kosz wypełniony książkami starszymi ode mnie. Wtedy budzi się we mnie przekonanie, że w tej stercie „książek za złotówkę” jest jakaś pozycja, która czeka właśnie na mnie. I co najlepsze, to przeczucie zawsze się sprawdza… Efekt był taki, że finalnie znowu nazwoziłam książek. W tym „Ekspres Reporterów” z sytym reportażem o wybuchu gazu na łódzkiej Retkini (a właśnie zaczynałam się za nim rozglądać…), książeczkę z trzecią częścią spektaklu Teatru Sensacji „Umarłem, aby żyć” (swoją drogą zdziwiłam się, że poza filmem był i spektakl), książkową wersję scenariusza „Człowieka z żelaza” oraz trzy woluminy z zeszytowego wydania „Neon Genesis Evangelion” i jakieś późniejsze wydanie „Królika Bugsa” (a tak, mangi i komiksy traktuję na równi z książkami i nie jem na nich pierogów), przy okazji podsuwając mamie dwie pozycje z serii „Zdarzenia Sensacje Zagadki”, którą kiedyś chciała zebrać, ale skończyło się na jednej części: „Kapitan schodzi ostatni” Henryka Mąki, którą zresztą kilka lat temu sobie przywłaszczyłam. A i ona nie lepsza. Za którymś razem wcisnęła mi kilka książek do powtórki z angielskiego, myśląc o mojej maturze. Niepotrzebnie jej kiedyś chlapnęłam, że najbardziej ze wszystkiego obawiam się angola… Korzystając z okazji wyżuliłam jeszcze książeczki do włoskiego, którego zamierzam się samodzielnie uczyć i zaręczam, że naprawdę kiedyś zacznę. Wtedy, w lunaparku, też nie wyszłam z pustymi rękami… Zaś po powrocie na kwaterę zaczęłam poważnie rozmyślać o tym, co czekało mnie nazajutrz…

 

Bo gdyż ponieważ w piątek, który był jednocześnie 23 lipca, w porcie rybackim (który któregoś wcześniejszego dnia odwiedziłam) miała się odbyć Nadmorska Noc Kabaretowa z udziałem Jacka Ziobry (yeah, prawie jak w domu :D), KSM-ów, Raków i Neo-Nówki. Tak. Ta ostatnia ekipa jest wytłumaczeniem, dlaczego właśnie Władysławowo w tym roku 😀 Nie pierwszy to raz i miejmy nadzieję, że nie ostatni… Jako że akurat w piątek wspaniała dotąd pogoda nieco się spaprała, miałam obawy, czy aby stojąc pod sceną i gołym niebem nie przemokniemy do suchej nitki. Bo ułożyło się tak, że na tą samą imprezę wybierała się… Domma. Yeah. Dokładnie ta i żadna inna. Dlatego właściwie nic innego tego dnia się nie działo. Wszystko było podporządkowane wieczorowi. Spotkałyśmy się na ponad godzinę przez rozpoczęciem się kabaretonu. Szczególna rzecz, bo… znamy się jakieś 4 lata, a po raz pierwszy widziałyśmy się live. Ot… Była dłuższy czas, żeby pogadać i w ogóle. Sama „nocka” zaczęła się właściwie od wejścia Żarówek, które były wcześniej od swoich pryncypałów. Swoją drogą śmieszna sytuacja – patrzę, wchodzi jeden z nich, ale coś mi nie gra, bo nie kojarzę. Przyjrzałam się i… to był Dawid. Po prostu zapuścił czuprynkę xP Właściwą część rozpoczął Ziobro, który ponoć miał całość prowadzić, ale skończyło się tylko na występie. Dommel nie przepada, to się niecierpliwił, ja miałam uciechę. Bądź co bądź to jedyny przedstawiciel Jeleniej na scenie kabaretowej, który jest po primo w miarę znany, a po secundo za którego nie muszę przepraszać na każdym kroku ;P Zaczęło się od ojca optymisty i syna pesymisty. Oczywiście Jacek zaprezentował też Silvię Berlusconi. Ale poodświeżaną. W końcu za „miniaturę pokemona” teraz urwaliby mu łeb 😛 Później jeszcze zaśpiewał piosenkę Sinatry „New York, New York” (bo śpiewać to on umie, oj umie…) i pokazał się jako polski macho. A i zagrał mi na sentymentalnej strunie, bo pod koniec jakoś pokazał numer o czeskim bajarzu, który podsuwa „nawijkę” o Czerwonym Naczerepniku… znaczy się Czerwonym Kapturku. Dawno, dawno temu widziałam to podczas minikabaretonu on plus Neonsi – stare, fajne dzieje… Po nim scenę opanowali Męczący i muszę przyznać, że było całkiem sympatycznie, chociaż Śruba wciąż jest epicko nieświeży, a chłopaki już trzeci rok chyba szafują na wejście tekstem o raporcie. Może dlatego, że postarali się o nowsze rzeczy. Po pierwsze – parodia „Kocham cię Polsko”. Chociaż w kontekście ich niedawnego występu w tymże programie kontekst śmierdzi, to sam skecz dobry jest. „Prościej! Prościej!”… Po drugie – nowość zupełna, podobno po raz pierwszy wtedy grana: numer o castingu. Taki… fajny. Trochę w ich starym stylu, także humor naprawdę mi się poprawił. No i tam jeszcze… „Nasza klasa”… wiadomo, hit musi być. Potem weszły Raczki. Po raz pierwszy na moje piękne oczy widziałam Krzysia R. w realu. Bardzo przyjemna rzecz 😀 Chociaż całe trio fajnie się oglądało. Niestety, część występu nam uciekła (widziałyśmy piosenkę „Yes, yes, yes”, dialożek o służbie zdrowia, „Jedzie karetka, jedzie” i początek monologu Hanka, jak to opowiadał o filmie „Winnetou” i takie tam), bo wymknęłyśmy się do chłopaków… Za to mogłyśmy zobaczyć przyjazd Neonów czy artystów kręcących się w namiocie robiącym za kulisy. Dlatego przeoczenie numeru, w którym Resp w damskiej bieliźnie śpiewa „Jestem gej”, nie bolało tak mocno – widzowie nie mieli przyjemności oglądać go biegnącego w takim stroju w kuluary 😀 Wróciłyśmy na miejsce (pilnowane dla nas przez takiego jednego ciekawego pana – wcześniej my trzymałyśmy mu miejsce, gdy poszedł szukać toalety xD) akurat gdy Krzysiek śpiewał wiązankę songów wykonywanych przezeń w „Jak oni śpiewają”. „Biały miś”, „Szczęśliwej drogi już czas”, „Oh Carol” i takie tam… Miłe dla ucha 🙂 Gdy skończył, zaczęło się najlepsze – nie ujmując niczego ani Rakom ani reszcie. Taka wisienka na torcie, creme de la creme. Neo-Nówka, oczywiście! Na dzień dobry „Polska dziś zapłonie”, gdzie widać było, jak mocno sterany już jest czarny skórzany płaszczyk (bądź co bądź Radek jest jego trzecim „nosicielem”), a potem poziom szaleństwa już tylko rósł. Byliśmy świadkami protestu Związku Zawodowego Dziwek i Alfonsów, a jego przewodniczący, niejaki Szymon Ciupciak, zyskał spore poparcie u władysławowskiej widowni 😀 Nie mogło zabraknąć oczywiście także jednych z moich ulubienic, czyli niemieckich siatkarek. Od ostatniego spotkania z nimi Helga nabawiła się potężnej wady wzroku i mimo, że na jej nosie spoczywały okulary o szkłach grubych jak denka od butelek, to co widziała ograniczało się do barwnych plam… co oczywiście było źródłem nowych żartów typu przepraszanie scenografii za to, że się na nią wpadło xD A i słuchajcie, masakra – Grita nie dopraszała się o kanapki! Jezu, coś strasznego chyba się stało xD Pojawił się też ten cwaniak, co ma wszystko (ku uciesze Dommela zresztą, ale ciii), a potem coś, co zdaniem mojej towarzyszki na pewno było hitem wśród licznie zgromadzonych pod sceną dzieciaków. Bo co jest takie duże i kolorowe? No. Dobrawa. Nikt inny, jak kolejna moja ulubienica. Chociaż akurat tego wieczora była zdecydowanie bardziej niegrzeczna… to chyba nie przystoi bajkowej księżniczce ;D Nie mogło zabraknąć też dobrej piosenki – w tym wypadku kochanego „Że” – oraz „Nieba” na bis. Improwizacja? Siii, Klaro! Lucjan zamiast nawijać do Boga na dzień dobry… zamawia żarcie, z frytkami i dużą colą xD Jeszcze potem rozmowa niebiańsko-piekielna doszła do momentu, kiedy zaczęła przypominać dubbing do bawarskiego filmu bez ciuchów – wiecie, takie niskie, namiętne tony… OJ, przegięcie! Żałuję strasznie, że gdy oprzytomniałam na tyle, żeby wyjąć aparat i zacząć nagrywać, było już po ptokach. Ale potem chłopaki zaczęli wyśpiewywać „Bociany” i straciłam głowę do rozpamiętywania takich drobiażdżków… Z takim oto przytupem Nadmorska Noc Kabaretowa – zdaje się, że trzecia – dobiegła końca. Ponoć wcześniej niż w poprzednich latach, bo ledwie po 23. Przyjechała furgonetka, do której silni panowie zaczęli zbierać ławki, a przy scenie ustawił się ogonek chętnych na fotkę i autograf gwiazd wieczoru. My z Dommelkiem kulturalnie na końcu – bo my mamy czas. Zazwyczaj nasze powystępowe rozmowy głównie opierają się na sprawach forum, ale tym razem jakoś tak dziwnie szybko zrobiła się z tego zwykła, prywatna, koleżeńska gadka… Dlatego ni skrawka przytoczyć nie mogę, bo nie wypada 🙂 Chociaż nie, mogę zdradzić, że była taka śmieszna akcja, jak zostałyśmy w żartach oskarżone o coś, z czym (o dziwo!) nie miałyśmy nic wspólnego xD Ale skończyło się dosyć smutno. No bo co, to już? Tak szybko się skończyło?… Cały kabareton obył się bez ani kropli deszczu. Dopiero, kiedy wróciłam na kwaterę, a na drugim końcu miasta Domma wsiadła do pociągu, zaczęło padać…

 

Nietrudno się domyślić, że sobota (24 lipca) była stracona. Nie tylko ze względu na upierdliwy i nawracający deszcz, ale myślę, że to też miało jakiś wpływ na to. Tak. Stan powystępowy. Coś, na co nie narzekałam podczas ostatnich kabaretowych przygód (ani po Ciachach ani po Zielonej nie było to tak dotkliwe, jak być potrafi), przylazło i mnie męczyło cały dzień. Stan powystępowy boli. I to wcale nie dlatego, że nagłośnienie ostatniego wieczora wypruło ci uszy. Po prostu nagle na wszystkich bannerach i tablicach zaczynasz widzieć głównie słowo „żurek” (które btw. niemiłosiernie gryzie cię w oczy), jakiś chłopczyk z mijanego domu wczasowego śpiewa „Łojojojoj”, przejeżdżający obok facet na quadzie musi mieć różową koszulę a’la Golon, a dzieciaki bawiące się kilka domów dalej na kolonijnej dyskotece tańczą do „Bella Mari” (dla nieuświadomionych – według wieści gminnej tą piosenką Roman straszył swoją drużynę gdzieś na początkach działalności). Masa szczegółów, na które być może normalnie nie zwróciłoby się uwagi, dziwnym trafem skupia się akurat na tym konkretnym dniu po, przypominając ci, że chciałbyś cofnąć czas o te 24 godziny. No, ale się nie da. Może to i lepiej. Zajebiście smakują te rzeczy, na które musisz się naczekać. Co z drugiej strony potęguje przygnębienie i mamy tak zwane kółko Macieju. Smsy z Dommelem (która zresztą miała to samo… trudno się dziwić) jakoś tam mnie ogarniały, ale – jakby to ujęła Myst – był nagły wzrost poziomu serotoniny, to musi być równowaga i równie nagły spadek. Jedyną szczególną atrakcją tego dnia był fakt, iż zdecydowałyśmy się przedłużyć pobyt. Planowo miałyśmy być do niedzieli – teraz miałyśmy zostać do środy. Kwatera ta sama, musiałyśmy tylko zmienić pokój. W duchu liczyłam na to, że jakiś z lepszym telewizorem. Bo pudło z psującym się pilotem i wybiórczym odbiorem na słotne dni to mordęga.

 

O poranku 25 lipca, czyli w niedzielę przeniosłyśmy się do pokoju na parterze. Nasz poprzedni znajdował się na piętrze i poza sezonem służył gospodarzom za sypialnię (piękną zresztą), zaś obecny był salonem. Ze spaniem na rozłożonej kanapie, ale jednocześnie z tarasem i… telewizorem plazmowym z N-ką. Po raz pierwszy na oczy widziałam plazmę w działaniu 😀 A i ta cała platforma N to niezły patent. Jakieś 700 kanałów. Z tym, że radosna większość to zagraniczne, z chińskimi i arabskimi włącznie. I w dużej mierze to były TV shopy. Ale z drugiej strony Animal Planet, kilka odmian Discovery… Ogólnie wszystko to, czego zazdraszczam na codzień posiadającej kablówkę babci. Zresztą i czasu na oglądanie tego wszystkiego aż tak wiele nie było, bo mimo smętnej aury pojechałyśmy pociągiem do Chałup. No tak, do tych samych, o których śpiewał Zbyszek Wodecki. Tego dnia miał się tam odbyć jakiś festyn. Coś z kaszubskimi łodziami. I owszem, łodzie były, ale do części artystycznej nie dotrwałyśmy. Pomimo, że obie byłyśmy w tak zwanych sztormiakach, było nam chłodno i nieprzyjemnie. Deszczowo-wietrzna pogoda jest jeszcze bardziej odczuwalna, kiedy z południa i z północy otacza cię morze… To zdecydowanie tłumaczy, dlaczego nie spotkałyśmy tam żadnego golasa. A poza tym może tłumaczyć, dlaczego dopadł mnie nastrój wielce melancholijny i dlaczego siedząc na przystanku w oczekiwaniu na powrotnego busa snułam nieproste rozważania. Zdałam sobie sprawę z pewnej rzeczy. Mam wrażenie, że nadszedł czas ważnych, nieodwracalnych zmian. I chociaż wydają się one być naturalną i potrzebną koleją rzeczy, to z drugiej strony zaburzają one znany już nam ciepły, bezpieczny i uporządkowany światek. Kiedyś je zaakceptujemy, to rzecz pewna. Ale zawsze przyjdzie taki krótki moment, gdy zrobi się tęskno za czasem, kiedy nikt o nich nawet nie śnił. Ech… Szarobure chmury i kapiące zeń kropelki deszczu w połączeniu z resztkami poeuforycznego nastroju to mieszanka dosadnie przypominająca, że życie to nie je bajka.

 

Z dniem 26 lipca rozpoczął się nowy tydzień. Kiszący się nie mniej niźli poprzednie dni poniedziałek postanowiłyśmy poświęcić na zaliczenie kolejnej „wyjazdowej” atrakcji – Helu. Przede wszystkim fokarium… i tu znów, cholera, włącza mi się – ba, nawet zapala – Neo-Nówka: „A przepraszam, a poród będzie rodzinny czy we wodzie? Bo jak we wodzie, to polecam fokarium na Helu”. Może coś w tym jest. W każdym bądź razie foki nie narzekają. Dba się, coby żaden baran niczego im do basenu nie wrzucał, daje się im jeść… A na tłumy widzów zdają się w ogóle nie zwracać uwagi. Każdy, kto chciał zrobić zdjęcie tym przesympatycznym stworzonkom (np. ja), musiał się nieźle natrudzić, bo poza porami karmienia raczej nie chciało im się wynurzać z wody oprócz koniecznych wyjść po powietrze 😛 Co nie zmienia faktu, że chętnych na zobaczenie foczek było naprawdę wielu. Po wyjściu stamtąd i wspomożeniu stacji poprzez zakupy w sklepiku (ponad 10 złotych za spinkę do włosów z małą, pluszową foką, której i tak pewnie nie będę używać, żeby nie zniszczyć… ale czego się nie robi dla zwierzaków) przespacerowałyśmy się redą, a potem zajrzałyśmy do takiego dosyć sympatycznego budynku, przypominającego stary kościół. I owszem, niegdyś znajdowała się tam ewangelicka parafia, ale obecnie można tam znaleźć Muzeum Rybołówstwa. Niby rybactwo wydaje się być czymś nudnym, nie? A tu niespodzianka – wcale takie nie jest. Jak większość zresztą dziedzin zyskuje przy bliższym poznaniu. Od czasów Słowian do współczesności. Pełno map, opisów, miniaturowych modeli (najlepsze były te, które oglądało się przez dziurę w ścianie gabloty – niesamowite wrażenie), autentycznych przyrządów… Swoją drogą jedna z moich pomniejszych pasji, czyli polskie katastrofy po 1945 roku, okazała się być przydatna. Przy modelu lugrotrawlera elegancko wyjaśniłam mamie, dlaczego te statki były do niczego i dlaczego aż dwa z liczącej zdaje się czterdzieści sztuk serii zatonęły, co zresztą było przyczyną ich wycofania z eksploatacji 😛 (A konkretnie mówiąc dlatego, że pierwotnie był budowany na dwanaście osób, ale potem stwierdzono, że na morzu potrzeba będzie osiemnastu i dla tej dodatkowej szóstki zrobiono pomieszczenia, zabudowując rufę, w efekcie czego stateczność statku spadła mocno. Zupełnie już pomijając fakt, że wcześniej ta konstrukcja – połączenie dwóch różnych rodzajów jednostek – była najdelikatniej mówiąc gówno warta.) A na deser wejście na wieżę, z której widać cały port i wystawa XX-wiecznej rzeźby afrykańskiej. Zaiste, to było coś 🙂 Później przeszłyśmy się jeszcze do latarnii, ale obejrzałyśmy ją tylko z zewnątrz. Na górę nie wchodziłyśmy, bo było stanowczo za dużo ludzia…

 

Wtorek, już 27 dzień miesiąca lipca, odbył się pod znakiem przygotowań do rychłego powrotu do domu. No cóż. Wszystko, co dobre, podejrzanie szybko ma swój koniec. Chyba nie ma o czym pisać w tym kontekście… Chyba, że o tym, iż po raz pierwszy skosztowałam chińskiego żarcia. Skorzystałyśmy z tego, że mała, miła knajpeczka z kuchnią azjatycka znajdowała się w pobliżu naszej kwatery… Makaron sojowy z warzywami. Słone, ale dobre. A wieczorem, podczas maratonu filmowego (TVP HD – „Ojciec Mateusz”, Animal Planet HD – „Wszystko o kotach”, Investigate Discovery – „Dr G, lekarz sądowy” i inne takie) moja rodzicielka została autorką myśli tyleż logicznej, co rozbrajająco szczerej. Uwaga, cytuję: „HD na plaźmie jest fajne, ale aktorom widać wszystkie zmarszczki” xD Ale co prawda, to prawda. Kurze łapki Żmijewskiego były wyraźne jak nigdy.

 

Środa. 28 lipca. Dzień, w którym miałyśmy opuścić kwaterę. I wszystko zdawało się być przeciwko nam. Pogoda – deszczowa. Koniec „doby hotelowej” – 9.30. Pociąg powrotny – 20.47. Yeah. Kocham to. Na całe szczęście właścicielka, energiczna babka koło sześćdziesiątki, na którą wcale nie wyglądała, zgodziła się przechować nasze bagaże w kuchni, a później, kiedy deszcz uniemożliwił nam szwędanie się po mieście, także i nas. A nawet, kiedy z rana wyszłyśmy jeszcze pokręcić się po mieście, coby nie wadzić, pożyczyła nam parasolkę. Udało nam się zabić trochę czasu za sprawą kafejki internetowej, którą znalazłyśmy na parterze wieży widokowej dzień wcześniej. No nie wytrzymałam już, niestety, ale może to i lepiej? Dwie godziny z głowy miałyśmy… Potem jeszcze poszwędanie się to tu, to tam, obiad w miłej restauracyjce niedaleko dworca… Aż tu lunęło tak mocno, że cholera by to wzięła. I nie chciało przestać (próbowałyśmy przeczekać… no gdzie? Oczywiście w namiocie z książkami. Skończyło się zakupem). Tak więc wróciłyśmy możliwie najszybciej na kwaterę, gdzie dobra gospodyni ugościła nas herbatą oraz opowiastkami o jej dzieciach, wnukach, działalności w lokalnym zespole… Fajna babka. Zwłaszcza, że wcale nie miała obowiązku interesowania się naszym losem po zakończeniu naszego planowego pobytu 🙂

Wyszłyśmy stamtąd jakoś po 19.00. O 20:47, w drobnej upierdliwej mżawce na stację Władysławowo zajechał pociąg do Wrocławia. Gdzieś w jakiejś knajpie ktoś grał na syntezatorze i śpiewał „To już lato”. A żeś sobie wybrał.

 

 

I koniec. Tadą. Trochę smutny. Bo niby człowiek wypoczął porządnie, zobaczył coś nowego, pobawił się, spotkał z fajnymi ludźmi… ale to już się skończyło. I chociaż zostały zdjęcia, notatki, pamiątki i leciutka opalenizna, to wspomnienia nadspodziewanie prędko zaczną blaknąć. Jeszcze chwila, jeszcze trochę i nie będę już wyraźnie pamiętać smaku pangi w czosnkowym cieście, wrzasku mew ani hejnału granego z wieży widokowej w południe. No cóż. Uporczywość pamięci w wypadku przyjemnych przeżyć jest mitem. Chociaż może nie do końca? Przy okazji tego wyjazdu przypomniała mi się Ustka sprzed dwóch lat i rząd szczegółów związanych z tamtym występem… To mnie dosyć mocno pociesza w tej kwestii 🙂

Tutaj: -> klik! <- galeria zdjęć na Picasie. Bez naszych ujęć, bo to dla wybranych. Potraktujcie to jako ilustracje do tej notki. Wiadomo wszak powszechnie, że obrazki ułatwiają częstokroć ogarnięcie nie do końca precyzyjnych opisów 🙂 A tak poza tym… chwalę się, a co! Zobaczcie sobie, ile ciekawych rzeczy zobaczyć można na wakacjach.

 

 

Po powrocie czekało mnie ponad 280 prac do przejrzenia na subskrybcjach na DeviantART-cie. Rzeźnia. Przecież nie było mnie tylko 10 dni…