Exterminator na Końcu Świata

(Z serii „Dagmara i teatry warszawskie jesienią”, odcinek 4 i teoretycznie ostatni, chociaż… patrz postscriptum.)

Tego jeszcze nie grali. O ile zdarzały mi się już wypady do stolicy za teatrem – opisywane zresztą w miarę sukcesywnie na łamach tego bloga – zawsze były one stosunkowo krótkie i związane z jednym wydarzeniem. Przyjazd do Warszawy w sobotę rano, wieczorem spektakl, ewentualnie nocleg w zaprzyjaźnionych kątach i najpóźniej w niedzielne popołudnie powrót do domu. Tym razem, dość tradycyjnie na swój sposób podpuszczona przez Dominikę (któż inny mógłby inspirować moją leniwą dupę do heroicznych czynów wszelkich?), zdecydowałam się spróbować czegoś nieco bardziej zwariowanego. Oczywiście patrząc na to z mojej domatorskiej w gruncie rzeczy perspektywy. Nie jedno przedstawienie, a dwa. Nie pobyt w Wawie od sobotniego popołudnia do niedzielnego poranka, a od piątkowego popołudnia. Dwie październikowe noce spędzone w nie swoim łóżku zamiast jednej.
A to wszystko przez Teatr… uwaga, tu będzie zaskoczenie… Dramatyczny.

Nie przywidziało się wam. Dotychczasowy monopol Narodowego miał właśnie zostać przełamany. I w dodatku ten niecny plan przygotowany został już na początku września, jeśli nie pod koniec sierpnia. A przyczyna była dość tradycyjna – aktorzy. Nie oszukujmy się, cokolwiek by nie mówić, zawsze koniec końców chodzi o nich… Może to nie jest zbyt profesjonalne, ale kto by się tym przejmował, skoro tyle zabawy się z tego bierze! Zmieniasz konwencje, gatunki, nawet instytucje. Wszak kluczem jest jeden – i to zapewne bardzo elastyczny – człowiek do wynajęcia. Ewentualnie paru. Dlatego wywiało nas z dotychczasowego ulubionego teatru. Chociaż po dokładniejszym przyjrzeniu się wychodzi na to, że jednak nie do końca się odcięłyśmy od Narodowego, bo jeden z tych panów jeszcze do niedawna gościnnie tam się bujał… Dobra. Do rzeczy. Ci dwaj to Wojciech Solarz i Paweł Domagała.


Dzień dobry, oto ludzie, przez których od czasu do czasu męczę raczej słabo dla mnie oglądalny serial „O mnie się nie martw”. Zagadka z końcówki poprzedniego wpisu rozwiązana. A fotka wzięta stąd: [klik!].

To nie było tak, że nagle stałam się fanką i z marszu zapragnęłam zobaczyć obu panów na żywo. O nie, nie, moje „stadko” już liczy tyle nazwisk, że ostrożnie podchodzę do dopisywania nowych. Co nie zmienia faktu, jak mało to daje. Po prostu czasem bywa tak: wejdzie ci taki w kadr, pokaże się z najlepszej albo przynajmniej obiecującej strony i po ptakach. Zwłaszcza, jeśli przy boku ma się kogoś, kto wkręcił się szybciej i mocniej. Wiadomo. A spójrz tutaj, a zobacz tamto i tak dalej. Potem tradycyjne wręcz w takich sytuacjach łapanie się za głowę, że przecież widziałaś człowieka w filmie X i serialu Y i niby pamiętałaś, a jakoś ci się nie pokojarzyło. Nie inaczej było i tym razem. O ile Solarz miał nieźle już nabity kredyt zaufania „Bobrami”*, o tyle Domagała… no cóż, wiedziałam, że jest taki, żyje i przewija się tu i ówdzie. Znaczy się dość szybko uświadomiono mi, że tego „tu i ówdzie” jest całkiem dużo. Czasami w rzeczach, które oglądałam nie raz i nie dwa, a mimo to jakoś nie zarejestrowałam jego obecności. Tak czy siak – tacy dwaj panowie zaistnieli wyraźnie w mojej (i nie tylko mojej) głowie. I ten mój tekst, który z obecnej perspektywy naprawdę brzmi zabawnie. Żeby nie zaczynać z żadnymi nowymi aktorami, bo ani się obejrzymy, a skończymy w fotelach na teatralnej widowni myśląc: „… Kurwa”. Nie wiem, czy faktycznie to dźwięczało nam w głowach, gdy zajmowałyśmy nasze miejsca siedzące, ale sami wiecie.

Plan na weekend wyglądał tak: przyjeżdżam w piątek po południu, wieczorem występ Kabaretu Na Koniec Świata, większość soboty dla nas, wieczorem „Exterminator”, w niedzielę do południa zbieram tobołki i wracam do siebie. Nie dało się ukryć, że apetyt chyba nam urósł w miarę jedzenia – od wypadu, który ledwo ledwo objął następny dzień (bo autobus powrotny był o 1 w nocy) aż do czegoś takiego… Wiadomo, że nie wszystko rozbijało się tylko o tak zwaną kulturę. Chodziło też o to, żeby trochę pobyć ze sobą. Pogadać, wyjść jeszcze w jakieś inne miejsca i sto innych spraw. Teatr to fajna rzecz, ale na nim przecież świat się nie kończy. Bieganie wieczorem po placu Piłsudskiego (niedaleko Ogrodu Saskiego – pozdrowienia dla kumatych), oglądanie seriali z własnym i raczej hermetycznym komentarzem, zrzucanie się nawzajem z łóżka przez sen czy szukanie w Łazienkach dilujących kaczek tudzież pawełów… to znaczy pawi potrafi być równie fascynujące. Jeśli czasem nie bardziej.
Tak więc, pomijając już całkiem część prywatną…

Piątek. Scena Przodownik na Olesińskiej.
Kabaret Na Koniec Świata kojarzyć musiałam, bo przy tym, jak mocno na jego promowanie uwzięli się ludzie z „Latającego Klubu Dwójki” w czasie, kiedy jeszcze próbowałam toto oglądać, nieznajomość była zwyczajnie niemożliwa. Jakkolwiek w gruncie rzeczy okazało się, że wiem o nich tak naprawdę niewiele. Bo chyba najbardziej interesujących rzeczy dowiedziałam się – a jakże! – stojąc w kolejce do łazienki i mimowolnie przysłuchując się rozmowom innych widzów. Ciężko było się nie przysłuchiwać. Ktokolwiek wpadł na pomysł organizowania sceny i jej infrastruktury w tak mało przestrzennej lokalizacji, sam powinien spróbować sobie z niej pokorzystać w tak zwanej godzinie szczytu. Co usłyszałam, chyba jest łatwe do przewidzenia. Że kabaret telewizyjny taki chujowy, że taki, śmaki i owaki, a tutaj inteligentnie, bo to „kabaret literacki” (takie piękne słowo wytrych**), ę ą i inne ąse madąse – co jest o tyle zabawne, że oni od jakichś… hm… 2 lat występują w TV, czy się mylę? Ot, taka typowa hipsterska gadka-szmatka, której niestety jak najbardziej należało się tutaj spodziewać. A że w jakimś stopniu krzywdząca dla gwiazdy wieczoru? Co tam! Znaczy nie, czekaj, chwila. W gruncie rzeczy niekoniecznie. Bo niestety pomiędzy obejrzeniem spektaklu, a ukończeniem niniejszego wpisu udało mi się wpaść na wywiad z jednym z panów artystów. Na moje nieszczęście chodziło o jednego z tych, z powodu których targałam tyłek przez pół kraju. Tego, że tak go oględnie ujmę, mniej kręconego i bardziej blond. Oczywiście przy kwestii Kabaretu rozmowa niemal zakipiała podejściem pt. „oni w telewizji tylko się głupio przebierają, seplenią, żenua, my jesteśmy lepsi”.


Zdjęć z tamtej transzy występów niestety nie znalazłam, ale nagrania i owszem. Wojciech Solarz w monologu „Były prezydent Bronisław Komorowski i jego gęsiarka”, do zobaczenia tutaj: [klik!].

No cóż. Obawiam się, że ani trochę. W najlepszym wypadku niewiele.
Od początku w sumie czułam, że Na Koniec Świata mnie nie porwie, bo skoro coś średnio podeszło ci na ekranie, to na scenie lepiej nie będzie. Ale wszyscy zawsze mówią, że trzeba koniecznie na żywo, żeby ocenić naprawdę i takie tam. Nie, żebym się nastawiła czy nawet uprzedziła zawczasu. Po prostu tak było. Owszem, czasami zdarzyło mi się uśmiechnąć pod nosem, znacznie rzadziej parsknąć śmiechem. Bo były momenty faktycznie tak działające. A przez resztę czasu… Nie mogę powiedzieć, że występ był kiepski, nieudolny, czy naciągany niczym guma z majtek. Był raczej neutralny. Tak, to dobre słowo. Patrzyłam na scenę, na rzeczy, które się na niej działy i zastanawiałam się, dlaczego reszta sali się zaśmiewa prawie do łez. Przecież to wszystko było takie… takie normalne. Nie, że zwyczajne. Po prostu nie udało mi się wyczuć tego nieokreślonego czegoś, co odróżnia skecz kabaretowy od przypadkowej scenki.

Czy to, co widziałam na Przodowniku, faktycznie wypadało lepiej niż tak zwany kabaret telewizyjny? Policzmy sobie. Przebieranki, w tym kanoniczne przebranie się za kobietę? Było. Golizna, wprawdzie z gatunku tych mile widzianych, ale jednak? Było. Sprawy bardzo bieżące, żeby nie powiedzieć trywialne? Było. Parodie znanych piosenek, podciągnięte pod wyżej wspomnianą tematykę? Było. Wulgary, okazjonalnie bo okazjonalnie, ale jednak strzelające w powietrze (niech żyje pan wuefista)? Było. Inne, pomniejsze chwyty identyczne z kabaretami znanymi ze szklanego ekranu? Było! Więc, u licha, gdzie niby jest ta lepszość? Ja wiem, że – jak to ktoś mi powiedział – w jednym worku z napisem, dajmy na to, „kryminał” mogą leżeć rzeczy, które korzystając z tych samych chwytów wcale nie muszą być przy tym takie same, ale cholera, ja takiej teorii nie kupuję do końca. Kabaret to jest kabaret. Może być po prostu dobry albo zły, a nie lepszy z teatru i gorszy z telewizora. Dlatego proszę mi nie gadać pod kiblami, że niby taka wielka różnica między nimi jest.


Izabela i chłopcy. Wśród chłopców Sebastian „Stanki” Stankiewicz (czyli kolejny człowiek, który pozytywnie nagrabił sobie rolą w „Bobrach”), Paweł Koślik i Robert T. Majewski (vel ten najmłodszy i najśmieszniejszy zakonnik z „Siły wyższej”). Piosenka „Na pierwszy znak”, do zobaczenia tutaj: [klik!].

Nie ma sensu bawić się w dorabianie głębokiej filozofii tylko po to, żeby samemu poczuć się lepszym, bo w gruncie rzeczy dla wywyższanej grupy to będzie wyrządzona rykoszetem krzywda. W momencie, gdy siedziałam sobie na widowni, byłam święcie przekonana, że to, co widzę, to po prostu radosny wybryk aktorów, którzy znudzeni gmeraniem w Szekspirach i Czechowach postanowili dać upust swojej szajbie. Sympatycznie, bez ogólnego zadęcia, nadęcia i whatever. Wiadomy wywiad zbił mnie potem nieco z tropu, ale na ten moment chcę uznać to za wyjątek potwierdzający regułę. Bo czy ekipa ze zbyt dużym mniemaniem o sobie swoim mottem uczyniłaby frazę: „Kabaret Na Koniec Świata – zapłać, zobacz, zapomnij”? Potencjał ludzki jest jak dla mnie najsilniejszym atutem tego przedsięwzięcia i tego się trzymajmy. Wprawdzie seria o radzie pedagogicznej chyba nigdy mnie nie weźmie, a piosenka o alergii to koszmarny earworm i dłuuugo potem musiałam sobie ją wykorzeniać z głowy, ale… Dobra, skoro wspomniałam, że były i te dobre rzeczy, to trzeba je wymienić, coby nie pozostać gołosłowną. Przede wszystkim aktorzy właśnie, nie tylko z naciskiem na tych dwóch wiadomych. Chociaż nie mogę tego pominąć – konferansjerka Pawła oraz Wojtek w każdej możliwej postaci (dosłownie i w przenośni) robili dużo. W ogóle jednak muszę przyznać, że to męska część Kabaretu tak naprawdę gra pierwsze skrzypce. Po damskiej stronie w pamięć wbiła mi się tylko Iza Dąbrowska. Czy dlatego, że dojrzalsza, że bardziej doświadczona, że jest Izą Dąbrowską? A może przez to, że tutaj może zostać divą, lokalną wersją Marleny Dietrich, a nie znów być biedną i wredną sąsiadką czy inną wieśniaczką, jak to ma zazwyczaj miejsce na mniejszym i większym ekranie. Tak sobie myślę, że chyba w kwestii tej pani właśnie takie zderzenie tego, co było i jest z tym, co chodzi mi po głowie od lat urzekło mnie najmocniej. Nie ujmując rzecz jasna niczego, że tak to ujmę, sile wykonawczej – bo nie da się ukryć, że treściowo parodie przez nią śpiewane nie były aż tak powalające. No i jeszcze te parę naprawdę zabawnych pomysłów, grepsów, ewentualnie całych scenek, które naprawdę były w przeuroczy sposób odjechane. Tadeusz Sznuk słuchający glam rocka? Były prezydent Komorowski i klucze do piwnicy? Skecz o tym, jak działa mózg, mocno w klimatach serialu „Było sobie życie”? Nie obraziłabym się za więcej rzeczy takich, jak te.
No i kogo Stanki pomiział gorylim futrem we foyer, to jego.

Zostało kilka suchych żartów, chociażby deklamowane z namaszczeniem przez Roberta Majewskiego „… żółto”, wspólne zdjęcia z pewnym młodo wyglądającym aktorem o rozwianej czuprynie i imieniu Wojciech (w końcu głównie przez niego tam wylądowałyśmy) oraz moje ciche przekonanie, że odhaczone. A nazajutrz, wliczając kilka różnych wcześniejszych czasowo perypetii – między innymi tkwienie w autobusie w korku, wyżej wspomniana wizyta w jesiennych Łazienkach, znów groźbę spóźnienia, bo tym razem jakiś wypadek samochodowy doszczętnie zablokował ruch oraz pewne miłe spotkanie pod Teatrem Narodowym, który zawsze musi nam gdzieś się wkraść…

Sobota, Scena na Woli. „Exterminator. Komedia muzyczna”.


Małe porównanie – zdjęcie promocyjne, które pojawiło się na ulotkach kontra zdjęcie promocyjne umieszczone m.in. na stronie teatru. Nietrudno się domyślić, dlaczego stanęło na takim wyborze. Zapewne wersja z fotografią numer dwa znikała z teatru w dużych nakładach i podejrzanych okolicznościach.

Postawmy sprawę jasno – tak jak nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji, tak nikt nie mógł przewidzieć, że ten spektakl aż tak nas weźmie.
Gdyby inscenizacje teatralne były potrawami, powiedziałabym: weź fajnych aktorów, dużo muzyki, klimat rodem z dobrego występu kabaretowego, soczyste dialogi, wymieszaj porządnie i odstaw na okno na noc, a wyjdzie ci „Exterminator”. Znaczy stop, wróć. Wyjdzie ludziom z Dramatycznego. Tobie nie. Ty nie jesteś taki dobry w te klocki. Bo w gruncie rzeczy historyjka jest nieskomplikowana. Czterech nie najmłodszych, ale nadal duchem chłopców ma swoją własną kapelę deathmetalową, tytułowego Exterminatora. Chcieliby się wreszcie wybić, ale jakoś im nie wychodzi. Aż tu z nieba spada wójt i proponuje im sporej wysokości stypendium, które zapewne wiele rzeczy by załatwiło. Niestety stawia też przy tym trudny do zaakceptowania przez muzyków warunek – zagranie szeregu koncertów na imprezach typu dożynki…


Twój nowy ulubiony zespół w prawie pełnym składzie. Zdjęcie podkradzione – jak i następne – z fanpejdża teatru: [klik!].

Banał, prawda? Może i tak, ale opowiedziany sprawnie i z duuuużym polotem, nie wspominając o tym, że przy tym bardzo żywo zagrany. Dosłownie i w przenośni. Tym pierwszym zajmiemy się potem, a na razie poświęćmy dłuższą chwilę aktorom. Wszak zasłużyli na to. W skrócie można to ująć tak: przyszłyśmy dla Domagały, wszyscy chłopcy dali czadu. Wszyscy, czyli poza wyżej wspomnianym: Kamil Siegmund, Sebastian Skoczeń i Przemysław Kosiński. Skład Exterminatora w ich wykonaniu kocha się i w całości i na sztuki. Jako radosną bandę popaprańców w skórze, moro, dziarach i łańcuchach, ale i jako czterech na różny sposób przekomicznych dużych dzieciaków, marzących może nie tyle o sławie, co o życiu lepszym i ciekawszym niż to dotychczasowe. Widzisz, że im bardzo, cholernie wręcz zależy i nawet, jeśli przy tym nieszczególnie wychodzi, to ten zapał sprawia, że kupujesz ich bez żadnych wątpliwości. I ten niby oklepany dylemat – aspiracje czy twarda rzeczywistość – zaczyna cię, mimo ogólnie swobodnej atmosfery, obchodzić. Nawet, jeśli masz silną alergię na przekleństwa w teatrze, bo takie (w dość wyważonej ilości) lecą ze sceny, ale w końcu to sztuka o zespole deathmetalowym, więc trudno byłoby się obyć bez nich. Wszyscy czarują młodzieńczą energią i bezpretensjonalnością, ale tytuł mojego cichego faworyta zdobył dość szybko Kamil Siegmund jako Makar. Aktor, którego w zasadzie po raz pierwszy widziałam na oczy, a potem jakoś ni cholery tych oczu nie mogłam od niego oderwać. Patrząc na jego bohatera nie możesz nigdy do końca dojść, czy toto jest takie łagodno-milutko-głupiutkie z natury, czy po prostu ostro i permanentnie przyćpane. Taki rozbrajający chłopaczek do polubienia. I chyba nigdy nie zrozumiem, jakim cudem kariera filmowa tego człowieka to 5 (słownie: pięć) ról na krzyż.*** Trzeba też wspomnieć, że wcale nie gorzej od młodszych kolegów zaprezentował się Henryk Niebudek, wcielający się w postać Wójta. W tym momencie powinnam stanąć na oparciach teatralnych foteli i wywiesić wielki transparent z napisem: „Lubiłam go, zanim to było cool”. Bo w sumie… taka prawda. Można się zaśmiać, że niemal przy każdym opisywanym aktorze rzucam tym tekstem. Ale cóż poradzić na to, że dotychczasowe niemal półtora dekady grzebania w polskich filmach i teatrze przyniosło mi istną śmietankę idoli, których zalety reszta świata zazwyczaj odkryła dopiero chwilę później? Nie inaczej jest w przypadku pana Niebudka. Choć na ekranie najczęściej obsadzany jest po warunkach, w rolach ludzi albo nieśmiałych albo safandułowatych albo inaczej oderwanych od normy, w „Exterminatorze” gra gościa z gruntu dwuznacznego. Apetycznie dwuznacznego, rzekłabym. Niby dobroduszny, ale od razu czujesz, że czegoś chce. Niby sympatyczny, ale z jakiegoś względu bałbyś mu się powiedzieć prosto w twarz coś, co mu się nie spodoba. Bo jeśli się nie spodoba, to… Zobaczcie sami. Aha – i jeśli zdarzy wam się rezerwować miejsca, bierzcie te w pierwszym rzędzie na środku. Nie tylko dlatego, że najlepiej widać. Po prostu będziecie mieć wtedy pewność, że ten przemiły pan w trakcie przedstawienia usiądzie w promieniu góra 2 metrów od was. Nam się to właśnie przydarzyło, chociaż w ogóle tego nie planowałyśmy (bo nikt nas nie ostrzegł!). I powiem wam, że w takim towarzystwie oglądanie staje się szczególnie niezapomnianym przeżyciem.


Po prawej reszta Exterminatora, w środku pan Wójt aka najszacowniejsze słońce na okolicznym niebie.

Wspominałam, że granie jest w tym spektaklu rzeczą bardzo dosłowną, tak? W sumie nie mogło być inaczej, skoro to opowieść o muzyce, a w podtytule stoi jak byk: „komedia muzyczna”. Chłopcy z Exterminatora grają i śpiewają na żywo! Dużo i w dodatku dobrze. W większości piosenki, które znacie i zapewne lubicie. Najgorsze jest to, że z jednej strony z radością podzieliłabym się z całym światem spektaklową playlistą, ale z drugiej zepsułabym tym samym masę niespodzianek. Dlatego cicho, sza. Poza tym, co wypłynęło już gdzieś w nagraniach promocyjnych, nie ujawnię wam nic. Po obejrzeniu na pewno mi za to podziękujecie. Zestawienie niektórych utworów z deathmetalową konwencją jest niekiedy tak absolutnie cudowne, że zdecydowanie lepiej jest je usłyszeć na własne uszy. Tym bardziej, że mimo niekiedy zabawnego wydźwięku poszczególnych kawałków aranże są dopięte na ostatni guzik i chyba każdy, kto miał przyjemność być na którymś z przedstawień, chętnie ujrzałby je w formie płyty na swojej półce. O ile nagrania byłyby w stanie oddać chociaż część atmosfery, która za sprawą żywiołowych wykonań piosenek zapanowała w sali na Kasprzaka. Naprawdę, bardzo trudno było się powstrzymać przed zachowaniami koncertowymi typu wrzaski i rzucanie bielizny na scenę… Niewiele brakowało, żeby dać się ponieść i zapomnieć, że to, kurczę, jednak jest teatr i trochę w sumie nie wypada. Jakkolwiek nie mam pewności, czy ktoś już nie przetarł szlaku w tej dziedzinie. Takiej energii nie można się oprzeć.

Jeden teatr. Dwóch aktorów motywujących do odwiedzenia go. Dwie nieprzeciętne dziewuchy. Dwie sceny w dwóch różnych dzielnicach miasta. Dwa różne wydarzenia kulturalne. Jedno przyjęte przeze mnie z dużym entuzjazmem, drugie z mniejszym, ale w sumie żadnego nie żałuję. Tak w wielkim skrócie można podsumować te w sumie trzy dni w Warszawie. Coś, czego nie przeżyłam w takiej formie nigdy wcześniej, ale co z chęcią powtórzę być może w niedalekiej przyszłości. Czy z tymi samymi tytułami?… „Exterminatora” na pewno zobaczę kiedyś jeszcze raz, Kabaret Na Koniec Świata w jego naturalnym środowisku już niekoniecznie, ale po każdym z nich czuję się bogatsza w okołoteatralne doświadczenie. Cytując wpis, który krótko po fakcie wylądował na Fejsbuku: „Nie żałuję zdradzania dolnośląskich teatrów na rzecz stołecznych. Ani trochę”. Bo dotychczasowa praktyka mówi mi jednoznacznie – tam naprawdę można sobie wybrać coś fajnego. I na tyle egzotycznego, że warto dla tego spędzać długie godziny w różnych środkach transportu.
Oszczędzajcie pieniążki, zbierajcie kumpli i jeździjcie za teatrem. To naprawdę jeden z najlepszych rodzajów podróży, jakie znam.

P.S. Notka znowu klarowała się miesiącami (w tym wypadku przez cztery) i chociaż tym razem na ten blogowy zastój mam faktyczne usprawiedliwienie, to nie będę nim się wykręcać. Jedyna zaleta tej sytuacji jest taka, że jesienny serial o moich przygodach ze stołecznymi teatrami stał się serialem jesienno-zimowym – podczas tego zastoju pojawiła się okazja do kolejnego odcinka. Nadstawiajcie pilnie uszek, bo już (mam nadzieję) niedługo część piąta: lutowy „Rosyjski kontrakt” w Teatrze Dramatycznym!
(Oczywiście kiedy już ogarnę wpis o „Samospaleniu”, bo też stanowczo za długo leży na dysku i zakwita.)

 

* Swoją drogą muszę kiedyś skusić się na osobną, pełnokrwistą notkę o tym dziele. Jest tego warte.
** Przy okazji pisania pracy magisterskiej wpadł mi w łapki tekst Aleksandry Michalskiej „Kabaret – czyli co? O problemach z definiowaniem polskiego kabaretu współczesnego” (ze zbiorku „Jaki jest kabaret?”), która zdaje się uzasadniać moje stwierdzenie. Zainteresowanych zapraszam do lektury, tym nieco mniej podrzucam cytat: „(…) literackość (jakakolwiek, nie tylko kabaretowa) nie zawsze oznacza wysoki poziom”. Szach mat, elitaryści.
*** W momencie, kiedy zaczynałam składać do kupy ten wpis, było ich tylko trzy. Wyczuwam dobrą zmianę.