Overrating. XIII Mazurska Noc Kabaretowa

Jak tylko gruchnęła wiadomość, że w tym roku Mazurską przejęła Grupa MoCarta, to było z góry wiadomo – lipy nie będzie. I że Andrus też będzie, bo jakimś dziwnym trafem to kombinacja nierozłączna jak wódka z ginem. Z resztą listy to już było różnie, ale ogółem oczekiwałam, że na pewno będzie wyjdzie jak rok temu. W zasadzie tak było. Zresztą, ciężko byłoby machnąć coś gorszego.
Będzie po krótce, a przynajmniej się postaram. Znowu. Niestety, z wiekiem się rozleniwiam chyba. Jak tak teraz patrzę na notki-relacje sprzed dwóch, trzech, czterech lat, to mnie ogarnia wielkie i głębokie „eeeee, nie chce mi się”. A może zwyczajnie coraz mniej jest ciekawych rzeczy, które można by dłużej opisać?

Antura (tak, Paulinko, ta ksywka jest zaraźliwa) i MoCartów to nie trzeba zbytnio komentować. Główny powód, dla którego usiedziałam grzecznie całość. Bo ich jakoś zawsze – łyżkami, łyżkami prawie. Nawet, jeśli w większości robią za tło dla reszty. Swoją drogą to trochę dziwne było. Niby konferansjer i gospodarze, a było ich podejrzanie mało. Ale co tam, za to wielki plus za nową odsłonę Mocarciątek. Większość można było przypisać ojcom już na pierwszy rzut oka 😀 Hrabi bez zaskoczki. Chyba nawet takowej nie oczekiwałam. Ale i tak trochę lepiej jak Limo, bo u nich to wyglądało, jakby dalej ciągnęli praktykę pt. „zostańmy enfant terrible polskiego kabaretu!”. Nie widzi mi się to. Liquidmime okej. Łowcy uszli, chociaż pierwszy numer przeleciał mi jakoś bez wbicia się w pamięć. O Smilach się nie wypowiadam. Skecz wprawdzie nie żenował, jak to często u nich bywa, ale na tle całości jednak zalatywali nieco robakiem w środku jabłka. Chociaż numer o orkiestrze daje radę. Może dlatego, że to jeden ze starszych. Ale w sumie chyba największy fun miałam na starej gwardii, czyli Elicie (przy skeczu, bo piosenka taka se) i – zwłaszcza! – monologu Mariana Opani o muzeum. Tekst o Gruzinie i tym, co z nim robiono, rozwalił mnie co nieco 😀 Dobra, może jeszcze na Irku Krosnym tłumaczącym piosenki.
Z rzeczy pozakabaretowych, bo oczywiście konwencja była taka, żeby było dużo muzyki – Wodecki wporzo, Węgorzewska mnie ni ziębi ni grzeje, z sympatii do Miecznikowskiego niestety lub stety chyba wyrosłam, Łukawski sympatycznie, Bukartyk uszedł, a ta hałastra z „Bitwy na głosy” czy jak się toto nazywało… ja nie wiem, co oni tam robili. Sorry, w większości nie ufam w talent „laureatów” takich programików. Aha. I doceniam bardzo fakt wykorzystania Kincela jako wokalisty, ale piosenki z „Nocy i dni” nie udźwignął. Utwór taki śliczny, a wykon poprawny i bezbarwny. Bu.

Przyznam się szczerze, jestem trochę zawiedziona. Jednak po kabaretonie „gospodarzonym” przez Grupę MoCarta spodziewałam się czegoś barwniejszego i bardziej muzycznego niż to, co zostało przedstawione. No i chyba czegoś mniej konwencjonalnego. Bo to szybko się nudne zrobiło – zapowiedź, skecz, zapowiedź, piosenka. Może po zeszłorocznym fiasku podczas próby konstruowania osi fabularnej w tym roku nie chcieli popełnić tego samego błędu? Ale coś w tym wszystkim musiało być jednak fajnego, skoro zdecydowałam się obejrzeć całość, kosztem aż dwóch odcinków „Powrotu Sherlocka Holmesa”, które i tak już raz widziałam, co jednak nie zmieniało faktu, że zawsze mogłam to zrobić po raz drugi. Zwłaszcza, że kilka mierniejszych kabaretonów poświęciłam już na rzecz kolejnych epizodów. A tu ni. To wszystko przez tych czterech ze smykami. I tego dużego w oksach. A poza tym w tygodniu są jeszcze jedne powtórki. Ta, tu mnie macie. Inaczej nie wiem, czy bym ryzykowała, zwłaszcza, że teraz mi trochę żal. Mogłam resztę numerów nadrobić na Necie.

Wychodzi na to, że – niestety – robię to, co przed rokiem. Zaznaczam sobie, że zaliczone i nic więcej. Bo dobra, trochę rzeczy mi się podobało, ale chyba… chyba to nie to. Więc cóż. XIII Mazurska Noc Kabaretowa. Odhaczone. No właśnie, trzynasta. Może ten numer faktycznie trochę pechowy jakiś? Albo ta konwencja potrzebuje wietrzenia, bo ja nie do końca wierzę, żeby MoCarci sami z siebie strzelili coś… coś takiego, co wyglądało na zdeka niedopracowane. Ech. A może ja po prostu tracę serce do lwiej części tych wszystkich kiedyś fajnych kabaretonów.

(To napisawszy, po raz n-ty tego dnia przetarłam nos chusteczką i wywaliłam ją do kosza. Leczenie infekcji kabaretem dzisiaj nie pomogło. Szybka dawka Bretta, noooow!)