Dzielnia zdjeżdża do Lwówka

Na początek taki mały, śmieszny wniosek. Właściwie to prawie oczywistość. Na takich prowincjach, jak Jelenia i okolice, najpierw przez pół roku (to bliższe zimie) w kwestiach kabaretowych nie dzieje się absolutnie nic, a potem przez następne, bliżej lata, imprezy wyskakują z taką częstotliwością, że niekiedy nakładają się na siebie. No i tym razem sprawiło to nie lada zmianę planów, albowiem dzisiaj we Lwówku odbywał się ostatni dzień Lata Agatowego, gdzie miało zagrać Limo, zaś w Mirsku także ostatni dzień Izerskiej Gali, gdzie grali Męczący. W efekcie z różnych przyczyn – także tych niezależnych od nas – z wyjazdu do Lwówka odpadła Klaudia, rezygnując na rzecz Mirska. I tak to byłam tam praktycznie sama, bo rodzice odstawiwszy mnie na miejsce poszli korzystać z innych atrakcji imprezy.

Co z tego, że w przeciągu bardzo krótkiego okresu czasu widziałam ich po raz drugi (a samego Szymona po raz trzeci)? Co z tego, że znowu grali „Dzielnię” i większość skeczy („Polityk i dres”, „Mecz w TV Trwam”, skecz o kontrolerach, „Dziecko mi chodzi po głowie”, „Dres i anioł”, „Telewizja”, „Reniferu”, „Włamywacze”, skecz o telefonie papieża, dzielnicowe techno) już znałam? Limo to jest, kurwa, Limo. I jak jest w pobliżu, to się go nie odpuszcza. Tym bardziej, jeśli oficjalnie wszem i wobec podaje się właśnie ten kabaret za jeden ze swoich trzech „naj”.

Jeden skecz zagrany dzisiaj, zresztą w ramach bisa, widziałam po raz pierwszy na żywo. „Pustynię”. Ładny bisik. A i zakończenie, kiedy to – tradycyjnie – prowadzący wręcza występującemu kabaretowi agatowe medale (pamiętacie Neo-Nówkę dwa lata temu?) było momentem wartym zobaczenia „live” (a w szczególności zachowanie Tryna i Szymona ^^). A i nawet jak się po raz n-ty widzi całą resztę numerów, to na żywo za każdym razem może wyjść coś nieprzewidywalnie. Chociażby – tak jak dzisiaj – wyszukiwany przez Leszka „ziom na dzielni”, ochrzczony ze względu na kapelusz kowbojem i moc przytyczków z tym związanych, ewentualnie odgłosy, jakie Wojtek podkłada pod mikrofon-fretkę.

Za sceną jak zwykle, dosyć tłoczno. Młodzi (i nie) biorą autografy, chociaż nie mają pojęcia, jakie artyści w rzeczywistości noszą imiona oraz pozują do wspólnych zdjęć. No dobra, jeśli to ma być pretekst do poznania, to why not… Udało się chwilę pogadać z Szymonem. Tradycyjnie było przekazanie pozdrowień od paru innych osób i krótka wymiana zdań na inne tematy. Obiecał, że w październiku będzie nowy program. No i cudnie. Po tym poznać dobry kabaret, że w momencie, gdy zaczynasz odczuwać choćby cień rutyny, zaskakuje cię nowościami. A do października „Dzielnia” chyba nie zdąży mi maksymalnie obrzydnąć.

 

Easy come, easy go. Nie wiem, czy to dobrze, ale takie uroki tych występów na Agatowym Lecie… A i w pojedynkę to jakoś nie to samo. Chociaż wieki temu na kabaret trzeba było łazić samemu, po iluśtam wypadach grupowych to już nie leży. Ale nic straconego, bo i tak było miło. A zresztą – jak wszystko dobrze pójdzie, to w ramach imprezy kabaretowej zwanej Nocnikami w Karpaczu w sierpniu natknę się wraz z Klaudią na Limiaków raz jeszcze. Możnaby zapytać, po co, skoro pewnie znowu zagrają to samo. A po to. Żebyście się pytali.

 

 

Abelard: Jak tam sytuacja?

Wojtek: Sytuacja… opanowana.