Port Koszalin, 20:30

[Wpis z malowniczą obsuwą. Shit happens, niestety lub stety.]

W sumie to aż wstyd, że o ile o Mazurskiej pamiętałam, o tyle Koszalin mi zupełnie wyleciał z głowy. Co mnie trochę dziwi, a trochę nie, jakkolwiek by głupio to nie brzmiało. Dziwi, bo nie da się ukryć, że przez sporą część mojego okołokabaretowego bytowania bardziej niż za kabaretonem znad jeziora optowałam za kabaretonem znad morza, traktowanym zazwyczaj przez dużą część fandomu jak brzydsza i gorsza siostra. Niesłusznie, bo gdy MNK wchodziła w chude lata i coraz gorzej radziła sobie z pociągnięciem do końca imprez „tematycznych”, u Konia Polskiego ciągle było tłusto i nikt nie miał problemu z trzymaniem się konwencji. A dziwi, bo… cóż, w końcu posucha i Koszalin dopadła. Zeszłorocznego zdaje się nie widziałam w ogóle, odstraszona wybitnie nieciekawym składem. Paranienormalni? Smile? Do tego jeszcze Nowakami dobić? O nieee. Nawet Ciachy nie pomogły. Ale w tym roku mimo obecności pierwszych dwóch ekip i jeszcze innych, z którymi mam różnie, jednak się skusiłam. Może dlatego, że tym razem było więcej tych fajnych dla wyrównania? Kto wie, kto wie.

Gdy tylko usiadłam przed telewizorem, sama się sobie zdziwiłam, że go od razu gwałtownie nie wyłączyłam. To już nawet nie jest to, że mnie Paranienormalni wkurzają. Oni mnie po prostu bolą. Zwyczajnie bolą. I jeszcze taka nauka na przyszłość: dzieci, nie oglądajcie nigdy wczesnych występów – zwłaszcza teatralnych – zawodowych aktorów robiących w kiepskich kabaretach. Wtedy żal tyłek ściska jeszcze mocniej, bo się może okazać, że bydlę jest w sumie zdolne jak diabli, ino jak się tylko wydurnia, to ni cholery tego nie widać.
Młodzi Panowie nie podciągnęli zbytnio poziomu. Po prostu… No nie. To nie było śmieszne. Wyszło mi znowu na to, że czasem lepiej i starych numerów średnich ekip nie znać. Bo znowu przykrość człowieka bierze, do czego to się niektórzy zaczęli zniżać w żartach… Chociaż po prawdzie nawet bez tej świadomości pachniało to żenadą, wcale nie taką lekką. Za to Jurki okej. Nawet bardzo. Współczesne dyskusje o „rolach społecznych” kobiet i mężczyzn oraz ich cała niedorzeczność, w jaką zdarza im się popadać (starczy trochę Tumblra poczytać, naprawdę) czasem mnie i bawią i wkurzają zarazem, stąd skecz w podobnej tematyce przypadł mi do gustu. Raczki też mnie ucieszyły, jak zawsze. Dzięki bogom są takie kabarety, które nie zawodzą, nawet, jeśli wychodzą po raz któryś z tym samym repertuarem. Poza tym od czasu zasłyszanych daaawno temu na jubileuszu Raka „Gorzkich dymów” mam słabość nie tylko do śpiewającego Respondka, ale i do śpiewającego Poloczka. Bo też umie, a jakoś rzadziej go słyszę.

Na początek drugiej części Męczący nie wymęczyli zanadto. Chociaż znowu przypałętał się Kłaku. I ogólnie to nie było idealne. Ale dało się spokojnie, z przyjemnością obejrzeć. I żart o Kryszaku rulez, że o paru innych tekstach nie wspomnę. Coś ostatnio znowu mi przypadają do gustu, swoją drogą. Czy to chwilowe odstawienie mi coś dało, czy oni się trochę podciągnęli wreszcie… a może i to, i to.
A potem Respondek sobie pośpiewał i był czad. To nie ważne, o czym. Naprawdę… nieważne. Ten tekst to był banał, aż dudniło. To taki mój mały problem z Respem ogólnie jest, że dość banalny repertuar sobie dobiera/jemu dobierają, chociaż na piosenki, które obrabia w Raczkach, narzekać nie mogę. Nie mam pewności, czy ten niezacny kawałek o GMO pojawił się pod szyldem całego kabaretu czy jako cholera wie po co potrzebna wstawka solowa, ale i tak trochę sztyni.
Smile. No cóż. Smile. Żadnego zaskoczenia. Nieszczególny skecz z ładnego pomysłu, niepotrzebnie karykaturalne aktorstwo u niektórych… Ale plus za brak żenujących dowcipów, którymi jak wiadomo Smajle potrafią nieźle poszczuć widza. Z kolei na Czesuafów marudzić nie będę, bo i nie ma za co. Skecz śmieszny i na czasie. Nieprzesadzony. To ważne.
Po Czesiach miały być Jurki w całości, ale wyszła tylko śpiewająca Aga. Nie, ja nie mam żadnych pretensji. Marylka to chyba jedna z nielicznych kabareciarek, które mają naprawdę kawał głosiska i każde jego sensowne wykorzystanie mnie cieszy. Im częściej, tym lepiej. Plus dla kogoś, kto postanowił tak to zaplanować.

Gdy po rozpoczęciu się trzeciej części zapowiedziano Formację Chatelet, pomyślałam sobie: „Formacja Chatelet? Formacja Chatelet? Toto jeszcze istnieje? Toto się nie transformowało w FOCHa?”. W każdym bądź razie to nieistotne. To i tak w żadnej mierze nie była ta FCH, którą niegdyś znałam i lubiłam. Bardziej jakaś trochę monologizująca próba w stylu obecnego Limo, na szczęście nie aż tak wulgarna na siłę. Chociaż i tak źle. Bo Formacja kiedyś reprezentowała całkiem inny styl humoru. Teraz to już tylko jakieś dalekie echa, podobne do prawie każdego innego kabaretu. A tak w ogóle to dowcip o koniu znacznie lepiej opowiadał koleżka z kabaretu Chyba.
„Praca zbiorowa” Smajli i Młodych też nie wróżyła zbyt wiele dobrego. Postacie ze starszych skeczy pokroju Młodego i Komendanta, które kiedyś mnie śmieszyły, powracające po latach tylko po to, żeby się przewalić przez scenę w numerze opartym na wyjątkowo durnowatym pomyśle to zawsze przykrość. Zresztą ten występ to ogólnie była przykrość. Zdecydowanie większa niż bym mogła tego oczekiwać nawet przy nieco czarniejszych scenariuszach. I oczywiście obligatoryjny pan Stanisław gratis. Eh. Chyba tylko jedna z błyskawicznych kostiumowych przemian Banana zasługuje na uwagę i uznanie. A reszta jest milczeniem. Nawet PNN wypadli tego wieczoru lepiej od tego, a to już o czymś świadczy.
Czesuafy po takim armageddonie nawet ze skeczem o wypełnionej disco polo telewizji muzycznej byli jak dobra maść na poparzenia. A może nie „nawet”, tylko „tym bardziej”? Oni nawet z żenujących nieco tematów potrafią robić świetne żarty, to im trzeba przyznać. Bo kto inny wymyśliłby zespół grający satanistyczne disco polo? Tylko koszulek z Hello Kitty zabrakło ;D Po obejrzeniu całości doszłam do wniosku, że to był zdecydowanie najlepszy, najbardziej rozgniatający kawałek całego wieczoru. A potem to już łagodniej. Paweł Dłużewski to taki oldschool, który mi pasuje i za który właśnie lubię Koszalin, który licznie odwiedzają artyści nieco starszego pokolenia, którzy może nie strzelają fajerwerkami, ale potrafią być zabawniejsi od swoich młodszych kolegów.
Wtedy przyszła pora na małą niespodziankę. Kabaret z Konopi. „Konopiaków” pamiętam całkiem nieźle z pamiętnych Poligonów Kabaretowych w Kielcach pięć lat temu i mile wspominam, stąd okazja na oglądanie ich „na profesjonalnie” w TV była wielką frajdą. Ehehehe, gdyby studia naprawdę wyglądały tak, jak oni pokazali, to byłoby co najmniej pięknie.
A na finał Męczący przerobili Eneja. Nie byłam zaskoczona, bo po primo już gdzieś tę parodię słyszałam wcześniej, a po secundo to w końcu bardzo w ich stylu, takie humorystyczne wersje najnowszych hitów. Nie wiem w sumie, dlaczego, ale podobało mi się. Niegłupie takie i zawsze aktualne. O to w końcu by mi chodziło w czymś takim. Że proste takie? Grunt, że nie prostackie. Zresztą czy KSM-y kiedykolwiek byli bardzo skomplikowani?

Z czystego lenistwa pominęłam opisywanie wstawek prowadzących. A te były raczej fajne, myślę. Naturalnie niepozbawione odniesień do bieżących wydarzeń z Modlinem na czele (w końcu chyba po coś pomysł ‚portu lotniczego Koszalin’ wybrali), ale w większości trafnie i bez przesady. Chciałam napisać nawet, że wszystkie, tylko że niestety jakieś siekierą ciosane wtrąty się wkradły raz czy dwa. Tylko raz czy dwa, na szczęście. Nie miało się wrażenia takiej ciągłej „przyciężkawości” jakby to powpychali na siłę, żeby się tematu trzymało. Piosenki „Koniczynek”, które naturalnie pojawiły się na rozpoczęciu kolejnych części, były miłe dla ucha, chociaż mało wbijające się w pamięć, ale to w sumie żadna wada, bo przecież nie o to w nich chodzi. Wprawdzie zawsze lubiłam bardziej zbiorowe wykony wszystkich gwiazd wieczoru w tych momentach, ale cóż… Koń Polski i jako gospodarze i jako jedni z artystów również dobrze wypadli. Nawet jeśli skecze, które grali, nie były nowe. Na pewno dobrze wpasowywały się w całość.
Dobra, zawsze mogło być ciutkę lepiej, ale w znakomitej większości tegoroczny Koszalin nie robił krzywdy. Wprawdzie kiedy już to się zdarzało, to na maksa, ale cała reszta chyba dostatecznie tuszowała złe wrażenie. Nobody’s perfect, jak to mówią. Może za Koniem Polskim w sumie tak bardzo nie szaleję, może rolę gra tutaj odrobinka sentymentu, ale trzeba im oddać honor – potrafią porządnie ogarnąć duży kabareton. I chwała im za to.
Oczywiście nie zmienia to faktu, że trochę mi tęskno do czegoś na poziomie dawniejszych Koszalinów, jednak bardziej dopracowanych i z fajniejszymi składami, ale to taka moja mała utopia. Chyba już teraz tak się nie da. Bo jeśli chce się zaprosić niektóre ‚topowe’ kabarety, to ich obecność z odpowiednim levelem imprezy się najzwyczajniej w świecie wyklucza. Wiecie, co mam na myśli.