Whovianie na krakowskich ścieżkach, czyli Doctor Who Meet 2013

Hasło: „hej, robimy meet Whovian w Krakowie, wpadniesz?” padło już w zeszłym roku. Z tym, że wtedy jednak na to nie poszłam. Znałam – i to dość powierzchownie – tylko jedną osobę, która miała się tam pojawić, dowiedziałam się o wszystkim na bodaj tydzień przed, trochę słabo stałam z kaską… Ale postanowiłam, że za rok już na pewno się wybiorę. Mimo, że znowu finanse sprawiały kłopoty (to się NIGDY nie zmienia, jak Granta kocham) i niemal do ostatniej chwili nie miałam pewności, czy jednak przyjadę, w końcu bladego, deszczowego poranka 30 lipca wsiadłam w pekaes do Krakowa. Bardzo bladego nawet, bo normalnie o 5:40 to ja raczej się przewracam na drugi bok… Czego to się nie robi, żeby móc spotkać paru czubków podobnych sobie.

Próba odespania tego niedoboru aż do godziny 13.00, kiedy to miałam dotrzeć na miejsce, średnio wyszła. Autobusowy fotel niezbyt nadaje się do takich rzeczy jednak. Za to obejrzałam sobie zza okna parę miast, czy w sumie to raczej ich dworce. Chociaż w Katowicach słynny Spodek mi przemknął, a pewnie na długości całej trasy i inne ciekawostki by się znalazły. W każdym bądź razie kiedy już moja stopa stanęła na krakowskiej ziemi, po czym razem z drugą poczłapała do kasy po bilet powrotny, a potem w stronę Starego Miasta, okazało się, że mam jeszcze chwilkę do planowanej zbiórki. I co by tu robić? Naturalnie sfotografować urodziwą Starówkę – nowe akumulatory do aparatu bardzo się przydały przez najbliższe dwa dni, bo naprawdę, w obrębie centrum było mnóstwo ciekawych rzeczy do złapania w obiektyw. Dobrze było też wejść do któregoś z tych zabytków do środka… Oczywiście do Kościoła Mariackiego, a jakże by inaczej. Aż się dziwię sobie, że w ogóle stamtąd wyszłam o własnych siłach. Toż to się w głowie może zakręcić od tych wszystkich figur, zdobień i malowideł. Cudeńka, panie, same cudeńka. Z ołtarzem Wita Stwosza włącznie. Wprawdzie nie doszłam, czy za nim faktycznie znajduje się żółta ciżemka, ale no cóż 😀
Z Rynku poleciałam od razu w stronę jednej z bocznych uliczek, przy której miał się znajdować klub, czyli miejsce naszego meetu. Ustaliłam wcześniej sms-owo z Ewką, znaną na Doktorowym forum i okolicach jako Astroni, że zbiórka będzie naprzeciwko wejścia, a ją poznam po charakterystycznym, kolorowym szaliku Czwartego Doktora. Taaaak, to jest dokładnie ta Astroni, ta sama, z którą na blogu bezczelnie fangirlujemy nad Paulem McGannem i która rok temu była tą jedyną znajomą osobą z drwho.pl, skąd główny trzon organizowanych już bodaj trzeci rok zlotów pochodzi 😛 Grupka zebrana na miejscu okazała się być trochę mniejsza, niż się spodziewałam, a sam klub – małym podziemiem z niosącymi groźbę śmierci schodami i brakiem zasięgu. Z czasem trochę ludzia doszło, ja próbowałam się zorientować, who is who (jak to śmiesznie brzmi w tym kontekście), a w kącie sali trwała walka ze sprzętem. Która zresztą się trochę przeciągnęła. Trochę bardzo. Jakieś cztery godziny to trochę dużo, jak na przygotowanie laptopa, projektora i reszty stuffu… Szczęściem w nieszczęściu można było zabić czas grą w kalambury albo w „zgadnij, kim jestem”. Oczywiście wszystko w wersji doktorowej. Była też okazja, żeby się nieco zaznajomić z osobami zarówno z forum, jak i spoza niego. Tych ostatnich było znacznie więcej, chyba za sprawą tego, że w tym roku całemu przedsięwzięciu towarzyszył fanpage na Facebooku i takie tam rzeczy. Poza tym zdążyliśmy obejrzeć przyniesiony przez jedną z dziewczyn doktorowy merch (nieszczęśliwie byłam zbyt spłukana, żeby coś kupić) i wciągnąć do zabawy na jakiś czas przypadkowego Anglika. Niestety zanim wreszcie sprzęt zaczął działać, a na ekranie pojawił się odcinek z udziałem Piątego Doktora zatytułowany „The King’s Demons”, atmosfera zdążyła z lekka paść na ryjek. Obejrzeliśmy obie części tego epka – jedni bardziej uważnie, inni mniej (czytaj: część chciała oglądać, część gadała zagłuszając tamtym :P). Ja osobiście bawiłam się nienajgorzej, pomimo, że w kwestii klasycznego DW mimo daleko idących ambicji nadal tkwię w pierwszym sezonie ery Pierwszego 😛 Później Astroni wygłosiła jedyną bodaj w planie prelekcję, poświęconą językowi Circular Gallifreyan. Ciekawa historia za tym stoi, bo owo pismo w oficjalnym uniwersum DW nie istnieje w konkretnej formie (poza tym, że w nowszych seriach ludzie od rekwizytów ciapnęli je kilka razy to na fobwatche, to na kołyskę Doktora, to na elementy wystroju TARDIS, bo stwierdzili, że to ładnie wygląda), więc fani wzięli sprawy w swoje łapki i jeden koleżka na podstawie koncepcji innej koleżanki opracował konkretny „krążkowy” alfabet i sposób zapisu, dzięki któremu można się bawić i składać imiona bohaterów czy inne pojedyncze pojęcia „po gallifreyańsku”. Z tym, że nie działa to w drugą stronę, bo w związku z tym, o czym już wspominałam, to nie ma dokładnego związku z tym, co było w serialu. Jak to ładnie Ewa ujęła w którejś z późniejszych dyskusji – ten język jest kompletnie niekompatybilny z serią, a napis na kołysce Doktora z „A Good Man Goes To War” jest w nim totalnie nieprzekładalny. Tak czy inaczej muszę przyznać, że mimo pewnych prób rozszyfrowania tego wszystkiego – ze względu na modę wśród forumowiczów – to była dla mnie totalna czarna magia, więc się dość szybko zniechęciłam. Po ewkowej prezentacji mi przeszło. Wprawdzie nadal tego nie ogarniam, ale jako taką motywację mam 😛 Dzięki temu krótkiemu kursowi mogliśmy już bez problemów zająć się odczytywaniem napisów z drewnianych kółeczek, przygotowanych i przywiezionych przez Astroni. Razem ze śmiesznymi sześciokątnymi kostkami z wizerunkami bohaterów i „tardisowymi drzewkami” miały być nagrodami w którymś konkursie, ale zdaje się, że koniec końców nic z tego nie wyszło, więc zostały rozdane po ludziach. Mi przypadły te z wyrytymi frazami „Who am I?” oraz „Time Lord”.

Czy to dziwne, że ze wszystkich sześcianów wybrałam ten z doktorem Simeonem? Czy to dziwne, że Ewa – spodziewając się tego – na tej samej kostce przykleiła zdjęcie Donny? Czy to dziwne, że na moje hasło „O NIE, TA ZDZIRA RIVER TU JEST” specjalnie dla mnie wycięła ją w diabły? Naprawdę, niektórzy ludzie są dla mnie milsi, niż na to zasługuję.

Później znowu była przerwa, podczas której próbowaliśmy się zastanowić, co by tu jeszcze sensownego zrobić. Niestety przez te długotrwałe problemy techniczne na samym początku wszystko zdało się zupełnie rozjechać. W końcu Ewa ogłosiła, że ma przenośny dysk, a na nim trochę stuffu, między innymi film z 1996. No to zaczął się kolejny seans, tym razem wybitnie ku uciesze nas dwóch i konfuzji tych nieuświadomionych jeszcze o fajności jedynej ekranowej przygody Ósmego. Dość szybko stałyśmy się tymi najbardziej nieznośnymi przy oglądaniu osobami, które znają wyświetlany obraz na wylot, ze wszystkimi jego atutami oraz słabościami, i przy każdej pierdółce ciskają w powietrze sucharami. Master-żelek, fraza „potrzebuję jego ciała” wyrwana z kontekstu, takie tam… Niestety co lepsze nie należały do egzystujących już gdzieś w fandomie ‚running gagów’, więc teraz zupełnie wyleciały mi z pamięci. Trochę szkoda, bo naprawdę niezłe były. Na tyle, że później jedna z osób przyznała, iż poznaje mnie ze wszystkich ludzi na spotkaniu po tym, że jestem „fangirlsą Ósmego” 😀
A po filmie… niespodzianka, kolejna przerwa. Podczas której parę osób zdecydowało się na wyjście z lokalu, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. W tym momencie na jaw wyszedł jednak przykry dla niektórych fakt – pogoda z lekko pochmurnej i mżącej zrobiła się całkiem ładna i słoneczna. Moglibyśmy spędzić ten czas na zewnątrz, ale plan meetu – skądinąd zdaje się, że zmieniany po kilkakroć, z ostatnią przestawką robioną na kilka nawet nie dni, ale godzin przed wydarzeniem – usadził nas na całe długie popołudnie w podziemiach. Fajnie jest czasem pouprawiać trochę no-life’u, ale będąc w obcym dla większości mieście i mając okazję pooglądać to i owo? Nie bardzo. Pewnie dlatego mniej więcej w tym momencie zdecydowałyśmy się z Ewą, że się urwiemy na chwilę. Niezbyt krótką, żeby móc się gdzieś przejść, ale i nie za długą, żeby zdążyć do kolejnej ewentualnej atrakcji, co do której nie zanosiło się, żeby prędko nastąpiła. Jak się potem okazało, trochę się przeliczyłyśmy, bo konkurs wiedzy o DW jednak zdążył się odbyć podczas naszej nieobecności, ale cóż, bywa. Za to razem z Astroni weszłyśmy na Wawel (a potem musiałyśmy wracać na okrętkę, bo trafiłyśmy na godzinę zamknięcia), przy okazji obgadując wszystko to, co whovianizujących blogerów i fanfikowców w życiu interesuje. A interesuje wbrew pozorom wiele 😀 Po naszym powrocie i wyjściu na jaw faktu, że nas wiedzówka ominęła, padło hasło, coby porobić sobie trochę wspólnych fotek w kostiumach, bo do tej pory zdjęć było zdaje się tylko tyle, co porobiłam w przerwach i podczas pierwszych konkursów. Nie wspominałam o tym, ale w planie meetu – jak od roku – był cosplay. Pierwotnie była mowa o jakimś przejściu się w strojach przez miasto, co było praktykowane poprzednim razem. Koniec końców ta atrakcja padła ofiarą nieustannych przesunięć w programie, bo najpierw miała być pierwszego dnia, ale wyniknęły różne okoliczności, przez które potem przełożono ją na drugi, kiedy to pogoda była dużo bardziej upalna i mało kto był skłonny biegać w szalikach, kamizelkach i marynarkach… Toteż skończyło się na wspólnej sesji pod schodami. Wprawdzie osób w kostiumach nie było aż tak dużo, ale za to byliśmy ładni. O. Mieliśmy i Jedenastego Doktora, i Czwartego, i kapitana Jacka, i wdzięcznego Daleka w sukience, i Sarę Jane, i Clarę… no i przede wszystkim wymiatającą wszystkich wypaśną Idris 😀 Skoro o Idris mowa, to tym samym przechodzimy do ostatniego punktu imprezy tego dnia, którą był – surprise, surprise – kolejny seans filmowy. Tym razem drogą głosowania spośród odcinków nowszych serii wybrany został ep „The Doctor’s Wife”. Atmosfera dopiero na późniejszym etapie zdążyła się rozluźnić, głównie za sprawą regularnych pielgrzymek w stronę baru (nawet ja, skuszona widzianym u Astroni drinkiem, raz się wybrałam), więc pewnie dlatego to oglądanie wypadło najswobodniej i najzabawniej. Nie bez komentarza pozostały dwuznacznie brzmiące kwestie czy wiecznie ginący Rory 😛
Jednak nie da się ukryć, że najlepsza zabawa zaczęła się poza klubem. W różnych, mniejszych lub większych grupkach ruszyliśmy w stronę naszych miejsc noclegowych. Ja, Ewa i Saruś kierowałyśmy się w stronę schroniska młodzieżowego na Oleandrach, przy okazji dokonując drobnych zakupów na kolację i śniadanie. Wliczały się w to oczywiście paluszki rybne i budyń. Wprawdzie nie waniliowy, a śmietankowy, ale miałyśmy nadzieję, że nikt się nie pokapuje 😀 Gdy już dotarłyśmy na miejsce, dołączyłyśmy tym samym do reszty składu (Sonia, koleżanka w stroju Daleka której imienia nie pamiętam, Kornel, Dorota, Julia, jej mama? Nie zapomniałam o nikim?). Zanim wybraliśmy się do wspólnej, schroniskowej kuchni na naszą whoviańską kolację, zdążyliśmy porozkładać się na naszych miejscach, raz przypadkowo zatrzasnąć drzwi od pokoju jednocześnie pozostawiając klucz w środku, a mnie się dodatkowo udało spaść z drabinki piętrowego łóżka (bunk beds wcale nie są takie cool). W każdym bądź razie paluszki z budyniem okazały się być całkiem zjadliwą kombinacją, pomijając fakt, że ‚fish fingers’ były produktem zrobionym z rybnej mielonki zamiast jak pradawni bogowie przykazali z filetów. No i że budyniu wyszło za dużo, a paluszków za mało… Ot, problemy pierwszego świata 😀 Aha, i oczywiście w najlepszym momencie wcale nie takiej głośnej imprezy ktoś przyszedł z narzekaniem, że hałasujemy i się nie wyśpi przez nas. Tutaj Sonia popisała się wyższą szkołą sassu i powitała gościa słowami: „Dzień dobry, chce pan trochę budyniu?” 😀 Ale jednak po takiej akcji cała zabawa przeniosła się z powrotem do pokoju. W sumie i tak lada chwila musielibyśmy kłaść się spać, żeby w jako takiej kondycji rano wstać i zwolnić pokój na odpowiednią godzinę. W praktyce wyglądało to tak, że spędziliśmy jeszcze jakiś czas na głębokich filozoficznych dyskusjach z rodzaju „czy Pokemony naprawdę ewoluują, czy one się po prostu regenerują”. Trochę jak ‚Tumblr after midnight” xD I tak mniej więcej zakończył się dzień pierwszy.

Dzień drugi dla mnie rozpoczął się konstatacją faktu, że w pokoju było zdecydowanie za gorąco, a poza tym wypadałoby już zwlec się z łóżka i zebrać porozwalane obok graty. I tak opuściliśmy pokój znacznie później niż pierwotnie zakładaliśmy – mieliśmy być na Rynku o 13.00 i to był cały plan póki co. Dlatego też bez pośpiechu ogarnęliśmy wszystko, zjedliśmy babeczki przyniesione przez Kornela, pozostawiliśmy nadliczbowe torby w przechowalni (perspektywa biegania z nimi po mieście brzmiała mało optymistycznie) i ruszyliśmy w stronę Starówki, niektórzy szamiąc swoje polowe śniadanie. Taaa, zgadnijcie, o kim mowa 😛 Picie jogurtu idąc jest niezbyt wygodnie, ale jeść coś trzeba. Swoją drogą to właśnie podczas tego spaceru zorientowałam się, dlaczego taka nazwa jak „ulica Oleandry” brzmiała dla mnie dziwnie znajomo. Niedaleko naszego schroniska minęliśmy pewien, o tej porze zamknięty, budynek z wielkim szyldem nad wejściem. Centrum Kultury Rotunda. To z „piękną, klimatyzowaną salą”, jak to Bałtroczyk drzewiej mawiał. Eeech. Jeszcze kilka lat temu weszłabym w fangirl mode, a tak to tylko uśmiechnęłam się pod nosem. Ale gdyby mi coś kiedyś jednak strzeliło do łba, żeby na coś tu przyjechać, to chociaż nocleg mam blisko.
Przeszliśmy uroczymi uliczkami centrum, przez Sukiennice i dotarliśmy na miejsce zbiórki. To znaczy tak jakby sami sobie je ustaliliśmy, rozsiadając się bezczelnie na chodniku pod Muzeum Narodowym. Tam czekało nas dużo doktorowych rozmów, parę osób, które doszły później, hejnał z Wieży Mariackiej o dwunastej w południe (hejnał w południe w Krakowie, to się nazywa wożonko!), rysowanie małych Doktorków w zeszycie Soni… Miał być tylko jeden, ale jakoś tak się nam rozmnożyły do jedenastu, a nawet dwunastu, jeśli policzymy jednego wyimaginowanego 😀 No i najważniejsze. Przygoda z niejakim Doktorem Wasylem. Jako że tutaj główne role zagrali Zuza-Idris i Kornel, a ja byłam tylko widzem, w dodatku nie do końca uważnym, pozwolę sobie oddać tutaj głos Astroni, która konkretnie, chociaż po angielsku, opisała całe to skądinąd zupełnie powalone zdarzenie: [klik!] 😀
Trzynasta minęła, a nasi organizatorzy w osobach Leona i Elli nadal się nie pojawili. W końcu doszliśmy do wniosku, że chrzanimy, jesteśmy głodni, idziemy coś zjeść. Ci z nas, którzy byli bardziej obeznani w topografii Krakowa, poprowadzili nas do dość sympatycznej knajpki o swojskiej nazwie Koko (połączonej z typowym pubem, Still, z którego o tej jeszcze wczesnej porze skorzystała tylko część z nas), gdzie w ramach obiadu pozamawialiśmy sobie różne przysmaki w rodzaju naleśników czy pierogów z jagodami… i gdzie koniec końców orgowie nas znaleźli xD Po posiłku i chwili odpoczynku miała się odbyć gra terenowa, na którą prawdę mówiąc tego dnia i przy tej pogodzie (grzało zdeka, oj grzało zdeka) większość nie miała zbytniej ochoty, ale cóż. Wtedy też zaczęły się jeszcze intensywniej snuć rozpoczęte jeszcze przed przybyciem organizatorów niecne i złowieszcze plany urządzenia w następne wakacje własnego doktorowego eventu we Wrocławiu, z dużą ilością performance’u i innych dziwnych działań w przestrzeni publicznej. Nie konkurencyjnego. Po prostu równoległego 😀 Ale jednak w końcu ci, którzy zdecydowali się wziąć udział w grze, podzielili się na trzy skądinąd nierówne liczebnie grupy (ja utworzyłam jedną z Sonią i koleżanką od dalekowej sukienki, którą wprawdzie zapytałam o imię, ale… zapomniałam xD). Każda z nich otrzymały swój numer i w odstępach kilkunastominutowych były wypuszczane w miasto. Tym, którzy nie do końca ogarniają, czym tak w sumie jest gra terenowa, objaśniam: drużyny dostają pierwszą wskazówkę i kierując się nią muszą odnaleźć osobę czy też miejsce skrywające kolejną i tak dalej aż do końca. Trochę jak podchody „na karteczki”, w które namiętnie graliśmy na naszym podwórku w zamierzchłych czasach naszej młodości, z tą tylko różnicą, że u nas wskazówki były oczywiście tematyczne. Z jednej strony stanowczo zbyt skomplikowane do rozwiązania dla naszych zmęczonych gorącem głów („To nie my jesteśmy niekumate, to ta gra jest za trudna” :D), ale z drugiej to była naprawdę dobra okazja, żeby do pewnego stopnia nadrobić zaległości z poprzedniego dnia i obejrzeć trochę Krakowa oraz jego urodziwych zabytków w centrum. A i nie tylko zabytków, bo w sumie zobaczyć z bliska taki Teatr Bagatela też było fajnie.

Postępy w grze szły nam jednak bardzo opornie, a i ze względów czasowych koleżanka-Dalek musiała się w pewnym momencie wycofać, takowoż później i my dwie pozostałe. Właśnie. Czas na tym etapie nie służył nam niczym Time Lordom 😛 Popołudnie zdeterminowane było mocno przez powroty do domów. Efekt był taki, że na zaplanowane na wieczór drugiego dnia zamiast pierwszego ognisko prawdopodobnie niewiele osób się stawiło. Bo albo autobusy i pociągi były wcześniej albo wypadały tak, że nie opłacałoby się iść, bo zaraz trzeba by było wracać (do miejsca, gdzie zaplanowano tą część meetu, był jednak kawałeczek drogi od centrum). A że wcześniej trzeba było jeszcze zabrać manaty ze schroniska… Dlatego w tym momencie nastąpiło pożegnanie z częścią ekipy. Mimo, że my wyjeżdżający byliśmy trochę porozrzucani po mieście przez grę, w okolicach umówionej pory zeszliśmy się na Oleandrach, odebraliśmy nasze torby, powiedzieliśmy „papa” kolejnym osobom, które zostały (Saruś i pewnie ktoś jeszcze, jak tak sobie próbuję przypomnieć), po czym ruszyliśmy pośród różnorakich rozmów w stronę obydwu dworców. Tam miałam już pozostać tylko ja, spędzić brakujące do odjazdu kilka godzin na szlajaniu się po Galerii Krakowskiej i Starówce (mimo tego, że łydki zesztywniały mi niemiłosiernie i ledwie mogłam ruszać nogami), po czym wsiąść w PKS i w przeciągu nocy wrócić do Jeleniej…
Słowo „miałam” nie padło przypadkowo. Życie jak zwykle okazało się mieć zupełnie inny pomysł. Pociąg, którym Astroni miała dotrzeć do siebie, okazał się w ogóle nie jeździć mimo obecności w rozkładzie, więc kupiła bilet na kolejny, który odjeżdżał mniej więcej o tej samej porze, kiedy mój autobus. Czyli z jednej strony źle, bo kurs, którego nie ma, ale z drugiej dobrze, bo… no cóż, miałam jakieś fajne towarzystwo na ten czas oczekiwania 😉 W większości spędziłyśmy go na Rynku, siedząc na fontannie (do której, jak to zwykle ja, nie miałam odwagi wleźć) czy to krążąc wokół Sukiennic. Oczywiście musiałam sobie kupić obwarzanka, a nawet dwa – niby nic, ale głupio tak wrócić z Krakowa bez chociaż jednego. Pierwszy został później zżarty podczas jazdy powrotnej, drugiego przywiozłam rodzinie, niech mają. Poza tym gadki. Gadki, gadki, gadki. Dużo gadek. I okazało się przy tym na przykład, że Astroni wybiera się na koncert Pet Shop Boysów w Gdańsku, na który ja też chciałam pojechać, ale tradycyjnie wszystko rozbiło się boleśnie o fundusze. Ot, ciekawostka.
Jak wszystko, co fajne, także i to musiało szybko zlecieć. Około godziny 21.00 rozstałyśmy się na dworcu kolejowym. Ewa poszła na swój pociąg (z malowniczą perspektywą całonocnego miejsca stojącego… how nice), ja zaś przebiegłam przez perony i przeczekawszy cierpliwie w – skądinąd bardzo ładnej – poczekalni, a potem na ławce przy stanowisku, wsiadłam w autobus do Jeleniej Góry, w którym miałam spędzić nieszczególnie wygodną noc. Tja. Ja już wspominałam o tym, że spanie na fotelu to słaba opcja. Na tyle, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po przekroczeniu progu domu o 6.00 rano, było runięcie do najbliższego łóżka.

Można narzekać, że droga była męcząca. Można się tu i ówdzie przyczepić o różne problemy z programem i organizacją (czego mam nadzieję osoby odpowiedzialne nie mają mi za złe, bo nie chodzi tu o jakieś zwyczajne, wredne czepialstwo, tylko o zwrócenie uwagi na to i owo z nadzieją na uniknięcie tych potknięć w przyszłości ;)). Tylko to jakby trochę traci na znaczeniu, jeśli się weźmie pod uwagę, że z drugiej strony było zupełnie nowe dla mnie miasto, było kilka absolutnie fajnych osób i klimat, którego w sumie mógłby nam pozazdrościć niejeden inny zlot. Oczywiście, że mogło być lepiej, bo zawsze może być lepiej. Ale nie żałuję. Absolutnie nie żałuję. To była bardzo udana przygoda i cieszę się, że mogłam wziąć w niej udział. Cóż… Może, jeśli wszystko dobrze pójdzie, zobaczymy się w podobnym, a może nawet szerszym składzie za rok? Oby.