Albośmy to jacy, tacy…

Po każdej poprzedniej Kabaretowej Nocy Listopadowej zastanawiałam się, czy po takich akcjach, jakie tam zachodziły, pozwolą im za rok zrobić kolejną. Jak się okazywało dotychczas i okazało w tym roku, jakimś cudem pozwalają. I w sumie dobrze… Rozluźniania 11 listopada nigdy dość. Zwłaszcza w tym stylu.

Nie pamiętam już, jaką konwencję przyjęli dwa lata temu. Rok temu była gala z okazji Dnia Niepodległości dla notabli. A dziś „Wesele” Wyspiańskiego. Jako, że nie tak dawno skończyłam czytać… drugi raz i wszystko pamiętam, to kto wie, może wszystkie smaczki wychwycę.

 

Wesoły wniosek na dzień dobry – Góral nie zatracił całkiem swoich względnych zdolności do śpiewu. Po prostu chyba potrzebuje jakiejś zajebiście szczególnej motywacji. Nie wiem.

 

Hrabi na pierwszy rzut oka i przez pierwsze parę minut w ogóle jakoś nie przypadło mi do gustu. Przypomniał mi się zeszły rok i piosenki biesiadne na poważnie. Wszyscy nieomal srali nad tym z zachwytu, a ja od początku wiedziałam, że to w ogóle nie jest zabawne. Zwłaszcza, jeżeli firmowane jest szyldem Hrabich. Ale po jakimś czasie okazało się, że kurs kultury picia będzie całkiem znośny. Ba. Nawet śmieszny… Nawet bardzo…

Limo chyba wyniosło świeżynkę. Coś mi się o uszy obiło, że to z Ryjka czy co… Taka dzika wizja przyszłości polskiej piłki. Znaczy polskiej… Kto widział, ten wie 😀 Bać się czy nie? A poza tym złośliwie węszę przypływ nowych fanek po tym numerze, bo artyści przebierają się live. Nie żartuję, ostatnio zauważyłam, że niektórym kabaretom fanklub rośnie po „rozbieranych” skeczach. Podejrzane.

 

Wniosek początkowy potwierdzony został później przy duecie Pana Młodego i Panny Młodej. Cholera by cię wzięła, Górski! Jak chcesz, to naprawdę umiesz, tylko dlaczego, do kurwy nędzy, chce ci się tylko raz do roku?!?

 

Panna Młoda chce pracować w telewizji. W jednej chwili, zdarłszy z siebie strojny wianek, zamieniła się w dziennikarkę… ze starego skeczu Moralnych. Ale mało wytartego. W zasadzie to był felieton filmowy z Tygodnika. Czyli ile to mogło się pojawić razy? Góra dwa? Nieważne. Doprawione to zostało czymś, co zwaliło mnie z nóg od pierwszej chwili. To znaczy niejakim Kasprzykowskim Bartłomiejem w roli dresotłuka. No i była jeszcze Justyna Szafran, czyli weselna Rachela. A poza tym bez zmian. Tekstu nie trzeba było ruszać za nadto. Wszystko, mimo upływu lat, wciąż się zgadza… Chyba trzeba płakać.

Co i rusz wtrącał się Marcin Wójcik jako Marcin Wójcik – wesela, śluby, pogrzeby… czy coś. Muzykant, oczywiście! To był element tak wiejski („Jesteś szalooonaaa, mówię ciii…”), że nawet do tego wesela nie pasował. Bo, jak to mówił Pan Młody, to nie jest aż tak wiejskie wesele 😀

Robili Wyspiańskiego, ale przecież jest rok Szopenowski. Tak więc Frycka nie zabrakło i tutaj. Oczywiście, że musiało być coś inaczej. Żalił się swojej lubej George, że… ma krzywy nos 😀 Czesuafy kontynuowały temat. Debata na TVP Kultura – czy Szopen był Polakiem, czy Francuzem (czyli Chopinem)? Reprezentant opinii, że jednak tym pierwszym, może zabić… śmiechem… Nie próbujcie z nim polemizować… nigdy 😀 Co nie zmienia faktu, że sam Fryderyczek wyczuł niekonsekwencję w swoim nazwisku… Ogólnie jeśli ktoś pamięta skecz o Szopenie z „Historii Polski”, to mniej więcej był ten sam klimat.

Podobnie jak w pierwowzorze, były i istoty zwane tam osobami dramatu. Wcześniej pojawił się Chochoł, później zaś przed Wójcikiem-grajkiem objawił się odpowiednik Widma – Jadzia. Co skończyło się zresztą Jabbarem śpiewającym „Moje jedyne marzenie” Jantarki i Dagmarą gryzącą dywan… KNL ma wśród wielu zalet jedną potężną – można tam znaleźć co roku jakieś zajebiście piękne covery.



Drugą część też zaczęli z kopa. Bo jak inaczej nazwać Marcina nucącego „Historię jednej znajomości”?

Moralni wytoczyli nieużywane działo, że tak to ujmę. Historia z małżeństwem i szukającym żony szwagrem w znanych mi dość dobrze realiach polskiego kurortu. No wiecie. Dwa tygodnie w lipcu i dwa tygodnie leje, wiatr łeb urywa, poza tym na obiad „znowu rybę?!?”, a my jesteśmy cholernie skąpi 😀 I znowu wychodzi na to, że jak się niektórzy zepną, to mogą. Ino za rzadko im się chce. A jeszcze inni mogą się obejść bez niestrawnego rechotu…

Hrabich ze spontanicznym romantyzmem i błędami kobiet przy przyjmowaniu kwiatów widziałam wieki (czytaj prawie rok) temu. Nadal dobre.

Czasy się zmieniły. Kolejna zjawa – upiór Szeli – stała się upiorem… a nie powiem. Kto widział, ten wie, że to było smutne i śmieszne. A kto nie widział… temu żal. O.

Dresotłuk Bartka K. okazał się być weselnym ochroniarzem. Targanym zresztą dosyć patriotycznymi uczuciami, gdyż kultywuje tradycje świąteczne, zwłaszcza jedną. Rzecz głupiutko urocza. Zresztą… gdybym nie mogła powiedzieć o Kasprzykowskim dobrego słowa, chybabym była chora 🙂

Limo wysnuło historię o żebrolach. Co to takiego? No cóż… Skecz tłumaczy wszystko. O ile przebrnie się przez niego, bo momentami dość przegięty – nawet jak na Limo. Dostrzegam niebezpieczną skłonność do typowo amerykańskiej dosłowności/wulgarności/whatever. Nie wygląda to za fajnie.

Po objawieniu się Hetmana (jak komplet to komplet! Czekam na Stańczyka) znowu Cześki. Tym razem coś o byciu Polakiem… stare, ale jare.

„Jest po weselu poślubna noc…” – i w związku z tym Jurki. Jak ma rozmawiać o seksie nieprzygotowany lekarz? Oto jest pytanie… Z odpowiedzią różnie, ale nade wszystko śmiesznie 😀 Chociaż jak się tak zastanowić, to znowu też trochę przerażające.

Dla tych, co płacą abonament, ale nie tylko – bo i dla tych, którym w smak była zeszłoroczna awangarda spod znaku Formacji Chłopięcej Legitymacji – zaśpiewała Justyna Szafran. Ahhh, „Babcia przy radio”, no tego się to ja się nie spodziewałam! Bo skoro takie rzeczy były rok temu, to teoretycznie w tym już raczej nie. A tu niespodzianka. I zachwyt razy tysiąc sześćset. Btw. ciekawe, czy ktoś jeszcze ponad 6 lat temu siedział po nocy, żeby obejrzeć „Wiatry z mózgu”, a tam m.in. ten kawałek? Cholernie stare dzieje.

 


No i trzecia część. Znowu Jabbar naśpiewywał znane melodie. To lubię, zaiste, to lubię. Swoją drogą „takiemu to dobrze” – może sobie fajne kawałki przed ludźmi pośpiewać…

Przybył i Wernyhora. Ale gdy przemówił, to mało nie zleciałam z krzesła. PO-NIE-DZIEL-SKI <3 Czyli człowiek, który już na samo wejście ma gigaoklaski, a potem brawa i śmiechy po każdym zdaniu. I o którym ostatnio mówi pewna piosenka Andrusa, ale ciiii. To mało istotne. Cholera… popłakałam się ze śmiechu. Oto jest jedyny facet, którego kocham za smędzenie i to już od jakichś sześciu lat 😀

Coby tradycji stało się zadość, pojawił się złoty róg i marzenie Pana Młodego – żeby tak zostać prezydentem! I stąd wyniknął kolejny numer, czyli prezydent kontra ambasador USA. W kontekście naszej obecnej sytuacji (około)politycznej… to nie było śmieszne, tylko ponure. Znowu.

Także Jasiek odegrał pewną rolę. Dostał złoty przedmiot, ale bynajmniej nie róg. A przynajmniej nie tylko. Miał pilnować. Czy upilnował? Who knows. Zanim się wyjaśniło, wypchnięto Szafran i Kasprzykowskiego do recytacji wiersza Adama Mickiewicza. To kolejna szczególna cecha tej imprezy – coś z literatury. I kolejny dowód, że przeciętny widz mistrzów od żartów o kupie w windzie, hymnach wsi i innych takich nie jest tu targetem.

Doczekałam się Stańczyka. Uszczypliwy idealnie. Coraz bardziej mi się podoba tutaj, oj…

Hrabi jako trzeci skecz zapodali walkę między reżyserem a krytykiem. Kiedyś cholernie mi się to podobało. Teraz… dalej mi się podoba. Trochę dziwne, ale niechaj będzie. Zwłaszcza, że po obejrzeniu paru filmów też mam ochotę coś takiego zorganizować. Z dużą ilością fauli.

Jeszcze troszkę śpiewu pani Szafran. I znowu ze starej szafki. Ładny głos, melodia wesoła, no i choreografia Justyny w finale rozwaliła mnie 😀 Takie odgrzebywanie klasyki zdecydowanie popieram (w przeciwieństwie do tego, co jakiś czas temu pokazał KKD w postaci panów z Chatelet śpiewających… dobra, nazwijmy to tak… „Upiornego twista” – nie polecam, totalnie nieprzemyślana rzecz).

Do kompletu potrzebny był jeszcze Zawisza Czarny, tak więc przybył. Trochę homofobicznie się zrobiło, chociaż wcale nie najeżdżano, a wers o teatrze dość dobrze oddaje moje poglądy 😛 Jasiek przybiegł i stało się trochę inaczej niż u Wyspiańskiego. Ale tylko trochę, wszak tak wiele się nie zmieniło u nas…

 



Z roku na rok jest coraz lepiej, ale żeby aż tak? Niezbyt komediowy finał przygniótł mnie do gleby i nie dał wstać. Oto jest te jeden jedyny telewizyjny event kabaretowy, kiedy nawet trochę słabsze rzeczy wcale nie są słabymi i kiedy ani razu, ani przez chwileczkę nie poczułam się, jakby potraktowano mnie jak odbiorcę-idiotę. To w sumie tłumaczy, dlaczego przeciętni miłośnicy Paraporąbańców czy tam innych Smajli chyba prawie zawsze wieszali na nim psy. Bo nie ma kupy znanych (często niekoniecznie dobrych) kabaretów, bo są jacyś aktorzy, a to przecież impreza kabaretowa, bo tak, bo głupie, bo nie rozumiem. A dla mnie (i z tego, co wiem, dla paru innych osób też) taki niebanalny skład, brak wszędobylskiej śmieszności i różne fajne rozwiązania to wielkie atuty KNL. Innym jest fakt, że zawsze, ale to zawsze cała „nocka” była dokładnie przemyślaną, trzymającą się kupy całością. Z tym ostatnio jest u innych różnie, tutaj nigdy tego nie zabrakło, a zwłaszcza za tą razą. No i jeszcze jedno. To cholernie, ale to cholernie kreatywna sprawa. Aktorzy próbują kabaretu, a kabareciarze aktorstwa. Ludzie, którzy na co dzień rozśmieszają tłumy, tutaj mogą na chwilę pokazać się z poważnej strony. Ba. Nawet ją wyśpiewać. Zawsze lubiłam nie ograniczanie się artystów tylko do dziedziny, w której normalnie robią. Zwłaszcza na kabaretowym podwórku.

Czyli tak pokrótce, cytując pewnego kolegę: „Było zajebiście, czyż nie?”. Oj byyyło. Niektóre kabaretony mnie po ponad dwóch godzinach oglądania męczą. Dzisiaj pomimo spędzenia podobnego czasu przed ekranem wcale się nie czuję feflata jak umtatowa żaba. Wręcz przeciwnie – rozpiera mnie radocha, że komuś jeszcze zależy na robieniu czegoś innego. No, ale w końcu w tym konkretnym przypadku słowo „kabareton” nie do końca pasuje.

Może posialiśmy złoty róg, ale za to mamy Kabaretową Noc Listopadową. Taki magiczny moment, kiedy Pakosa się nie śmieje, Góral dobrze śpiewa, Jabbar dostaje poważne piosenki, Moralni doznają przebłysku starej formy, dobre kabarety zwalają się w jedno miejsce i wspólnie robią coś, czego nie znajdzie się nigdzie indziej. Aż szkoda, że 11 listopada jest tylko raz do roku…

 

P.S. Na przyszły rok poproszę Neo-Nówkę i Radka w roli Marcina, tj. śpiewającego jakiś zajebisty klasyk. Chociaż… Gdyby padło na któregoś z pozostałych, to wcale, a to wcale bym się nie obraziła.