Kanonady, galopady

Skąd taki tytuł? Gdyż ponieważ zbiegi okoliczności wszelkich sprawiły, że nagrały mi się dwie istotne „imprezy” na jeden dzień w dość oddalonych od siebie lokacjach. Dlatego brzmi to dość adekwatnie, a i efektownie, chociaż te „kanonady” pasują tu bardzo na upartego 😀 W dodatku skrajnie różne to były eventy, dlatego myślę, że inteligentnym pomysłem będzie podzielić tą notkę na dwie części. Wprawdzie równie dobrze mogłam napisać dwie osobne notki, ale jak znam życie, zrobiłabym tylko jedną, a drugą odłożyła na wieczne nieskończenie. Tak więc…

 

 

CZĘŚĆ I: OT.TO ONI.

Zaczęło się od małej paniki na dworcu PKS. Na żadnym rozkładzie nie było autobusu do Szklarskiej Poręby o godzinie 14.00. Były o 15 z hakiem, czyli jak dla mnie zdecydowanie za późno. Na całe szczęście zagadka rozwiązała się chwilę później, gdy nadjechał autobus, który jechał do Jakuszyc, ale przez Szklarską. Tak więc około 14.50 byłam na miejscu. Niestety pogoda – mżąca i brzydka w Jeleniej – tam nie była lepsza. Była gorsza. Deszcz pokropywał bardzo upierdliwie. Parasolka, nawet momentami złośliwie psująca się, była w tej sytuacji zbawieniem. Dziewczyny pojawiły się na Skwerze Radiowej Trójki dopiero, gdy występ się już rozpoczynał, ponieważ przyjechały z rodzicami Aśki autem i nie bardzo wiedziały, którędy do celu. Ale dotarły. Całą godzinę, jeśli nie więcej, przestałyśmy w zimnie i strużkach mżawki, ale myślę, że zdecydowanie się opłacało. Chociażby dlatego, że po raz pierwszy widziałam OT.TO na żywo 🙂 Mimo, że Tomanka dopadła niecna infekcja, dali radę. Zdaje się, że dziewczyny znały dobrze zagrany repertuar (wiem, że Klaudia jest wielką miłośniczką OT.TOnów), ja byłam nieco bardziej „w plecy”, ale dzięki temu występowi nadgoniłam. Nie zabrakło letnich hitów (27 w jednej piosence :D), minikoncertu życzeń, kabaretu w wersji rockowej, góralskiej, hip hopowej i szantowej na bis czy piosenki o tym, że „kuku, kuku, jestem na Fejsbuku!”. Niesprzyjająca aura nie przeszkodziła w dobrej zabawie zarówno nam, jak i innym widzom. A i po zdjęcie czy autograf łatwo było pójść, chociaż po drodze parę razy zostałam ciupnięta czyjąś parasolką i raz niechcący uderzona 😀

 

 

CZĘŚĆ II: NOVECENTO ZNACZY 900.

Szybki powrót do domu (dzięki rodzicom Aśki, którzy jechali do Jeleniej i podwieźli mnie), jakaś kanapka zrobiona naprędce, przebiórka w elegantsze ciuchy i pędem do teatru. A i tak Anka musiała na mnie czekać. No cóż, cała ja – mistrzyni drobnych spóźnień 😉 Znowu były problemy z dostaniem się na górę – teatr ma stanowczo za dużo schodów, naprawdę – ale dzięki paru pomocnym osobom poradziłyśmy sobie. Ba. Nawet z różnych względów dostały nam się lepsze miejsca niż te, które miałyśmy wypisane na biletach. Chociaż tyle dobrego, bo nie wiem, czy z trzeciego rzędu miałabym tak dobry odbiór. Znaczy na pewno byłby dobry, ale czegoś by brakowało… Cholera. Nie wiem, jak to ująć.

 

Jeżeli chociaż czasem zdarzało wam się czytać to, co tutaj pisuję, to na pewno wiecie, że Jacek Grondowy – czyli człowiek, który w tym spektaklu gra główną i jedyną rolę – to aktor, którego wielbię pasjami. Ale nie tylko dlatego już od pierwszych chwil moja uwaga skupiła się na przedstawianej przez niego historii wychowanego na transatlantyku genialnego pianisty, tytułowego Novecento. Po prostu… on umie tego dokonać. Sprawić, by słowa Alessandro Baricco brzmiały całkiem jak jego własne, a widz dał się wciągnąć bez reszty w to, o czym on mówi. Sam tekst już jest znakomity (znów zachowałam się szalenie inteligentnie i na ponad tydzień przed premierą przeczytałam sobie całość, uprzednio zamówiwszy egzemplarz na Allegro). Ale źle dobrany aktor spieprzyłby sprawę. Tutaj nie było o czymś takim mowy. Śmiałabym nawet zażartować, że Baricco napisał tekst dla pana Grondowego, nawet nie wiedząc o jego istnieniu 😉 W „Novecento” wpada się po same uszy od samego początku. Gdy aktor na scenie zamienia się w konferansjera zapowiadającego w specyficzny sposób Atlantic Jazz-Band, faktycznie czuje się, jakby pod dziesięcioma centymetrami fotela były setki metrów wody na samym środku Oceanu, a od najbliższego lądu dzieliła odległość trzystu mil. Gdy na scenie szaleje sztorm, „jeden z najgorszych sztormów w historii <<Virginian>>”, może zdarzyć się tak, że człowiek odruchowo wciśnie się mocniej w fotel, żeby przypadkiem nie stracić równowagi i nie polecieć. W finale… Hm. Żeby zanadto nie zagłębiać się w szczegóły powiem, że odczuwa się położenie głównego bohatera. Naturalnie równie wielka w tym zasługa zarówno szczególnej, oryginalnej, wręcz nieco szalonej scenografii, jak i – oczywiście – wspaniałego interpretatora tego monodramu. Jacka Grondowego kojarzy się głównie z rolami komediowymi, co zresztą wcale mnie nie dziwi, gdyż odnajduje się w nich znakomicie. Także tutaj doprowadzi cię do takiego śmiechu, że tylko cudem nie spadniesz z krzesła. Ale nie tylko. Wszak talent jego jest rozległy, toteż dając z siebie na scenie wszystko, owo wszystko wypruje także z ciebie. Najpierw cię rozbawi, następnie zawstydzi lub zdeprecjonuje, potem sceniczną ekwilibrystyką sprawi, że z twojej piersi wyrwie się nagłe, pełne przerażenia „ach!”, później wkręci w pełne napięcia zdarzenia i wzruszy grą na trąbce, by na końcu sprawić, że zapłaczesz rzewnymi łzami. Pisząca te słowa przeżyła to wszystko i jest pod nieprawdopodobnym wrażeniem. Pomimo dokonania kilku skrótów w tekście to, co najważniejsze, zostało zachowane. I w dodatku jeszcze tak pięknie, ujmująco i szczerze wypowiedziane ze sceny.

Warto jeszcze apropos trąbki wspomnieć, że Jacek Grondowy nauczył się grać na tym instrumencie specjalnie do tej roli. Robi wrażenie.

 

Naturalnie, że polecam. Gorąco jak nigdy. O ile dotychczas na liście ulubionych sztuk naszego teatru pierwsze miejsce zajmowały dwie kolacje – „Kolacja na cztery ręce” i „Kolacja dla głupca”, tak teraz doszło do efektownej ich detronizacji. „Novecento” chyba zawarło w sobie wszystko to, co moim zdaniem w teatrze jest najlepsze. No i nie zapomina się o tym spektaklu po opuszczeniu progów teatru… zdecydowanie nie.

 

 

 

Za wszelaką nieskładność z góry przepraszam. Spodziewałam się, że to, co zobaczę wieczorem na Scenie Studyjnej to będzie coś, ale nie do tego stopnia. Tak, mam problem z pozbieraniem się i chyba to trochę potrwa. A że nowy tydzień zbliża się wielkimi krokami i tyle rzeczy będzie do zrobienia… No cóż. Parafrazując Danny’ego Boodmana T.D. Lemona Novecento: „Pieprzyć to”.