Jak przeżyć na plenerowym kabaretonie w Jeleniej Górze

Niby występy „na własnym podwórku” są najwygodniejsze. Brak problemów z dojazdem i noclegiem – bo jesteś u siebie i najczęściej miejsce imprezy znajduje się 15-20 minut piechotką od twojego domu. Brak problemów z załatwianiem ewentualnych biletów – bo jesteś na miejscu i bez problemu możesz nawet rezerwowane w ustalonym terminie odebrać. W stosunku do wszelakich imprez „na wyjeździe” po prostu cud, miód i malinka. Teoretycznie. Bo praktyka bywa boleśnie upierdliwa, zwłaszcza przy czymś, co w kabareciarskich terminarzach nazywa się plenerem.

 

Tak też było i tym razem. Niby 28 sierpnia, a pogoda… jesień, no cholera, polska jesień i to zdecydowanie nie złota. Na termometrze 17 stopni, temperatura odczuwalna jeszcze niższa, bo deszcz co i rusz, to się rozpogadza, to zachmurza. Ot, lipa. Przypomniało mi się 20-lecie Paki, kiedy to zbliżoną aurę mieliśmy niespełna miesiąc później (20 września). Wprawdzie o siedem stopni mniej i bez deszczu, ale marzło się tak samo. Tak, wiem, że to już faktycznie prawie jesień była. Ale z drugiej strony równo rok potem na występ Neo-Nówki gnałam w jeszcze letniawej pogódce. I weź tu zrozum polskie warunki atmosferyczne. Mimo posiadania przeze mnie i Klaudię duuużych parasoli nie było najprzyjemniej. Skład też w sumie nie zachwycał. Formacja Chatelet, Kabaret Skeczów Męczących, Nowaki… Ale mimo to zamiast do stwierdzenia, że jak się nie ma, co się lubi, to się kradnie co popadnie, przychyliłabym się do innego. Że ot tak, nawet takie mało „szaleńcze” grupy chętnie bym obejrzała, zwłaszcza w dobrym towarzystwie (Klaudia i Magda, która nie dotarła i zdaje się, że ma za to wpierdol ;P). Tylko było jedno ale. Wiedziałam, ba – wręcz byłam pewna – że dwie pierwsze ekipy mają dużą ilość fanów z gatunku… hm… no, dyskusyjnego. To ma swoje nazwy, że tak zażartuję w każdym regionie inną, ale leżącego się nie kopie, także nie przytaczam. Zresztą zorientowani w temacie wiedzą, o co cho. Kisiel w gaciach na widok ukochanych, młodych i jędrnych artystów, wydawanie z siebie przez niemal cały występ dźwięków mających na celu wypierdolenie innym widzom bębenków w uszach (ekstremalna wersja „wariata publicznościowego” przez pół godziny do 40 minut – czujecie to?), wiara w przyjaźń i pozostałe „wyższe uczucia” ze swoimi idolami oraz inne takie zachowania, świadczące – w zależności od punktu widzenia – o dobrej zabawie i oddaniu albo zrobieniu z siebie epickiego kretyna. Mamy u siebie jednego takiego delikwenta „na dzielni”. Tylko albo aż, bo wiadomo, że to zawsze o jednego za dużo. Niestety ten jeden korzystając z wakacji sprosił drugiego, podobnego i już mamy parkę. Oczywiście o parkę za dużo. Tam jeszcze jakaś osoba towarzysząca, której nie znam, także się nie czepiam, ale to dla mnie dziwne, że z czymś takim się prowadza i nasza Justyna z koleżanką, w wypadku których mam podobne wątpliwości. Wprawdzie to jasne, że to nie nasz problem, bo to nie my się błaźnimy i nie my pokazujemy się w takim „fantastycznym” towarzystwie, ale z drugiej strony kiedy masz ochotę podejść do tych młodych kabareciarzy, którzy cię tam mniej więcej kojarzą i pogadać po ludzku, zwyczajnie, bez srania w gacie i czucia na karku astmatycznego dyszenia podnieconych nastolatek… no cóż, nidyrydy. Także możecie się domyślić, że z Męczącymi tośmy nie zamieniły ani słowa. Chociaż w sumie nie miałyśmy na to wielkiej ochoty ani wielkiego parcia. Ja się nagadałam, ile potrzebowałam we Władysławowie, Klaudia ostatnio chyba ma ich trochę powyżej uszu. Trudno się dziwić, zaczynają być wszędzie… No, ale nieważne. Mimo wszystko nie mogłyśmy się powstrzymać (a zwłaszcza – oczywiście – ja) od sporej garści złośliwych uwag, zarówno na temat zachowania, jak i wyglądu (no powiedzcie mi, kto z was przy takiej pogodzie przychodziłby na rynek w stroju, jakby ze studniówki wyleciał?). Po częstokroć były na tyle głośne, że być może zostały usłyszane przez zainteresowanych… Ojojoj, jeżeli coś z tego zrozumieli, to mamy przesrane. Nie pierwszy raz zresztą. Zresztą nam to wybitnie zwisa, jak to mawiają, luźnym kalafiorem, a ponadto nie należymy do ludzi, którzy potrafią robić dobrą minę do złej gry 😛 Jakby jeszcze dorzucić trzecią niespodziankę praktyczną, która jest częstym elementem na plenerach, a mianowicie ochroniarzy typu kołki, mamy troszeczkę nędzny widok na całą imprezę.

 

Mimo takich „dosmaczeń” dało się dobrze bawić. Zwłaszcza pod koniec, kiedy weszły Nowaki, a nie kminiące ich dowcipów towarzystwo wyparowało. Całość prowadzili Męczący, na dzień dobry wypuszczono Chateletów. Szału wprawdzie nie było (dawne czasy poszły po śliwki i już nie wrócą, niestety), ale obeszło się bez najbardziej żenujących numerów (czytaj „Sąsiada”). Za to w połowie „Pindzi” rozpadał się taki deszcz, że grający pod „dmuchanym amfiteatrem” artyści musieli najzwyczajniej w świecie spieprzać w głąb sceny. Występ przerwano, żeby czasem w wyniku miksu wody i kabli nikogo prąd nie popieścił, większość widzów dała dyla pod arkady, tylko garść wyposażonych w płaszcze i parasole została (niestety, niepożądane towarzystwo też… cholera, a taka fajna była okazja, żeby ich wykurzyć :P). Po jakimś kwadransie uspokoiło się i mogli kontynuować, co oczywiście zrobili, zaczynając od miejsca, gdzie przerwał im deszcz (Misiek jako Buba: „Ale ta chmura wraca!” czy coś :D). Wprawdzie skecz o tatusiu dalej wydaje mi się co najmniej taki sobie, a numer o taksówkarzu miał na celu chyba dobicie naszych wykończonych piskami i wrzaskami błon bębenkowych, ale „Piweczko” strzelili w jakiejś lepszej wersji, a „Pindzię” ze wszystkich części przygód Euzebiusza lubię najbardziej (może dlatego, że uznaję ją za ostatnią i nie kalam sobie pamięci odsłoną numer cztery, która była mega sucharem :P). No i jak każdy lubię popatrzeć, jak ktoś nie dba o własną dupę… 😀

Występ KSM-ów prawie cały nam umknął. Wiadomo, czemu. Po primo – skorzystałyśmy z okazji i poszłyśmy w spokoju zamienić kilka słów z Chateletami. Po secundo – perspektywa darcia mordy kilku osób przez tyle czasu wcale się nam nie uśmiechała. Po tertio – jak już wspomniałam, pewien przesyt jednak. I po quatro – poszłyśmy po pizzę. Tak, dobrze widzicie. Poszłyśmy do pobliskiej restauracji Pizza Hut, zamówiłyśmy małą pizzę, którą w drodze powrotnej na Plac Ratuszowy zjadłyśmy ze smakiem i tym samym rozgrzałyśmy się. A jeszcze rok, dwa wcześniej w życiu bym nie pomyślała, że urwę się z występu Męczących w moim rodzinnym mieście ani w ogóle w jakimkolwiek innym… No cóż. Bywa i tak. Także z całości widziałyśmy tylko „Naszą klasę” na początku i cholera-wie-którą odsłonę Krzynówka na końcu. No i jeszcze tuż po występie Chateletów, jak robili sobie jaja z dwóch panów spychających szczotkami i mopami wodę ze sceny.

Na samą końcówkę ktoś mądry od układania harmonogramów przewidział Nowaki. Nie spodziewałam się za wiele. Bo może i fajni ludzie, z talentami (tańczą, śpiewają, recytują), ale również z kurewską cechą wyskakiwania z fajnym skeczem, żeby zaraz potem spieprzyć sprawę numerem zaopatrzonym w jakieś głupie albo żenujące teksty. A szkoda by było, bo prymitywnego humoru w wykonaniu najczęściej garstki tych samych ekip mam już dość. I tutaj uwaga, miła niespodzianka. Obyło się bez najbardziej przywalonego IMHO numeru (o tym, jak to generał do szkoły przyszedł), skecz o rozmowie kwalifikacyjnej, którego jedynym fajnym elementem jest Ada robiąca Japonkę, przemknął jakoś znośnie, a resztę oglądało się bardzo przyjemnie… bo to były te lepsze 🙂 Ewentualnie posiadające szczególną cechę ratującą całość od lądowania w worku z napisem „jestem na nie”. Bo skecz o szkole tańca przy pierwszym obejrzeniu wywołał u mnie myśl, że „cholera, to jest tak durne, że aż śmieszne… troszkę”. I nadal chyba wywołuje, ale – podobnie jak kiedyś – kiedy przychodzi co do czego, tj. do tanecznego popisu Tomka, to jakoś to odchodzi nieco na bok. „Przystanku Jezus” długo jeszcze pewnie nie zobaczymy w TV, a szkoda, bo chyba najlepszy z całego zestawu, jaki pamiętam, nie licząc „Szkółki agresji” (która zresztą też była). Jeszcze dołóżcie historyjkę o upierdliwym sąsiedzie, hotelu pełnym pojebów i ustalaniu ojcostwa, to będziecie mieli komplet. A, i jeszcze – koniecznie! – podlejcie całość gadanym Kamila i Tomka. To było najlepsze ze wszystkiego, totalna zaskoczka. Podobnie jak drobne improwizacje i próby „ugotowania” innych, które dotychczas widziałam chyba tylko u Neo-Nówki. Taka wisienka na ciachu, albo inaczej mówiąc śmietanka – może być ta, którą obsmarowywał się i zjadał Kamil w skeczu o sąsiedzie, czym przyprawił mnie o mdłości (zjadaniem, nie smarowaniem).

 

Podsumowując – przetrwać było ciężko, ale chyba było warto. Dla dobrego towarzycha w osobie „Klaudiusza w spódnicy”, dla odrobiny wspomnień ze starych dobrych czasów, dla wyrobienia sobie jeszcze lepszego zdania o członkach pewnego kabaretu (tja, o członkach, a nie o samym kabarecie – kto czytał uważnie, wie, o co chodzi). Co nie zmienia faktu, że nagrabiły nam się na ten jeden raz trzy przekleństwa występowe i całość można by nazwać małym, kabaretowym surwiwalem. Niestety, jeśli chodzi o te sprawy, trzeba je odczuć na własnej skórze, żeby zrozumieć ich siłę oddziaływania i z tymi, z którymi się da, zacząć w jakiś sposób walczyć albo ich unikać. Nawet, jeśli zakrawa to na walkę z wiatrakami, warto mieć marzenia o spokojnych występach – przecież i takie się zdarzają, w końcu w wielu i my uczestniczyłyśmy 😛 Ale nie ma co narzekać – grunt, że i u siebie można było obejrzeć za darmo troszkę kabaretu. Zwłaszcza, że najbliższe ewentualne perspektywy to dopiero grudzień i w dodatku na wyjeździe.

Na koniec teksty dnia. Oba brzydkie, ale niestety obydwie klniemy, zwłaszcza ja i nijak nie potrafimy się oduczyć 😛 Numer jeden: „cwel”. We wszystkich możliwych odmianach przez osoby jako rzeczownik i jako równie niecenzuralny przymiotnik „zcwelony/cwelowaty”. Nowe, passskudne wyzwisko o znaczeniu dość zbliżonym do pierwotnego – czyli ktoś, kogo się pierdoli. Numer dwa: „przyjebany głodem”. Dosadne, częściowo opisowe stwierdzenie w sam raz na rzeczy, które są dziwne, krzywe, nieudane, głupie… Po prostu – przyjebane.

 

Ufff. Skończyłam. A teraz jeszcze tylko rzut oka na „fotki z misiami” – czytaj z kabareciarzami – na których do tego stopnia się sobie nie podobam, że nigdy świat ich nie ujrzy i idę odsypiać tą koślawą, ale jednak przygodę.