Dzień Lemura

No więc… Wiem, że nie zaczyna się ani zdania ani notki od „no więc”, ale to mało istotne. No więc próbuję zebrać się do kupy i spisać zdarzenia z niedzieli 4 października (a może paździerza?). I chyba słabo mi idzie, skoro zabieram się do tego dopiero teraz. Dobra. Więc piszę.

 

 

Zaczęło się od tego, że Klaudia podczas którejś rozmówki na GG zapytała mnie: „A wybierasz się może na KSM-y 4 października we Wrocławiu?”. Na co ja, że nie, ale mogę się wybrać, jeśli mi nic nie wypadnie 😀 Nie wypadło. Co parę dni to ja ją podpytywałam, co tam z wyjazdem, to znowuż ona pisała i tak się wypad smażył powoli. Początkowo my dwie i Aśka (tak, ta sama, która była z nami na Limo w Jeleniej). Wedle pierwotnego planu miałyśmy jechać już w sobotę i tam nocować, ale jakoś nie wydało (hotelik, na którym nam zależało ze względu na cenę, był w remoncie, czy coś…). Tak więc ostateczna wersja wyglądała tak, że jedziemy w niedzielę rano: Aśka z Klaudią busem o 5 rano ze Świeradowa, ja o 10 z Jeleniej tzw. krychą. W pewnym momencie tylko dołączyła się Justyna, która miała jechać razem ze mną. I wszystko zdawało się być cacy. Taaa. Zdawało się to adekwatne określenie, bo (jak Klaudia mi potem powiedziała, dwa dni przed wyjazdem) doczepiła się Natalia, a to – jak nietrudno się domyślić – zdecydowanie mi się nie uśmiechało. Chociaż z drugiej strony należało się tego spodziewać. Na szczęście podróż umilił mi pan Gombrowicz („Trans-Atlantyk”, hell yeah), spanie (uroki kinetozy) oraz… sms-y i telefony od Klaudii. Mimo, że sygnał przychodzącej wiadomości tudzież połączenia wykluczał się ze snem… x) Okazało się też przy okazji, że będzie i Paula. Niby fajnie, tylko szkoda, że dowiedziałyśmy się o tym dopiero w drodze na miejsce (ja) tudzież na miejscu (Aśka z Klaudem – zresztą ode mnie). Dojechałyśmy i… tutaj postanowiłyśmy rozpocząć festiwal nie bezpodstawnej wredności. Klaudiusz jeszcze gdy jechałam, poprosiła, żebyśmy się spiknęły na Rynku (pod Fredrą, teraz już wiem, że nie robi się tego pod Pręgierzem… :P), żeby resztę zostawić i żeby z dziewczynami się zdzwonić ewentualnie potem i spotkać tuż przed występem. Coś pochrzaniłam, że idę na Rynek szukać apteki z Aviomarinem, bo inaczej w drodze powrotnej zdechnę, ale dam głowę, że to nie było potrzebne – bo pewnikiem wszystkie wiedziały, dlaczego mogę nie mieć ochoty z nimi łazić. Znaczy Paula (która zresztą doszła, kiedy mnie już koło dworca nie było) nie wiedziała, ale dam głowę, że później jej doniesiono… Nie, naprawdę nie piję do nikogo.

 

Przeszłam przez Dworzec Główny PKP, gdzie obowiązkowo zahaczyłam o kiermasz z książkami. No musiałam, przepraszam. Zawsze liczę, że trafię na coś, czego poszukuję. I wiecie, co? Praktycznie nigdy nie trafiam. Tego dnia było inaczej. Oczy moje piękne dostrzegły książkę, którą swego czasu bezskutecznie próbowałam wylicytować na Allegro – „Dychę z Kopernikiem” Zbigniewa Brzozowskiego z pierwszego wydania. Zbiorek opowiadań, na podstawie którego pod koniec lat 90. Grażyna Popowicz zrealizowała filmowy tryptyk, który swego czasu mnie oczarował. Biały kruczek! I, co najzabawniejsze, miła pani z kiermaszu chciała za nia tylko złotówkę… Po zakupie i wyjściu z budynku ruszyłam w stronę Rynku. Nawet się lekko zgubiłam, bo idąc Piłsudskiego najpierw zagapiłam się na Capitol, potem na rzeźby przy przejściu, potem na Teatr Polski i w efekcie wlazłam w nie tą uliczkę, co trzeba. Miałam w Świdnicką, weszłam w jakąś inną. Ale na szczęście jakoś sobie poradziłam (bądź co bądź nie pierwszy raz we Wrocku byłam) i w końcu dotarłam w okolice pomnika hrabiego F. Mniej więcej w tym momencie dostałam sms-a z pytaniem: „Where are you?”. Odpisałam, że „na Fredrę idę”. Po chwili otrzymałam polecenie, żeby iść do McDonalda i tam ich szukać. Owszem, były. Obie 🙂 Po chwili rozmowy i grzania się w nadobnym kąciku restauracji ruszyłyśmy w miasto. Po co? Otóż doszłyśmy jeszcze przed wyjazdem do wniosku, że skoro na dniach ciężarna żona Marcina ma wyznaczony termin porodu, to wypadałoby przyszłemu tatusiowi sprawić jakiś prezent dla bobasa. Tym bardziej, że panowie na występ mieli nas wkręcić na tzw. waleta, czyli że bez biletów. Nie przepadam za takim wchodzeniem i zawsze mam w ich wypadku pewien stopień wyrzutów sumienia, ale cóż. Obiecałam sobie, że to w wypadku Męczących będzie trzeci i ostatni raz. Dziewczyny trochę wcześniej pobiegały po galeriach i nic nie znalazły. Pokrążyłyśmy trochę, ale to niedziela była, także większość sklepów pozamykana. Wściekałyśmy się, szczególnie Klaudia. Wiecie, ona tak ma, że wkurza się bardzo ekspresyjnie, z przytupami i wulgarami.

Klaudia: I chuj!

Ja: … Czyj?

Klaudia: … P.!

Ja: … Ale wiesz. To bardzo pożądany ptak.

[Żeby było śmieszniej, dialog toczył się pod dziwacznymi metalowymi posążkami ni to ptaszków, ni to samolocików koło Opery Wrocławskiej xD]

Krążyłyśmy, krążyłyśmy, a czas leciał. Było wpół do drugiej. Występ miał się zacząć o szesnastej. Zgodnie z „obietnicą” miałyśmy dzwonić do dziewczyn koło pierwszej. Nieśmiało coś napomknęłam, na co Klaudia stwierdziła coś w stylu: „A pieprzyć to!”. W sumie… miała rację. Tak więc olałyśmy sprawę i dalej szukałyśmy jakiegoś otwartego sklepu z artykułami dziecięcymi. Zdążyłyśmy już raz minąć dom handlowy o nazwie „Renoma”. Jeśliby liczyć jeszcze moje samotne dojście na Rynek, to ja minęłam go dwa razy. Zawsze z przekonaniem, że też jest zamknięty. Aż w końcu za tą razą stwierdziłam: „Ej, tam w środku ludzie chodzą, to pewnie otwarte!”. Później Klaudiusz nazwał mnie geniuszem (na co ja skromnie: „Przesaaada, ja po prostu umiem kojarzyć fakty” :P). „Renoma” posiadała na bodaj pierwszym piętrze wieeeeeelki sklep pełen wszelakich artykułów dla dzieci. Szukałyśmy prezentu dla Łajzy Juniora, jednocześnie obmacując pluszaki, zachwycając się wielkim, ruszającym się pluszowym misiem, testując grające Teletubisie i mówiące lalki tudzież modląc się do półek pełnych towaru (vide ja: stanęłam przed regałem wypełnionym aż po sufit figurkami Littlest Pet Shop i wymamrotałam: „Dziewczyny, jestem w niebie” xD). No po prostu szlag nas mało nie trafił, że za naszych czasów nie było takiego wyboru. W końcu wybrałyśmy i podarek. Małe, niebieskie, niemowlęce paputki i niemniej niebieskie skarpetunie. Wpadł nam w oko także śliczny pajacyk w cętki z uszkami na kapturku oraz ogonkiem z tyłu, ale – kurczę! – nie starczyłoby nam kasy. Bo to jednak trzeba przyznać – im bardziej wypasione rzeczy, tym droższe były. Rzekłabym nawet, że niektóre ceny były bajońskie. Jeszcze przed dojściem do kasy odwiedziłyśmy stolik z klockami Lego (zbudowałam sobie żyrafkę, a taki mały brzdąc, który siedział już tam wcześniej, podsuwał Aśce co fajniejsze elementy :D), obadałyśmy ze wszystkich stron stoisko, gdzie można było zamówić specjalnie robionego pluszowego misia (i to jeszcze mówiącego!), zapłaciłyśmy za zakupy i tyle nas tam widzieli.

 

Z „Renomy” poleciałyśmy prosto do kina „Warszawa”. Nooo… Prawie prosto. Wcześniej dopadłyśmy pomniki niedaleko Capitolu, na których Aśka porobiła nam trochę pierdolniętych (za przeproszeniem, oczywiście :P) zdjęć typu „Dawaj torbę!” na przykład ^^ Później okazało się, że żadna za cholerę nie pamięta, czy „Wawka” jest bliżej czy dalej od dworca. Nawet ja, chociaż nie dalej jak godzinę czy półtorej wcześniej ją mijałam 😛 Zapytaliśmy jedną osobę, drugą, trzecią i dotarłyśmy. Akurat zaczął padać deszcz, więc zamiast stać na parkingu przed czmychnęłyśmy do środka. Tam po krótkiej pertraktacji z panem i panią z obsługi kina (niech żyje Klaudia i jej gadane ^^) dostałyśmy się do środka i przywitałyśmy z chłopcami. Została nieco ponad godzinka do występu, wszyscy się coraz bardziej krzątali, Marcin praktycznie w kółko rozmawiał przez telefon… W sumie biorąc pod uwagę jego sytuację wcale nas to nie dziwiło, tym bardziej, że – jak nam potem powiedział – był już jeden fałszywy alarm ^^ Skoro już jesteśmy przy rozmowie… Korzystając z chwili przerwy w „gorącej linii” wręczyłyśmy Łajzie prezent. Śmiesznie to dosyć wyglądało, bo na hasło, że jest sprawa, Marcin zapytał: „Coś przeskrobałem?”, a kiedy miało przyjść co do czego i miałam wygłosić parę słów, to się z tych nerw zacięłam i Klaudia musiała mówić 😛 Nasz obdarowany szczerze się ucieszył z podarunku. Ponoć także dlatego, iż był to pierwszy prezent, jaki otrzymał z przeznaczeniem dla „młodego”. Potem przycupnęłyśmy na wielkiej skrzyni służącej za ławkę, gdzie grzecznie oczekiwałyśmy na występ. Wtedy w kinie pojawiła się reszta. Tak, ta, do której teoretycznie miałyśmy zadzwonić :] Ku naszemu zaskoczeniu w jeszcze szerszym składzie, niż przewidywałyśmy – pojawiła się Agniecha, którą wprawdzie przywitałam z radością (w tym środowisku normalnych fanów należy szanować :P), ale… kurczę! Tak już było siedem osób. Niby nic. Tylko, że gdyby nie dobra wola chłopców, to taka hałastra luda by za Chiny Ludowe nie weszła. Tym bardziej, że umawiane było na cztery sztuki… Dobra. Cicho. Teoretycznie były dodatkowe osoby do rozmowy. Teoretycznie, bo w praktyce Paula zajęta była nagrywaniem wywiadu z chłopakami (uroki klasy dziennikarskiej, sialalala), Natalia absolutnie musiała polecieć za nią, także finalnie została tylko Justyna. Aga z doskoku, bo krążyła po swojemu to tu, to tam. Aśka pstrykała zdjęcia. Niektóre typu paparazzi. No, ale w końcu nikt nie kazał Misiulowi w trakcie mycia zębów wychodzić na korytarz 😛 Powoli zaczęli się zbierać ludzie. Kiedy część już weszła na salę, najpierw poleciała „drużyna pierścienia”, a dopiero po dłuższej chwili my. Wyglądało na to, że panowie przed występem robią sobie próbę, a nie miałyśmy zbytniej ochoty się wpieprzać tam, gdzie nas nie potrzeba było. Ale że włazili już wszyscy, to i my poszłyśmy. Zajęłyśmy miejsca w pierwszym rzędzie. Siedzimy chwilę, ale stwierdziłam, że… muszę do toalety. I to wcale nie jest tak idiotyczne, jakby się mogło wydawać – jeśli przed występem nie odwiedzisz tego miejsca, a w trakcie jego trwania przyjdzie pani zwana potrzebą fizjologiczną, to umarł w butach. Jako świadoma zagrożeń z tego płynących dziewczynka poszłam do kibelka. Nie sama, bo szukać samemu WC-tu w obcym budynku na jakieś 10 minut przed występem to samobójstwo. Jak się już zgubić, to lepiej z kimś 😀 Tak więc poszła ze mną Asia. Bo jest miła, a poza tym chyba też jej się chciało… A kiedy wróciłyśmy, zastałyśmy towarzystwo usadzone w pierwszym rzędzie, ale z boku sali. Okazało się, że tamte miejsca są zarezerwowane i tylko, jeśli nikt się na nich nie pojawi, będzie można tam siedzieć. Dla nas (trzech) to w sumie strata była żadna. Usiadłyśmy w drugim rzędzie z boku, gdzie były dobre miejsca na robienie fotek. Naturalnie bez flesza, bo była prośba od Marcinka, żeby się zanadto w oczy nie rzucać. Organizatorzy się już coś zaczęli burzyć i tyle. No to siedzimy sobie, czekamy na występ, ustawiamy aparaty (znowu się okazało, że ja swojego wyregulować nie umiem i lipa wychodzi ;|), modlimy się po cichu, żeby i stąd nas nikt nie wyrzucił, aż tu… niespodzianka. A nawet „niespodzianka”, bo nie była dla nas ani trochę fajna. Otóż przyleciał ktoś, kogo pojawienie się skomentowałyśmy z Klaudią jednoczesnym: „O kurwa, kto to przyszedł”. Chyba pierwszy raz byłyśmy aż tak jednogłośne, ale mniejsza o to 😛 Była to pewna panienka, znana mi z tegorocznego nieszczęsnego zlotu, jedna z tych, co mają swoją durnowatą grupeczkę i strasznie się jarają bytnością w niej, chociaż początkowo wydawało mi się, że ona akurat jest inna. Błąd. Nie jest. Wprawdzie przed rozpoczęciem się występu tylko wpadła, „polizała się” z niektórymi i poszła, ale jednak nastroje mi i Klaudiuszowi zdeka się skisiły. Aśce nie, bo nie była świadoma powagi sytuacji (może na jej szczęście :P). Natalia naturalnie radocha, bo „to taki jakby zlot”, na co usłyszała ode mnie, że ja pieprzę taki zlot, gdzie ma być jakaś konkretna grupa osób, a zlatuje się cała hołota jak muchy. Brutalne, wiem. No, ale co, będę udawać, że się cieszę, kiedy tak nie jest? Cytując klasyka, „nihui”.

 

Gdy występ wreszcie się rozpoczął, na scenę wyszli Karol z Marcinem, było jeszcze sporo wolnych miejsc. Panowie we właściwym sobie stylu wskazali, że tu wolne, tu wolne, proszę siadać… Ów pierwszy rząd, który pierwotnie zajmowałyśmy, był w dużej mierze pusty. No to sru, towarzystwo poleciało go zająć. Nam się nie chciało. Tam, gdzie siedziałyśmy, było całkiem nieźle. Chłopcy rzucali standardowymi powiastkami na początek („Noszę różowy, bo lubię” i takie tam), zresztą cały występ składał się z rzeczy, które jako bywalczynie występów KSM-u znałyśmy czasem i na pamięć, ale i tak było miło, śmiesznie i sympatycznie. Oczywiście zupełnie pomijając fakt, iż padła prośba o nie rzucanie się w oczy, a niektórzy jej nie zrozumieli.

 

I znowu pojawia się typowy dla relacji powystępowych kłopot. Co po czym było. No za cholerę nie pamiętam, przyznam się. Wydaje mi się, że zaczęli od „Hymnu na Euro 2012” i pomimo tego, że „Kabaretowy Klub Dwójki” dzień wcześniej pokazał nową wersję z dwiema nowymi propozycjami, chłopcy zagrali starą. Mi to tam w sumie nie przeszkadzało, tak tylko odnotowuję fakt 😛 Było też „Wesele”, „Śruba” wersja druga (a bu, kiedy ja za pierwszą tęsknię…), „Nasza klasa”, „Piosenka trenera”, „Telewizja” i „Krzynówek”, chyba na bis. Więcej grzechów nie pamiętam.

… Może oprócz takiego, że podczas Trwam Telegry, kiedy to Piotr po raz drugi nie odgadł hasła i rzucił słuchawką, aż pieprznęło, to najpierw podskoczyłam przestraszona, po czym wybuchnęłam idiotycznym śmiechem. Epic win x)

Tak czy siak się ubawiłam. Bez „spontanicznego” okazywania tego typu wrzaski, podskakiwanie itp., ale ubawiłam. I to się, kurwa, liczy. Jup.

 

Po występie nie było za wiele czasu. My się spieszyłyśmy, oni też… Normal. Ale wystarczało, żeby jeszcze pogadać, porobić sobie zdjęcia… Klaudia po raz któryś tego popołudnia poprosiła Łajzę (z moją skromną pomocą) o „zrobienie lemurka” (lemur przewijał nam się jakoś przez cały ten dzień) – ponownie bezskutecznie, nie dał się mendzior przekonać 😛 Jarek dostał od Agnieszki „na pożyczenie” książkę przestrzegającą przed posiadaniem dzieci (ot, przewrotność zamierzona… :P). Znowu pojawiła się „panienka”, co skwitowałyśmy odpowiednim komentarzem. Podobnie jak zachowania niektórych innych osób. Konkretniej to jednej, jak sądzę. No, może jesteśmy stare wapno, ale nas to nie kręci. No, ale, cytując Klaudiusza, pieprzyć to. I pieprzyłyśmy 😛 Oprócz tego chłopcy dawali autografy na pocztówkach, ale żadna z nas – zajętych rozmowami – nie wpadła na to, żeby wziąć i poprosić. No trudno. Nadrobi się innym razem. Zresztą… czyż rozmowa nie jest ważniejsza od jakiegoś tam kolorowego kartonika?

 

Panowie już się zebrali, ponaglani przez nieznajomą nam babkę, a my poleciałyśmy na przystanek, zupełnie ignorując resztę, która poszła do toalety (o czym zostałyśmy poinformowane, nie wiedzieć, po co :P). Trzeba było nam się spieszyć, żeby zdążyć, a w dodatku ja byłam głodna, toteż stałyśmy chwilkę pod jedną z dworcowych budek, gdzie pani przygotowała mi pysznego hamburgerka z masą warzyw. Dotarłyśmy w porę, aczkolwiek czekała nas niemiła niespodzianka. Przyjechał mały bus, który nie pomieścił wszystkich chętnych. Klaudia się wkurwiła, bo musiała dojechać do Jeleniej na konkretną godzinę, żeby PKS-em wrócić do Świeradowa. Poleciałyśmy więc na dworzec PKS. Tam na szczęście był autobus, który by nam pasował. Nie wiedzieć, kiedy, znalazły się „resztki reszty”, tj. Justyna z Natalią, które wcześniej, na postoju, jakoś zniknęły nam z oczu. I od 18.10 przez następne dwie godziny turlałyśmy się autobusem w stronę Jeleniej. Zajęłyśmy miejsca na samym tyle. Wyliczając od lewej, w kolejności: Justyna, Natalia, ja, Klaudia, Aśka. Taaa. Nie uśmiechał mi się taki układ. I to nie tylko ze względu na sąsiedztwo. W sumie to mi już zwisało totalnie. Ważniejsze było, że siedziałam na środku, na widoku kierowcy (pod warunkiem, że sobie we wsteczne kuknie), kryjąc za stojącą na kolanach torbą zawiniętego w foliową reklamówkę hamburgera, którego ze wszechmiar pragnęłam zjeść. No cóż. Kierowca był „luźny” i robiło się ciemno, także zjeść zjadłam. Niecałego, ale wystarczyło, żebym była syta. Proponowałam Aśce i Klaudii to, co zostało, ale jakoś żadna nie reflektowała. Dziiiwne. Jazda nam się nie dłużyła. Oprócz jedzenia/picia dużo, dużo gadałyśmy. Głównie obgadując ludzi, których darzymy pewną sympatią, obsmarowując tych, których nie lubimy i których zachowanie wyśmiewamy, wspominając wspólne i niewspólne wypady. Oglądałyśmy zdjęcia na aparacie Aśki. I te zrobione tego popołudnia, i te, które dziewczyny robiły sobie wcześniej. Ale że pora już późna się robiła, było ciepło, ja najedzona, to zaczęłam przysypiać. Tak więc oznajmiłam: „Dziewczyny, jakbym przysnęła, to mnie obudźcie”. Klaudia wzięła to sobie do serca i szturchnęła mnie po dłuższej drzemce 😛

 

W końcu dojechałyśmy do Jeleniej. Pożegnałyśmy się z Justyną (po Natalię przyjechał ojciec i tak szybko pofrunęła, że chyba tylko fotoradar by mógł ją złapać), po czym poszłyśmy do sklepu na Podwalu, bo Aśka była głodna. Klaudia chyba też 😛 Po zakupach musiałyśmy się rozstać i my. Aśka do bursy, Klaudiusz na PKS-a, ja na „czerwony”.

 

… I w zasadzie to by się mogło tak skończyć. Ale się nie skończyło.

 

Już podjeżdżała „siódemka”, do której planowałam wsiąść, kiedy zadzwonił telefon. Po dzwonku poznałam: Klaudia. Zapytała, gdzie jestem i poprosiła, żebym poczekała. No to czekałam. Przyleciała wściekła jak osa. Okazało się, że zmienił się rozkład i autobus, którym zawsze jeździła do domu, także w weekendy i którym miała wrócić tego wieczora, aktualnie nie kursuje w niedziele. I w dodatku padła jej komórka. Co za sytuacja. Wyjścia były dwa – albo przyjedzie po nią matka albo będzie nocować u Asi w bursie. Pierwsze szybko odpadło: Klaudia zadzwoniła z mojego telefonu do domu i wyszło, że nie da rady. Została bursa. Z tym, że akurat w trakcie rozmowy z Aśką komórka Klaudiusza odmówiła posługi i nie wiadomo było: czy Asiek wyszła, tak, jak się umawiały, jej na przeciw, czy nie? Tak więc poszłyśmy razem (jupi, bo tylu latach nieświadomości wreszcie odkryłam, gdzie w Jeleniej jest bursa :P), pokrążyłyśmy po pobliskich uliczkach, odstraszając potencjalnych napastników „Piosenką radiotelegrafisty” z „13. Posterunku” ^^, aż w końcu stwierdziwszy, że gdyby wyszła, to już dawno byśmy ją dopadły, wróciłyśmy pod bursę, gdzie się pożegnałyśmy. Ja pieszo dotarłam do domu, a Klaudia (z tego, co napisała mi sms-em następnego dnia) dostała się do środka, przenocowała, pojechała autobusem do domu bladym świtem i jeszcze zdążyła umyć głowę oraz zrobić lekcje 😛 Także… happy end, tadą!

 

 

 

Ufff. I to chyba wszystko. Nazajutrz – o dziwo – zamiast typowego dla „dnia po” doła dopadło mnie ciężkie „nieogarnianie kuwety”. Byłam mocno rozkojarzona, nie nadążałam i ogólnie myślami wędrowałam po innych wymiarach. No i ściągnęłam z Internetu „Piosenkę radiotelegrafisty”, załadowałam do komórki i katowałam otoczenie, a niektórych to nawet zaraziłam (vide powrót ze szkoły z Magdą i Anką, kiedy to przechodząc przez most intonowałyśmy: „Trzech syyynóóów matka miałaaaa…” xD).

 

No i tego. „Za szybko, za szybko…” – jak zwykle. A tym razem szczególnie. I doszłam do dosyć istotnego wniosku. Że dobrze się stało. Bolało, ale dobrze się stało. Bo prędzej czy później to musiało się tak skończyć. Że pojawił się pewien dysonans zauważyłam już dawno, ale nigdy nie sądziłam, że może być tak wielki. A jednak jest. No cóż, bywa i tak. Jedni dojrzewają, innym nie jest to dane… No cóż. Za to teraz być może uda mi się coś zbudować na silnym fundamencie. A na pewno na solidniejszym niż tamten. Przynajmniej po tym wyjeździe tak mi się wydaje.

 

Jupiii. Po prawie tygodniu zbierania myśli do kupy – skończyłam!

<przeciąga się i robi minę smutnego lemura lori>