„Zielona, znów będzie Zielona…”

Ufff. Wróciłyśmy. Podczas ostatniego weekendu czerwca razem z Klaudią i Aśką wyruszyłyśmy dobrze zabawić się w Zielonej Górze korzystając z faktu, że akurat odbywały się tam Dni Województwa Lubuskiego i miał się odbyć koncert z udziałem masy fajnych (i niefajnych) kabaretów. A i sobie z okazji początku wakacji zobaczyć trochę Polski… W każdym bądź razie spróbuję ogarnąć i opisać, co się działo przez te dni. W formie nieco ocenzurowanej… bo przecież nie o wszystkim musicie wiedzieć 😛

 

26 czerwca, sobota wieczór. Spakowana podylałam na dworzec, gdzie już czekały Klaudia z Aśką. Pociąg do Poznania miałyśmy jakieś dwadzieścia minut po dwudziestej, na miejscu miałyśmy być około 3 nad ranem. W międzyczasie naturalnie zdążyłyśmy się ponawydurniać, a ja zostałam niemal zakatowana powieścią z oceanem w tytule. Czy to był „Ocean Pojebania” czy coś… Tak czy siak „Karol spierdala do Łodzi na koncert Comy”, a ja wykupiłam prawa autorskie do ekranizacji, jakkolwiek wyłącznie pod warunkiem, iż główne role zagrają Aston Kutcher i Angelina Jolie oraz jakiś karzeł, najlepiej Michael Jordan. Zdaje się, że już pod koniec drogi udało mi się przyciąć komara – co jest dziwne, bo bez świadomości, że ktoś będzie miał oko na moje graty, nie kimam w pociągach. A jednak. Dużo tego spania nie było, bo do Poznania dojechałyśmy jakoś koło 3 nad ranem. Oczywiście, 27 czerwca zastał nas w kolejowym przedziale. Pociąg do Zielonej był przed ósmą, także miałyśmy około pięciu godzin na szlajanie się po mieście. Tak się troszkę obawiałam wcześniej, czy to aby na pewno dobry pomysł… ale nie, było już całkiem jasno, w centrum nadal trwały całonocne imprezy, a ulice zaludniali podchmieleni studenci 😀 Wypiwszy kawkę z dworcowego automatu pokręciłyśmy się po mieście, porobiłyśmy trochę zdjęć (w tym względzie królowała Aśka, bo ma lustrzankę – przy takim oświetleniu, jakie wtedy było, ja z moją cyfrówką mogę się tylko schować) i wróciłyśmy na dworzec… a konkretnie pod pobliską budkę z kebabem, coby się pożywić. Sprawdziła się (po raz pierwszy podczas tego wyjazdu) teoria, że poza domem ze smakiem zajadam potrawy, których nijak nie mogę w siebie wcisnąć w domu. W końcu zajechał pociąg do ZG, a myśmy wsiadły i pojechały. Czy spałyśmy, nie pamiętam, ale zdaje się, że tak – w końcu cóż lepszego można robić w pociągu o tej godzinie? 😛 Na miejsce dotarłyśmy około dziesiątej czy jedenastej, zdaje się. Od razu kupiłyśmy bilety powrotne, żeby potem nie było problemów. Jako że dziewczyny w Zielonej były nie pierwszy raz, bezproblemowo znalazły odpowiedni przystanek i odpowiedni autobus, który miał nas dowieźć w okolice naszej kwatery (i przy okazji bardzo fajne… dyby). Jakkolwiek kiedy już wysiadłyśmy, miałyśmy pewien problem z odszukaniem lokacji naszego miejsca xD W końcu doszłyśmy, gdzie to jest (niby Zielona, ale tak naprawdę paręnaście metrów za nią, już w Wilkanowie), dostałyśmy dwuosobowy pokoik z dostawką w formie polowego łóżka oraz toaletą i prysznicem wspólnym z pokojem naprzeciwko. Ogarnęłyśmy się, umyły, uczesały, przebrały w bardziej wyjściowe ciuchy i poszłyśmy na znajdujący się niedaleko przystanek autobusowy. Swoją drogą komunikację miejską mają tam bardzo fajną, głównie dlatego, że każdy pojazd ma w środku automat sprzedający bilety (nie to, co we Wrocku, gdzie kiosków w niektórych miejscach jak na lekarstwo, a kierowca nie sprzedaje), a i ulgowe chodzą ledwo po złotówkę ^^ Pojechałyśmy do centrum, żeby się co nieco posilić (zresztą w pizzerii, w której dziewczyny stołowały się podczas swoich poprzednich wyjazdów), po czym powoli, powolutku, zwiedzając miasto ruszyłyśmy w stronę Palmiarni. Ah, Palmiarnia! Nigdzie wcześniej nie widziałam czegoś w tym stylu. I dziw mnie bierze, że tych winorośli nikt im tam nie oskubuje. Na placu przed Palmiarnią odbywała się część imprez DWL, ale raczej nic ciekawego, także nie zatrzymywałyśmy się tam. Poszłyśmy do Focus Parku, gdzie znajduje się oficjalne stoisko z gadżetami Falubazu. Nie wiem, czy wiecie, ale Klaudia jest wielką fanką tego klubu i postanowiła podczas tego wyjazdu nabyć tam nową koszulkę. Nie znalazła tej, na którą liczyła (te modele wyszły już ze sprzedaży), ale kupiła inną. Aśka skusiła się na silikonową opaskę, a ja… na nic. Nie lubię sportu, a Falubaz poznałam bliżej głównie dzięki trajkotaniu Klaudii podczas tego wyjazdu xD Później wyruszyłyśmy na poszukiwanie przystanku, na którym zatrzymywałby się autobus linii numer 8 – ta akurat dojeżdża w okolice amfiteatru, gdzie miał się odbyć główny koncert. W końcu się taki znalazł, ale na przyjazd autobusu trzeba było czekać ponad dwadzieścia minut. Ale w końcu przyjechał, dzięki czemu już około godziny siedemnastej z hakiem zdaje się byłyśmy pod amfiteatrem. Posłuchałyśmy trochę, co tam próbują, zobaczyłyśmy paru artystów „na papierosku” (chłopaki z Nowaków, część Wyrwigroszy, więcej nie pamiętam)… Potem nastąpiły różne dziwne zdarzenia, jak na przykład spotkanie wstawionych przedstawicieli cokolwiek niecodziennej branży (ciii, głośno nic nie powiem, bo kogoś wkopię xD W ogóle podczas tego wyjazdu miałyśmy dziwną zdolność przyciągania podchmielonych upierdliwców). Dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionych z Klaudią kabareciarzy (znowu ciii, bo znowu nie chcę komuś problemu strzelić :P) udało nam się zdobyć magiczną plakietkę, dzięki której mogłyśmy wejść od strony kulis i zająć fajne miejsce. Bo, jak to sama ujęła, gdy chcemy wejść kulturalnie, z biletami, „po bożemu”, to zawsze dzieje się coś, co sprawia, że nam się to nie udaje xD Zresztą, jak się potem dowiedziałam, był z wejściówkami zajebisty kłopot, także może to i lepiej… Trafiłyśmy na Kayah i Krzysia Kiljańskiego ćwiczących wykon swojego wielkiego hiciora „Prócz ciebie nic” (bo wszystko miało być śpiewane elegancko na żywca – no playback), Wojtka i Marylkę próbujących skecz łóżkowy (swoją drogą olbrzymi był nasz żal, że na imprezie zabrakło Saszy…) i piosenkę finałową. Później zaczęło się ustawianie wszystkiego pod transmisję, z której… nic nie wyszło, bo jak się później okazało przesunęli debatę prezydencką z Jedynki do Dwójki czy co i lipa. To by też tłumaczyło, czemu nagrywanie wszystkiego zaczęło się nie o dwudziestej, a jakieś piętnaście, dwadzieścia po… Ale i tak warto było oglądać na miejscu, bo w TV nie zobaczycie, jak Łukasz Rybarski opowiada dowcip, jak to dresiarz nawoływał swoją kobietę… 😀 I nie zobaczycie także skeczu Wyrwigroszy o karku na studiach w odświeżonej wersji ani przygotowań na Przystanek Jezus w wykonaniu Nowaków. No i skeczu Słoiczka po Cukrze o przedszkolu, ale tego akurat nie ma co żałować. Planowo imprezę mieli prowadzić Łukasz Rybarski i Marzenia Rogalska na scenie oraz Wojtek Kamiński i Przemek Żejmo na widowni. Finalnie tego ostatniego zastąpił Jarek Marek Sobański. Źle to w sumie nie było, no, ale jednak chciało się tego naszego Saszkę zobaczyć na żywo… Dobra. Tak czy siak koncert się zaczął, show i szał, śmiech i muzyka. Cytując dyżurny okrzyk tej imprezy: „Lubuskie to żużel, WINOOOO, kobiety I ŚPIEW!”. Podkreślenie niektórych wyrazów tego zdania dużymi literami nie jest przypadkowe. Każdy fragment tej frazy wykrzykiwał kto inny: „lubuskie to żużel” wypowiadał Łukasz, „wino” krzyczeli panowie, „kobiety” podrzucała Marzena, a „i śpiew” z jej pomocą wrzeszczały panie. Nawet bez jej wsparcia płeć żeńska była głośniejsza 😛 Teraz może mi być już dość trudno opisywać, bo kolejności nie pamiętam. No, ale spróbuję. Pierwsi wyszli Wyrwigrosze (tego akurat jestem pewna) z kolejnym epizodem z życia Kreskowiaków. Pop z grającym na akordeonie Młodym wybiera się na Festiwal Piosenki Politycznej. I ma niezły kawałek, trzeba przyznać… 😀 Potem na zmianę występowały kabarety i muzycy. Dwa razy śpiewał K.A.S.A. (a ludzie podnosili tyłki z ławek – wniosek? Publika wiedziała, po co przyszła). Nowaki zagrali skecz o szkole tańca. Yeah, ten sam, na którym przy okazji ich występu w KKD zarówno ja, jak i moja mama stwierdziłyśmy, że to jest tak durne, że aż śmieszne… momentami. I chyba nic się w tym względzie nie zmieniło. No, może poza jednym. Dotrwawszy do tanecznego pokazu Tomka pomyślałam sobie, że warto było przetrzymać całość dla takiego momentu. Zwłaszcza, że od czasu występu w TV chyba się wyrobił… Znaczy się – zamiast „foki” naprawdę stanął na rękach i byłyśmy święcie przekonane, że upadnie. Nie upadł. Szacunek. Ewelina Flinta w ślicznej sukience zaśpiewała… no? No? Ta. To nie było trudne. „Żałuję”. Nie do końca chyba poszło, bo gdy w refrenach miała śpiewać publiczność, słychać było dosyć cienkie próby wydania z siebie frazy: „I bez żaaadnyyych szaaanssss” xD Inna sprawa, że to nie nadaje się do „koncertowego” wykrzykiwania. Za to niezłego czadu dał Andrzejek Kozłowski z Wyrwigrosza jako Ivan bez Delfina (bo nie starczyło kasy). Jego śpiewania nie wiedzieć, o czym można słuchać i… szaleć 🙂 Pozytywnie zaskoczyła mnie pewien artysta, który był dla mnie totalną nowością – Liquidmime. Amerykanin, mim, pokręcony jak mało co. Pokazał dość fajny numer o tańczącym emerycie. Może nie było to do końca śmieszne… no, ale jak on się ruszaaaał! Zaprezentowała się Dorota Miśkiewicz, wokalistka, z ojcem Henrykiem, muzykiem saksofonistą. Ot, coś mniej znanego masom, ale bardzo ok. A potem Hlynur. Wiadomo, nie przepadam, nie szaleję, nie lubię. Skecz o tym, co naprawdę myślą kobieta i mężczyzna też bez rewelacji IMHO. Chociaż był jeden plus. Bartek Klauziński. Już wcześniej widziałam go z Hlynurami, zdaje się, że przy okazji „Neo-Nówki wesołych wiadomości” i tak sobie myślałam, o co kaman. Czyżby porzucił swój niewydarzony harem? Jednak nie. Niestety. Oni sobie go tylko wypożyczają. A szkoda, bo nawet taka zmiana szyldu mogłaby mu się przysłużyć. Tamten występ w hlynurowym skeczu tylko potwierdził mi tą tezę. Po nich pan Fedorowicz opowiedział o tym, co go wkurza w polszczyźnie potocznej – o zdrobnieniach, „skracaniu” wyrazów itp. Później zaś zobaczyłyśmy to, co widziałyśmy na końcówce próby – Jurki, Kayah i Kiljańskiego oraz finał. Jakkolwiek skecz łóżkowy lepiej wypadł gdy był ćwiczony, a artyści rżnęli głupa (W: Duże piersi… M: Suka. W: Suka… xD). A finałek słodki. Ciężko, żeby nie był, gdy Marylka z Łupsonem śpiewają… Tam jeszcze przemknął znowu Słoiczek po Cukrze, ale to wiadomo, nie ma się nad czym rozwodzić. Ciekawam tylko bardzo, czy na nagraniu będzie widać nasze poker face’y podczas ich numeru i Aśkę klepiącą słabe, kurtuazyjne brawko… Zbieram zakłady. Ale nie, pewnie nie – przecież Dwójka ze wszystkich sił będzie chciała pokazać, że na firmowanej przez nią imprezie zaproszone kabarety są takie świetne, że śmieszą wszystkich… Zapytacie pewnie: „O co chodzi?”. A bo tak, tak, z racji miejsca, z którego oglądałyśmy, a które znajdowało się o ławkę od szyn telewizyjnej kamery, pan operator kierował obiektyw na nasze buzie podejrzanie często i to głównie podczas piosenek… No cóż, tym lepiej, że będzie retransmisja miast transmisji, przynajmniej można mieć nadzieję, że najgorsze ujęcia wylecą xD Swoją drogą to zabawne – kiedyś goniłam i ganiłam parę osób za pokazywanie swoich gąb w TV, a teraz sama się pokażę… No cóż. Oni to oni. A ja to ja. Wiecie. Co wolno wojewodzie i takie tam… Wiem. Jestem wredna. A poza tym mało mnie moja telewizyjna obecność obchodzi, bo wolałabym być pokazywana na szklanym ekranie jako ja, a nie jako laska z widowni. Zwłaszcza, że to wszystko przypadek. Ale koncercik bardzo ok. Na sam koniec zagrała Kayah, więc posłuchałyśmy sobie „Testosteronu”, a potem czmychnęłyśmy za kulisy. Miałyśmy przyjemność dopaść Tomka Ł. i Jarka Marka, Marzenę Rogalską oraz wszystkich Wyrwigroszy. Tam się jeszcze pałętali Kiljański z K.A.S.Ą… A Tomek Marciniak to nam tylko śmignął. W takich oto wesołych okolicznościach dopadł nas poniedziałek, będący jednocześnie 28 dniem czerwca. Z racji później pory do naszej kwatery dotarłyśmy taksówką, po czym podylałyśmy na stację benzynową po hot dogi na kolację. Hot dogów nie mieli (belzebuby jedne, mastodonty bez szkoły – jakby to ujął Kondzio z mojej klasy xD), także ostatnim posiłkiem naszego świetnego, ale jakże męczącego dnia stały się chipsy. Niezdrowo, ale cóż… Takie wypady z definicji są niezdrowe. Poza tym już w pociągu zreflektowałam się, że nie wzięłam ze sobą piżamy ani żadnego jej substytutu typu stary t-shirt, także tej nocy spałam w samej bieliźnie. Mało to komfortowe…

Według pierwotnego planu miałyśmy wsiąść w pociąg powrotny w poniedziałek rano. Ale dziewczyny jeszcze w pociągu do Poznania przekonały mnie, żeby zostać jeszcze na ten jeden dzień, pozwiedzać miasto, a potem wpakować się w ciuchcię do domu o… drugiej w nocy. No cóż. Zgodziłam się. Wyjazdy z przyjaciółmi mają swoje prawa. Chyba się opłacało, bo zajechałyśmy na stadion żużlowy, wymalowany na radosne barwy Falubazu, zjadłyśmy wreszcie te upragnione hot dogi (smakowało mi, co mnie nieco zaskoczyło – nie przepadam za parówkami), wpadłyśmy jeszcze raz do Focus Parku (a wcześniej ochlapywałyśmy się wzajemnie wodą ze stojącej przed nim fontanny – przecież było przeszło 30 stopni :D) i w okolice Palmiarni (niestety, w poniedziałki jest zamknięta…) oraz zwiedziłyśmy Stary Rynek. Humory nam dopisywały, czego objawem było głośne śpiewanie „To już lato” z repertuaru OT.TO, ziobrowego „Franka Kimono” czy kochanego neonowego „Że” 😀 Gdy już się ściemniło, nabyłyśmy jakieś drobne produkty spożywcze na drogę w Żabce, po czym postanowiłyśmy spędzić część czasu, jaka nam jeszcze została do pociągu, w parku niedaleko dworca, ale gdy po jakimś czasie przypałętała się mała, acz upierdliwa grupka osób, co to wiecznie napite chodzą, także musiałyśmy się ewakuować. Dziewczyny postanowiły, pomimo późnej pory, zrealizować pewien swój szalony zamysł – wykąpać się w fontannie przy głównym deptaku. Mnie średnio się uśmiechała taka opcja, bo nie lubię szwędać się nocą po obcym mieście (u siebie przynajmniej wiem, gdzie uciekać, jakby co…), ale poszłyśmy. Jak wszystkie, to wszystkie. No i cóż. One naprawdę to zrobiły, a dowodem są zdjęcia wykonane przeze mnie na należącej do Aśki lustrzance (która btw. chyba ma rozum, wolną wolę i kiedy uzna, że oświetlenie jest nieodpowiednie, zwyczajnie nie zrobi ci zdjęcia) 😀 Teraz trochę żałuję, że nie poszłam z nimi, ale nic to. Będzie jeszcze okazja na pewno 🙂

Po jakże udanej „kąpieli” poszłyśmy z powrotem na dworzec. Nie czekałyśmy chyba tam zbyt długo na pociąg. Już w środku miałyśmy malutką chwilę grozy, gdy pewien mocno wstawiony gość chciał się dosiąść. Wprawdzie po usłyszeniu uprzejmej odmowy poszedł sobie, ale istniała duża szansa, że coś mu odbije i wróci. Jednak dosiadł się do nas niewiele od nas starszy, sympatyczny poligrafik z Łodzi – zdaje się, że miał na imię Kuba? – i już można było nie dość, że w spokoju dojechać do Wrocławia, to jeszcze z kimś ciekawie pogadać… Tak więc około piątej nad ranem przesiadłyśmy się do pociągu do Jeleniej, zaś koło dziewiątej byłyśmy już na miejscu. I tyle. Kuniec pieśni. Wróciłam do domu uchachana, zmęczona, przypalona (bo w moim przypadku o opaleniźnie nie ma mowy) i śmierdząca pociągiem. Fajnie zaczęły się te wakacje…

 

Parę fotek – tych, które ja zrobiłam – możecie zobaczyć tu. Aśka natrzaskała ponad 800, także zanim jakiekolwiek dostanę, minie trochę czasu… Plus, na koniec, hasło dnia tej wycieczki: „Tyle dżemu…” 😀

 

P.S. Wystarczyły niepełne 3 dni nieobecności, a już miałam 90 powiadomień na dA. Nie ogarniam xD