Winobiorąc kabaret – Zielona

Jakby to ująć… hmmm… także tego. Wróciłam. Dobra. To nie było zbyt oryginalne rozpoczęcie, ale taka prawda. Od kilku dni siedzę już na własnym fotelu, we własnych kapciach i bębnię w swoją klawiaturę. Stęskniłam się, chociaż po prawdzie nie było mnie tylko jeden dzień. I to prawie równo, bo jak wyjechałam o 14:15 w sobotę, tak po 16:00 w niedzielę już byłam z powrotem. Nie nadawałabym się na globtrotera.

Ogólnie udało się. Przede wszystkim, w przeciwieństwie do poprzedniego razu, przeżyłam podróż bez uszczerbków na zdrowiu. Pierwsza notatka z 13 sierpnia, napisana w małym czarnym notesiku (który ponownie został zabrany w podróż) brzmi:
„15:35. Bolesławiec. Godzina jazdy za mną. O dziwo wcale nie chce mi się rzygać, nawet jedną bułkę zjadłam. Cuda, panie, cuda”.
A cuda. Zwłaszcza, że znajdujący się poniżej wpis z Pastrzerzowic z godziny 16:32 mówi, że została pożarta druga. Zazwyczaj na tym etapie podróży, niezależnie od ilości zażytych wcześniej środków, albo śpię albo udaję statystkę z filmu o żywych trupach. A tu nic. No, może oprócz tego, że pewna niewymowna część ciała zaczęła mnie boleć od siedzenia ponad trzy godziny bez ruchu. Powrót wyglądał podobnie, z tym, że ośmielona zaistniałą sytuacją, bezkarnie żarłam wafle ryżowe vel smaczną wersję styropianu. Może to kwestia nastawienia psychicznego. Jak się człowiek wiecznie obawia, że ojezu, jak on przetrwa trzy godziny w busie, to podświadomość robi swoje. A jak zlewa na to, żre, czyta i robi sto tysięcy innych rzeczy zamiast zamartwiania się, to żyje. Cholera. Chyba znalazłam sposób 😀

Okej, mniejsza o dojazdy. Przejdźmy do meritum. To znaczy do Kabaretobrania, zwanego też szumnie Zielonogórską Nocą Kabaretową. Gdy znalazłam się pod amfiteatrem i zobaczyłam tą kolejkę, to… nie, nie będę przytaczała tej wiązanki. W tym momencie okazało się, że przyjaciółka w organizacji to skarb i to taki, który przy nadarzającej się okazji należałoby nosić na rękach wokół bloku – bo po co stać w stukilometrowej kolejce przy głównym wejściu, czekać wieczność i finalnie mieć najchujowsze miejsce, kiedy można wcisnąć się bocznym? Bilecik był, więc morda, nikt się nie może przyczepić, że coś jest nielegalnie. Wprawdzie rząd dziewiąty może wydawać się być mało szałowy, ale widać było dobrze, nawet fotki dało się robić… dopóki słońce nie zaszło (uroki mojego aparatu, yeah). Wszystko cacy, jedyny element grozy nastąpił, kiedy około 19.00, czyli trochę przed rozpoczęciem realizacji, lunął deszcz. Parasolki poszły w ruch i nagle widoczność z mojego miejsca spadła do takiego niedużego prześwitu pod parasolem państwa przede mną 😛 Dzięki bogom, po jakimś kwadransie się uspokoiło.
Samą imprezę wypadałoby uznać za udaną. Muszę przyznać, były momenty wątpliwe. Znaczy się monolog pana Tyma, który niestety nadal jakoś niezbyt mnie śmieszy na estradzie (na szczęście wylądował na końcówce całego kabaretonu) czy występy niejakich Zielonsów (przy okazji Mazurskiej wspominałam, co ja myślę na temat tego typu wykonawców – chociaż ten „troszkę większy” z krawatką był całkiem niezły). Czepić można się także, że jak to zazwyczaj bywa zestaw skeczy nie miał zbyt wiele wspólnego z motywem przewodnim. Ale nie było źle. Moimi osobistymi faworytami byli MoCarci, którzy sprawili się świetnie jak zwykle, podobał mi się też monolog Kasi Piaseckiej i Ciachy. Dał radę Irek Krosny, podobnie Jurki. Nowaki dość fajny mieli skecz, chociaż jak zawsze musieli ciapniąć dwa czy trzy dziwne, przeklinane żarciki. O piosence się nie wypowiadam, bo pomysł zdaje się fajny, ale chyba na amfi dźwiękowiec zawiódł czy coś, bo zrozumiałam tylko połowę tekstu. No dobra, teraz sobie słucham na YouTubie, żeby jednak załapać się na cały tekst, ale nie, nie łykam tego. Może to ta muzyka. Jakaś taka… nieładna i strasznie mało melodyjna. Pakosa bez szału, ale jak na nią uszło. Nie śmiała się za dużo na szczęście. Młodzi pół na pół – z jednej strony skecz o ufokach, w którym tak naprawdę bawi mnie tylko tekst o galerianach z Castoramy, ale z drugiej monolog Korólczyka o góralu nad morzem, który jakoś mi się ostatnio spodobał. Tyle, że chyba gdy my w Zielonej chichraliśmy się na tym numerze, reszta polski oglądała reklamy. Pośmiałam się nawet trochę na skeczach Hlynura (liczba mnoga – drugi grali w czasie kolejnej przerwy reklamowej, a szkoda), wprawdzie na zasadzie „ojezu, to takie głupie, że aż śmieszne”, ale jednak. No i jeszcze prowadzenie. Dwa fajne Maćki – Dowbor i Rock. Nie szalałam jakoś wcześniej za nimi, ale poradzili sobie. Chociaż i tak najśmieszniejszymi tekstami rzucali w przerwach 😀 Całokształt znamion wybitności nie posiadał, ale jako kawał przyzwoitej rozrywki sprawdził się świetnie. Nie to, co Koszalin, ale lepiej jak Mazurska i lepiej jak Płocka. Pozytywne dwie godzinki, chociaż po spędzeniu ich na drewnianej ławce amfiteatru miałam wrażenie, że deski odcisnęły mi się na moich szacownych krągłościach. Ale warto było. I nie wierzcie, kiedy ktoś wam mówi coś innego (hłe hłe, a już w pół godziny po zakończeniu imprezy Klaudia na fejsie przeczytała jakąś ambitną „recenzję” – miałyśmy z tego niezły łach :P).

Cóż poza tym? Warto wspomnieć, że dane mi było spotkać się w realu po… hmmm… pięciu czy sześciu latach znajomości sieciowej z Martą, znaną też pod kryptonimami Martens/Martertonik/chyba-jeszcze-jakieś-inne-były. I jej mamę przy okazji. Wychodzi na to, że jeżdżenie na występy z rodzicielami (nie wynikające z braku znajomych – kto mnie zna, ten wie, do kogo piję :D) jest całkiem powszechne. W dodatku z rodzicielami, którzy siedzą w temacie i wiedzą, who is who.
Po kabaretonie – mały bankiet, który przetraciłyśmy głównie na chichranie się na patio z dziewczynami, bo chociaż Klaudia z Aśką były półżywe (wszak harowały od rana coby artyści mieli w czym wyjść na scenę i nie gubili się po amfiteatrze) ale szczęśliwe. Napisałam „chichranie się”, bo w zasadzie tak to wyglądało. Głównie przy opowieściach zza kulis. Ale nawet spadający z talerza rogalik mógł doprowadzić po tak udanie zaczętym wieczorze do spazmów śmiechu („Marnujesz dary boże, jak śmiesz!” xD). I oczywiście zżerałyśmy to, co podano. Nieprzeżuwalna szynka zawinięta na coś, co chyba było melonem, rulez. Nie, nie, poza tym catering naprawdę miótł, tylko jak to zwykle bywa to, co najbardziej nam smakowało, również najszybciej nikło. Zmęczeni kabareciarze mają kurewsko duże zapotrzebowanie energetyczne. Na szczęście wciąż pozostają rozmowni, ba – nawet Cię pamiętają. Z Facebooka, z występu ponad rok temu, nieistotne („- Zmieniłaś się. – No trochę. *uśmieszek*”). A jak Cię nie pamiętają, bo Cię nie znają, to Cię poznają. I jest git.
Towarzystwo rozlazło się jakoś po północy. Państwo kabareciarstwo do Gęby kontynuować balangę, Marta z mamą do hotelu, a my trzy (ja, Aśka, Klaudia) z buta do tej ostatniej. Później jeszcze poszłyśmy z Klaudem – bo Dżoana zaraz po przybyciu zasnęła snem sprawiedliwych – nad pobliski zalew. Bo wiecie, to miała być jedna z tych sierpniowych „nocy spadających gwiazd”. Widziałyśmy jedną. Dobra, góra dwie, jeśli to, co zobaczyłam, faktycznie było perseidą, a nie przelatującą w świetle latarni ćmą. Za to na pewno pogryzły nas komary – przynajmniej mnie – a poza tym po każdym pluśnięciu gdzieś obok rozglądałam się bacznie, czy to faktycznie tylko kaczka, czy może ktoś w Gębie przyszalał do tego stopnia, że aż tu dopłynął (wizja Roberta K. jako utopca w wodorostach, ewentualnie spadającego do jeziora statku ze skeczowymi ufokami – ojezusmaria, przecież ja nic nie piłam). Pierwsza w nocy nad wodą przy świetle księżyca w pełni – prawie jak randka xD

Nie żałuję. Chociaż wszystko poszło łatwo, niemal ślizgiem, praktycznie bez gigantycznych eksplozji. Ale i tak czasem trzeba. Na (prawie) spokojnie, tak dla odmiany dla wypadów i imprez szalonych, niebezpiecznych i dzikich. Na ostatniej zapisanej stronie czarnego notesiku o 12:24 naniosłam notatkę, że: „Nie wiem, czy za bardzo będzie co opisywać”. Tak mi się wtedy wydawało, na szczęście myliłam się. Zawsze jest co opisywać, jeśli było przyjemnie i bez zgrzytów. A tak właśnie było.

A zamiast puenty – na którą zresztą nie mam pomysłu – ostatnia notatka z wyjazdowego notesu.
„13:08. Okolice Nowej Soli. Znak „Objazd”, a z tyłu sprayem: „Nie ruszać, bo w ryj”.”