Nie tylko Wąski – o Krzysztofie Kiersznowskim słów kilka

Kadr z „Kołysanki”, zdjęcie pożyczone stąd: [klik!]
Ostatnie parę lat było dla mnie łaskawe w kwestii umierania aktorów, których za młodu wysoce sobie ceniłam. Ale okres spokoju się skończył. 24 października 2021 roku odszedł Krzysztof Kiersznowski – jeden z tych, których role wywarły na mnie tak istotny wpływ, że niewdzięcznością z mojej strony byłoby niepoświęcenie mu choć kilku słów. Nawet jeśli ich spisanie nie było rzeczą lekką i zajęło mi dobre siedem miesięcy.

Pierwszej kiedykolwiek oglądanej produkcji z jego udziałem moja pamięć nie zarejestrowała. Ale pierwszą, w której wzbudził moją sympatię, już jak najbardziej. Bo tak się dość zabawnie złożyło, że był to film do dzisiaj obecny na mojej liście ulubionych – „Vabank” Juliusza Machulskiego, odkryty w późnej podstawówce. Czy może bardziej jego druga część? Bo to właśnie ją najpierw udało mi się zdobyć na kasecie VHS, po czym w przeciągu najbliższych tygodni oglądać tak często, że prawie ten film zajechałam na śmierć. W sumie z perspektywy czasu ani trochę się sobie nie dziwię.
Oba „Vabanki” początkowo wałkowałam i rozbierałam na najmniejsze detale przez wzgląd na Jacka Chmielnika – pierwszego aktora, dla którego potrafiłam obejrzeć dosłownie wszystko, w czym grał. Nie, żeby tego było jakoś mega dużo… Toteż często wracałam do dylogii o przygodach Henryka Kwinty. I trudno było nie zauważyć aktora wcielającego się w drugą połowę duetu braci-szopenfeldziarzy. Nie tylko dlatego, że przeżyłam dość często spotykany mały szok z gatunku „kurczę, ten koleś z telewizji był kiedyś młody”. Jakby nie patrzeć, Machulski miał kiedyś rękę do obsad i potrafił oferować ludziom role, w których autentycznie mogli się wykazać. Może dlatego Nuta Kiersznowskiego należał (i nadal należy) do moich ulubionych postaci w jego dorobku. Bawił nie tylko jako kontrapunkt dla nadpobudliwego Moksa, ale również jako osobny bohater – sympatyczny, choć czasem trochę niepewny.

Skoro już wiedziałam, że tak, tego gościa chcę oglądać na ekranie, potem wciągałam grzecznie wszystko, w czym zagrał. A o istnieniu takowych produkcji najczęściej dowiadywałam się, po prostu trafiając na nie w telewizji. W czasach, gdy internetowe bazy informacji o polskich filmach dopiero raczkowały, o szczegółowej wszechwiedzy strony Filmpolski.pl nikt jeszcze nawet nie śnił, a jedynym sensownym odpowiednikiem wszelkich serwisów o odcinkowcach był „Świat Seriali”, który jednak nie każdą rzecz szczegółowo zapowiadał. Z dzisiejszego punktu widzenia to pachnie niemal neandertalsko, ale moim zdaniem miało swój urok. Choćby z tego względu, że w poszukiwaniu informacji, tytułów i tym podobnych trzeba było się nieco wysilić.

Kadr z „Vabanku”, zdjęcie pożyczone stąd: [klik!]
Nie potrafię teraz z pamięci ułożyć dokładnej kolejności, w jakiej poznawałam ważne dla mnie role pana Kiersznowskiego. Brak mi siły i zorientowania do szukania starych zeszytów, w których za smarkacza notowałam oglądane filmy czy seriale. Zresztą to chyba nie ma teraz większego znaczenia ponad takie, że zaczęłam od czegoś spoza niejako narzuconego mu w późniejszych latach emploi. Bo nie oszukujmy się – wiek wyrzeźbił mu na tyle charakterystyczne rysy twarzy, że dla niektórych co mniej lotnych reżyserów stał się idealnym odtwórcą ról wszelkiej maści pijaczków, menelików i innych mętnych społecznie typków. Przykre, zwłaszcza że od początku jego znacznie szersze umiejętności aktorskie były bardziej niż oczywiste.

Po wielokrotnym przewałkowaniu obu „Vabanków” najbardziej dla mnie naturalnym ekranowym wizerunkiem Krzysztofa Kiersznowskiego stał się gość z sąsiedztwa, swój chłop dający się lubić mimo mniejszych czy nieco większych wad. Takie postrzeganie ugruntował oglądany w momencie premiery gościnny występ w serialu „Na dobre i na złe” w 2002 roku. Pamiętacie jeszcze, jak to prawie wszyscy szanujący się aktorzy zaliczali Leśną Górę za jej złotych czasów? No właśnie, on też. Jakoś wtedy wyjątkowo spodobał mi się w roli człowieka skrajnie zdeterminowanego, gotowego do najbardziej pokręconych akcji, byleby tylko pomóc swojej rodzinie. To w ogóle był przyjemny odcinek, bo u boku Kiersznowskiego wystąpił Andrzej Grabowski, natenczas u szczytu popularności (i zaszufladkowania) za sprawą roli Ferdka Kiepskiego, a tutaj „obdarowany” bohaterem ze wszech miar niekomediowym, choć sympatycznym.

Kiedy po takim „przygotowaniu” postanowiłam, że oto jest kolejny krajowy aktor, którego filmografię najbardziej bym chciała poznać, szybko okazało się, że co jak co, ale na niedostatek ról to narzekać nie będę. Zarówno starszych, jak i tych świeżutkich. Można je z grubsza pogrupować pod kątem typu granej postaci, co właśnie zrobię – dla ułatwienia sobie i tak już nielekkiego pisania oraz uczynienia niniejszego tekstu bardziej przejrzystym.

Kadr z „Matek, żon i kochanek”, zdjęcie pożyczone stąd: [klik!]
Zacznijmy może od tej znielubionej przeze mnie szufladki osobników niesympatycznych, przeżartych uzależnieniami lub zwyczajnie niebezpiecznych. Nawet z takich stereotypowych zestawień Kiersznowski potrafił wykrzesać wiele. Jako ojciec tytułowej bohaterki w „Cześć, Tereska”, gromko ścigający sąsiada z siekierą mimo niemałej ilości spożytych procentów, był bodaj największą z kilku rzeczy, które pomogły mi przetrwać seans tego okrutnego badziewia. W roli eksmęża jednej z „Matek, żon i kochanek” idealnie wstrzelił się w osobowość typa uciążliwego i upierdliwego niczym giez, dodatkowo obdarzonego zdolnościami powrotnymi bumerangu. Będąc jednym z tytułowych „Policjantów” (swoją drogą to cholernie niesłusznie zapomniany serial) umiejętnie zaznaczał swoją obecność w chmurnym, niepokojącym, zmęczonym życiem gronie czegoś, co było niejako bohaterem zbiorowym – bo nigdy nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ekipa Smugi i Piotra miała głównie stanowić tło dla protagonistów, w przeciwieństwie do bandy złola Navrotha nie mając zbyt silnie zaznaczonych w scenariuszu cech indywidualnych. No i rola rozgrywająca tę konkretną etykietkę wprost, bez niuansów: gangus składający niepożądaną wizytę w „Pensjonacie pod Różą”. Co też było interesujące, bo wielu z bardziej negatywnych bohaterów granych przez Kiersznowskiego przybierało groźne pozy, stroszyło piórka, ale ich realna moc oddziaływania na innych bywała mizerna. Tutaj jego postać mimo zwyczajnej powierzchowności niosła ze sobą realne zagrożenie i ten kontrast był, muszę przyznać, przepyszny.

Kadr z „Kilera”, zdjęcie pożyczone stąd: [klik!]
Na kompletnie przeciwnym biegunie stały role komediowe. Tutaj nawet jeśli byli to złoczyńcy, ludzie z nałogami i inni upierdliwcy, ich wysunięte na pierwszy plan wady i ułomności robiły z nich osobników kompletnie niestrasznych. Ba, czasami nawet budzących sympatię. Tak przecież było z Wąskim z dylogii „Kilera” – niby prawa ręka mafijnego bossa, a jednak pierdoła, tchórz, strona uległa i każdy go robi, jak chce. Ale chyba najlepiej talent pana Kiersznowskiego do rozśmieszania wykorzystywały seriale komediowe. Zwłaszcza „Świat według Kiepskich”, w którym z racji formuły mógł pojawiać się gościnnie po wielokroć, wcielając się w różnorakie postacie. Niejednokrotnie ocierające się o granice absurdu, ale właśnie na tym polega urok i wyjątkowość tego sitcomu, że daje aktorom możliwość sprawdzenia się w rolach czasem kompletnie nie z tej ziemi. I tak mieliśmy naukowca na tropie stworka żywiącego się piwem. Lekkoducha Mietka, na którym testowano skuteczność Procy Amora. Kazacha uprawiającego medycynę estetyczną przy pomocy węża o imieniu Waśka. Świętego Mikołaja, który chyba właściwie był Dziadkiem Mrozem, bo w worku zamiast prezentów ma ustrój komunistyczny. No i kumpla Ferdka Kiepskiego ze szkolnej ławy, który zostaje dopadnięty przez ducha nauczyciela-tyrana oraz zmuszony do wypicia flaszki… atramentu. A to tylko ta część występów naszego aktora, którą najżywiej zapamiętałam, choć w każdym dawał z siebie dużo. Jakże ładnie z tym wszystkim komponuje się jeszcze jedna komediowa kreacja Kiersznowskiego, do której żywię ciepłe uczucia – wytwórca ludowego rękodzieła z „Kołysanki”, dosłownie i w przenośni wygryziony z własnego domu oraz biznesu przez wampirzą rodzinkę.

Kadr z „Blondynki”, zdjęcie pożyczone stąd: [klik!]
Najmilsza mi jednak była zawsze – jak już wspominałam – ta część jego dorobku, na którą składały się role zwyczajnych, sympatycznych gości. Uważam, że paradoksalnie to właśnie one dawały mu największe pole do popisu, pomimo braku w nich intensywnych, grubą kreską rysowanych charakterów. A może właśnie dlatego? Ci normalni, czasem tylko wyróżniający się jakąś drobną cechą faceci byli niczym formy, które należało aktorsko wypełnić czymś konkretnym. Pan Kiersznowski umiał to robić wręcz doskonale. Już jego wczesne role miały w sobie ten ciepły rys, dzięki któremu łatwiej było się identyfikować z postaciami albo przynajmniej czuć jakieś zrozumienie dla ich rozterek. Tak było z młodym rzeźbiarzem przeżywającym letnią miłość w „Wakacjach z madonną” czy nieco roztrzepanym ojcem tytułowego bohatera w skądinąd przeuroczym serialu „Kacperek”. Mam wrażenie, że w tej kwestii Kiersznowski był jak wino – im starszy, tym pełniejsze stawały się jego kreacje w typie swojskich gości z sąsiedztwa. Oczywiście, że przyciągały uwagę nieco bardziej, jeśli przypominały choć trochę stereotyp dobrego wujka z całym swoim bagażem mądrości życiowych i powtarzanych w kółko powiedzonek. To w sumie idealne podsumowanie postaci Czesia Kozyry, ksywka Pula Hula, z serialu „Blondynka” – nawet jeśli założymy (tak, jak ja zwykłam to robić), że produkcja ta zakończyła się na pierwszej serii, a pozostałe są jedynie jakąś symulacją. Człowiek, który już swoje przeżył. Taki trochę wiejski filozof, z gatunku tych chętnie kitrających gdzieś rekreacyjną flaszeczkę. Jednak nie ma w nim nic odrzucającego, ba, możemy nawet uznać, że zapewne sporo by w życiu osiągnął, gdyby nie zamiłowanie do alkoholu i hazardu. Ale z drugiej strony wydaje się zadowolony z tego, co ma. Kiersznowski zawarł w tym bohaterze nadzwyczaj dużo jakiegoś takiego wewnętrznego spokoju i pokory wobec świata.

Aczkolwiek chyba najwspanialszą kreacją tego rodzaju postaci w dorobku naszego aktora był Edward Gralewski, jego bohater z filmu „Statyści” – swoją drogą jednej z bodaj najcieplejszych produkcji, jakie wypluła z siebie polska kinematografia w ostatnim dwudziestoleciu. Znów zwykły facet, jakich wielu w każdym małym miasteczku, ze swoją życiową rutyną i niespełnionymi marzeniami. Ale jak on jest zagrany! Jaki jest cudownie ujmujący w swojej zwyczajności oraz w dążeniu do przeżycia jeszcze choćby raz czegoś wyjątkowego. Nawet jeśli to ma być statystowanie w jakimś dziwnym filmie jeszcze dziwniejszych Chińczyków. Wspólne sceny z Anną Romantowską, jak zresztą i cały „romansowy” wątek ich bohaterów, były istnym majstersztykiem. Choć nie lubię tego typu określeń, można by stwierdzić, że „Statyści” stanowili jakiegoś rodzaju ukoronowanie aktorskiej kariery Krzysztofa Kiersznowskiego, wyciągając z niego niemal wszystko, co najlepsze. Dlatego z wielką radością przyjęłam fakt, iż występ w tym filmie przyniósł mu aż dwie ważne nagrody: w Gdyni i na rozdaniu Orłów.

Mówiąc o „zwyczajniakach” z dorobku pana Kiersznowskiego nie da się pominąć roli, w którą wcielał się praktycznie nieprzerwanie przez ostatnie czternaście lat. Tak, „Barwy szczęścia” – opera mydlana, na którą od samego początku mam chroniczną alergię, ale nie wolno mi umniejszać faktu, że znalazło się tam sporo rzadko spotykanej przestrzeni dla aktorów starszych i/lub charakterystycznych, coby mogli sobie pograć coś bardziej codziennego. Oczywiście w pretensjonalnym, nierzadko przedramatyzowanym sosie, ale jednak. Chociaż szczęśliwie jego bohaterowi raczej oszczędzono nadmiaru przerysowanych wątków i wydumanej charakterystyki, robiąc ze Stefana zwykłego ojca dorosłej jedynaczki, potem równie zwykłego wdowca, o względnie unormowanym życiu towarzyskim. Co butniejsze egzemplarze tak zwanych ludzi kultury bardzo pogardzają tego typu produkcjami, uważając je za zbiór scen o siedzeniu przy stole i nalewaniu herbaty. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak głupie jest to podejście, bo granie rzeczy codziennych jest o wiele bardziej wiarygodnym testem umiejętności aktorskich niźli wydumane, nierealistyczne wydarzenia przypadające często w udziale bohaterom „artystycznych” filmów czy seriali. W tym konkretnym przypadku był to test zdawany śpiewająco i nieustająco. Na tyle, że obecność pana Kiersznowskiego w obsadzie po częstokroć była dla mnie jedynym powodem, żeby w ogóle włączać „Barwy” i próbować je jednak jakoś obejrzeć. Już po jego śmierci trafiłam przypadkiem na odcinek, w którym znajomy Włoch przywozi Stefanowi z Italii wymarzony motor z lat 60. I wiecie, co? On nawet takie popierdółki umiał pięknie zagrać.

Kadr z „Barw szczęścia”, zdjęcie pożyczone stąd: [klik!]
Wiele dobrych ról, wiele dobrych wspomnień. Nie przesadzę chyba w stwierdzeniu, że na ekranowych kreacjach Krzysztofa Kiersznowskiego uczyłam się za małolata, co to znaczy aktorstwo na poziomie. I że miałam w tej kwestii jednego z najlepszych „nauczycieli”, jakich mogłam sobie wyobrazić. Żal, żal przeokrutny, bo wraz z jego odejściem znów wykrusza się grono aktorów nieco starszej daty, mało oczywistych w wizerunku, ale budzących ogólną sympatię widzów, również ze względu na skromność, pracowitość i posiadanie „poukładanego w głowie”. Uwierzcie mi na słowo, jak bardzo czasem tych cech brakuje młodszym generacjom, zwłaszcza ostatniej z wymienionych. A gdzieś pomiędzy tym przykrość największa – że na trasach moich teatralnych eskapad nie zdążyłam zobaczyć go na scenie.