Dzienniczek bardzo pop (2)

Gdybym skończyła ten wpis jakieś 3 tygodnie temu, mogłabym go zacząć słowami: ŚWIĘTA, MAAAAAAN. Wreszcie, chciałoby się powiedzieć w moim wypadku, chociaż nie jestem pewna, czy bardziej jarały mnie Boże Narodzenie i Sylwester czy perspektywa 2 tygodni teoretycznie wolnych od męczących studiów i całego tego stuffu. Wprawdzie przeleciało szybciutko, ale urlop jest urlop. Przydaje się, zwłaszcza przed końcem semestru i widmem niezdawalnej jak zwykle sesji. No i daje okazję, żeby to i owo obejrzeć czy przeczytać. Nie wszystkie plany popkulturalne wypaliły wprawdzie („Opowieść wigilijna” w wersji z Patrickiem Stewartem i przede wszystkim kochanym Richardem E. Grantem nadal czeka na swoją chwilę), ale ciii, nobody’s perfect.

Filmowo:
* SEXiPIStOLS (Bandidas, 2006) – film z przypadku, jak to mówią. Leciało w TV, rodzina oglądała, to się dosiadłam na chwilę i już zostałam do końca. Bo lekkie, śmieszne i dobrze zrobione. A może powinnam napisać „dobrze zrobione, więc lekkie i śmieszne”? Chcieli nieco komediowego „babskiego westernu” i mniej więcej coś takiego dostałam. Wprawdzie tam były wstawki z zamierzenia poważne, ale na całe szczęście nie były przyciężkawe ani patetyczne i nie psuły zbytnio rozrywkowego jednak nastroju całości. A uwierzcie mi, nie ma chyba nic gorszego w filmie z definicji wesołym niż nagła „głęboka” wstawka, po której ma się wybitne odczucie pt. „WTF?”. Niejedna produkcja z fajnym pomysłem w ten sposób rozjechała się jak Mandaryna z playbackiem. Ta tego uniknęła i to też jest godne uwagi. Ogólnie skończyło się oceną 7/10 na Filmwebie i głębokim przekonaniem, że warto będzie obejrzeć to jeszcze raz. Dla czystego funu.

Serialowo:
* The Fear (2012), odc. 2 – tylko drugi, bo póki co do pozostałych nie dotarłam. I chyba nie będę jakoś bardzo wytrwale szukać. Punkt wyjścia był naprawdę całkiem niezły – studium rozkładającej się psychiki gangstera – ale wykonanie… Eh. Hałaśliwie, z dużą dozą wulgarności, ale jakiegokolwiek sensowego pomysłu w tym wszystkim mało. Nie jest to może aż tak bezmyślnie ciągnięty na koncepcji pod tytułem „super-hiper-megatwardy i mhroczny film dla dorosłych z wulgarami i może jakąś gołą babą gratis”, jak to miewało miejsce w „Lutherze” – którego w ogóle nie trawię i nad którym kiedyś popastwię się w osobnym wpisie – ale o przyjemności z oglądania nie mogło być mowy. Skończyłam ten epizod z bólem głowy i brakiem większego przekonania co do problemów głównego bohatera (aka „weź, człowieku, o co ci w ogóle chodzi?”). Tego tytułowego strachu jakoś zabrakło. Tylko kilka scen z Richardem E. Grantem w roli przyjaciela naszego mafioso trochę mi zrekompensowało całą resztę. Bo tak, znowu zabrałam się za coś nieszczególnie udanego ze względu na ulubionego aktora. I zdaje się, że to będzie jedyna poważniejsza motywacja, żeby zdobyć pozostałe dwa odcinki, w których jego postać się pokazuje.
* Szpiedzy w Warszawie (Spies of Warsaw, 2012), odc. 1 – produkcja, nad którą ekscytowano się już od momentu powstania. Bo BBC robi koprodukcję z TVP! Bo będą kręcić w Polsce! Bo będzie tu DAVID TENNANT. Pomijając już zupełnie emocje związane z tymi oto faktami (i tym, że koniec końców nie wybrałam się do Wawy polować na DT – boleśnie żałuję) oczekiwania były spore. I myślę, że póki co po pierwszym odcinku ten serial je spełnia. To naprawdę fajne połączenie – polski potencjał, który u nas często ginie w akcji, z brytyjskim profesjonalizmem i dokładnością. Do tego dobrzy aktorzy z obu stron i ciekawa historia. Wprawdzie mieszankę nawet z tak dobrych elementów można spieprzyć, ale o nie, nie spieprzyli. Zrobili coś, co przez te czterdzieści parę minut utrzymało mnie przed ekranem i skłoniło mnie do zrezygnowania z nagrania programu Neo-Nówki na Polsacie – a to coś znaczy. Ogląda się dobrze, nawet, jeśli człowiek trochę nie nadąża za akcją. Są przystojni panowie z Tennantem na czele, są piękne kobiety, są cudne plenery i wnętrza, jest i odrobina ‚fetish fuel’ dla wszystkich fanów. Kto widział, ten wie, o czym mówię. Takie sceny, które dla fabuł chyba nie miały większego znaczenia, ale nikt nie narzeka, że się pojawiły. Prysznic i takie tam, prawda… 😀
Serial, co dość niespodziewane w obecnych czasach, emitowany jest z polskim dubbingiem i jeżeli gdziekolwiek przeczytacie jakiekolwiek jęgolenie, jaki to on zły, paskudny i do dupy, NIE WIERZCIE W ANI JEDNO SŁOWO. Pomimo pewnych technicznych omsknięć całość prezentuje się dobrze, momentami nawet bardzo dobrze, rzekłabym. David Tennant po raz pierwszy od kiedy pamiętam doczekał się nie tylko podobnego pod kątem głosu, ale i będącego równie dobrym aktorem „kłapacza” w osobie Andrzeja Chyry, który zdecydowanie dodaje i tak już fantastycznej kreacji nieco smaczku. Reszta obsady prezentuje się wcale nie gorzej: mamy tu i Annę Dereszowską, Martę Klubowicz czy nawet takie aktorki jak Anny – Milewska i Seniuk. I pomyśleć, że ktoś może hejtować dub z takim castem! Polscy aktorzy grający w serialu musieli potem zdubbingować samych siebie, zdaniem Marcina Dorocińskiego była to jedna z najtrudniejszych rzeczy obok jazdy konnej i akurat tutaj niestety nie wszyscy temu zadaniu podołali póki co. Chociaż nie jestem pewna, na ile to wina samych zainteresowanych (czy raczej ich braku doświadczenia z taką formą gry aktorskiej), a na ile reżysera wersji polskiej, który w sumie powinien był ich mocniej przypilnować.
(Oczywiście uprzedzony do wszelkiego dubbingu fandom musi zjechać każdą wersję dubbingowaną, jakkolwiek by dobra nie była. Aż korciło mnie, coby pozbierać po forach internetowych co lepsze „kwiatki” z tego całego hejtu, ale poczekałabym z tym do końca emisji, gdyby nie fakt, że kolejny odcinek ma mieć już wersję z napisami do wyboru. Dlaczego? Ciężko powiedzieć, może chcą zwiększyć oglądalność, ale wszystko wskazuje na to, że to efekt fanowskiego jazgotu, który w razie kontynuowania „Szpiegów…” stawia pod znakiem zapytania jego zdubbingowanie. Polski fandomie, nie boję się tego powiedzieć: wstyd mi za was. I jeśli to dla was jest zły dub, to znaczy, że nigdy nie widzieliście filmu z naprawdę złym dubbingiem.)

Książkowo:
* Stendhal „Czerwone i czarne” – sytuacja z tą książką była dosyć zabawna. Wpadła mi w ręce jako tak zwana lektura obowiązkowa w ramach przerabiana romantyzmu na historii literatury. A wiadomo, jakie człowiek zazwyczaj ma podejście do lektur. Do tego jeszcze komentarz mojej rodzicielki, że o, „Czerwone i czarne”, widziała adaptację, ale książka jej się nie podobała. Mało zachęcająca recenzja. Ale potem przerzuciłam kilka pierwszych rozdziałów i odezwała się we mnie moja mała złośliwa natura. A przeczytam! Tak na złość! I męczyłam praktycznie z miesiąc, ale przeczytałam. Zła nie była, ale nazwanie tego przyjemną lekturą i jedną z lepszych rzeczy, na jakie wpadłam, byłoby grubą przesadą. Póki wszystko kręci się w zasadzie wokół wątku paniczyka Juliana i jego wspinaczki po szczeblach kariery, nie jest jeszcze tak źle, chociaż ten typ powieści i jej języka – boleśnie wręcz zwięzłego – jest zupełnie nie w moim guście. Ale kiedy już dobrniemy do tego momentu, kiedy Sorel ląduje w domu pana de la Mole i zaczyna podrywać jego córkę, robi się nieznośnie. Najpierw niby jedno chce, potem niby drugie, ale jednak to pierwsze unosi się dumą i udaje, że nie chce, no to to drugie tak samo itp. itd. Ot, takie końskie zaloty ciągnące się bez sensu może nie w nieskończoność, bo książka dzięki bogom koniec posiada, ale na pewno stanowczo za długo. I to wybitnie psuje przyjemność z drugiej połowy i w efekcie z całości. Głównie dlatego nawet po chwili zastanowienia nie mogłam na BiblioNETce postawić więcej niż 3,5. Dość wysoko mimo wszystko, bo sam obraz „czerwonej i czarnej” Francji godny jest uwagi.
[A teraz, uwaga, odrobina niczym nie uzasadnionej prywaty: gdy wieki, wieki temu po występie Kabaretu Młodych Panów wbijałam się za kulisy, niejaki Mateusz Banaszkiewicz – znany powszechnie jako pożeracz książek – siedział w swojej garderobie i pochłaniał właśnie „Czerwone i czarne”. Jeśli dobrze pamiętam, oczywiście, ale chyba raczej tak. Czy mu się podobało, kiedy skończył, tego się nigdy nie dowiedziałam.]
* Frederick Forsyth „Dzień Szakala” – kolejny przystanek na linii „Wstęp do literatury sensacyjnej”, do którego podchodziłam początkowo z pewnym dystansem. Bo political fiction, bo takie tam. Ale wzięłam się i koniec końców nie pożałowałam. Jak to ujął nasz wykładowca: wiadomo, że udanego zamachu na De Gaulla koniec końców nie było, ale ciekawi nas, jak do tego dojdzie. Zaiste. Mimo początkowych obiekcji wciągnęłam się szybko i przebrnęłam całość bez trudności, za to ze sporą frajdą, o ile takim słowem można określić śledzenie zawodowego mordercy na wszystkich etapach wykonywania szczególnego zlecenia oraz – nieco już później – depczących mu po piętach policjantów. W sumie ciężko tu napisać coś sensownego, nie ujawniając przy okazji zbyt wiele z ciekawie skonstruowanej fabuły, więc może poprzestanę na tym. Może jeszcze dodam, że o ile całość była wciągająca, to samo zakończenie tyleż zaskakujące, co dla mnie odrobinkę jednak rozczarowujące. Mimo to 4,5 w skali BiblioNETki wpadło i myślę, że mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto lubi naprawdę solidną sensację.
* Agatha Christie „Zerwane zaręczyny” – o ile w wypadku „Uśpionego morderstwa” przeczytałam książkę przed obejrzeniem filmu, tak tutaj po zapoznaniu się z ekranizacją zabrałam się za pierwowzór. No i nie wiem, na ile znajomość filmowej wersji wpłynęła na moją ocenę, ale ze wszystkich dotychczas przeczytanych kryminałów pani Christie ten był zdecydowanie słabszy od reszty. Intryga, chociaż w sumie całkiem ciekawa, z tokiem akcji zdaje się rozwadniać, napięcie to spada, to znowu rośnie, a gdy w końcu dobrniemy do wcale niegłupiego finału, to nie mamy wcale jakiejś większej radochy z faktu, że oto poznaliśmy sprawcę zbrodni i wyjaśnienie sprawy. Może dlatego, że – jak ktoś trafnie zauważył – wbrew tradycjom klasycznego kryminału w tej powieści spora część dowodów i przesłanek, które odkrywamy w trakcie lektury, koniec końców okazują się być zupełnie nieprzydatne w rozwiązaniu zagadki. A i to wszystko jakoś nie wciąga tak bardzo. Niekoniecznie dlatego, że dzięki filmowi od początku orientowałam się, kto zabił. Ale za typową dla Christie solidność i brak zgrzytania zębami w trakcie lektury spokojnie daję 4.
* Robin Cook „Czynnik krytyczny” – perypetii z różnymi odcieniami literatury sensacyjnej ciąg dalszy. Ten autor jako reprezentant nurtu thrillerów medycznych na liście lektur wylądował pośród pozycji dodatkowych z adnotacją, że można sobie wybrać dowolną książkę tego pana. Oczywiście chciałam się rzucić na „Comę”, której jednak równie oczywiście wszystkie egzemplarze były wypożyczone. I to w obu bibliotekach, z których korzystam. Z tego powodu postanowiłam wybrać coś innego, kierując się głównie streszczeniami umieszczanymi na tylnej okładce. Przy jednej z nich rozwaliło mnie zupełnie… nazwisko jednego z głównych bohaterów. Jack Stapleton. Aż słyszę ten chichot wszystkich Sherlockian na sali. W efekcie wypożyczalnię opuścił wraz ze mną „Czynnik krytyczny”. Jak na pierwsze zetknięcie się z tego typu literaturą, nasza znajomość przebiegła zupełnie w porządku, chociaż poza jednym momentem bez rewelacji. Mniej więcej do połowy czytało mi się całkiem dobrze, napięcie po troszku rosło, ale w drugiej poczułam się mocno rozczarowana. Elementy czysto sensacyjne zaczęły przeważać nad resztą i mimo, że emocjonujący finał w pewnym stopniu mi to zrekompensował, pozostało mi takie uczucie nie tyle niesmaku, co lekkiego zawodu. Chyba nie do końca tego oczekiwałam. Teoretycznie nie powinno to wróżyć najlepiej mojej znajomości z książkami pana Cooka, ale spotkałam się z opiniami, że to zdecydowanie nie jest jego najlepsze dzieło, więc kto wie, może w przyszłości dam mu jeszcze szansę. Zaś jeśli chodzi o ocenę, to dłuższych rozważaniach w biblioNETkowej skali zdecydowałam się dać 4.
* Georges Simenon „Pierwsze śledztwo Maigreta” – czy to już się nie robi nudne, że ostatnio za niemal cały dobór moich lektur odpowiadają wiadome wykłady? 😛 No cóż, kryminały filmowe w różnych formach zawsze lubiłam, dlatego testowanie różnych jego odmian literackich także jest dla mnie ciekawe. Pierwsza z dłuuuugiego cyklu o przygodach komisarza Maigret, małych rozmiarów książeczka (ledwie 132 strony) przemknęła mi szybko. Może nawet troszkę za szybko. Czyta się dosyć lekko i jest to niewątpliwie zaleta, ale z drugiej strony trudno jest przywiązać się zarówno do bohaterów, jak i do intrygi, kończąc całość w parę godzin. Z tego, czego zdążyłam się dowiedzieć, wynika, że pan Simenon w pisaniu szedł na ilość (Wikipedia przypisuje mu ponad 450 powieści i opowiadań!). Wnioskując po „Pierwszym śledztwie Maigreta”, nie do końca szło to w parze z jakością. Intryga jest ciekawa, ale dosyć prosta, sposób prowadzenia akcji podobnie. Nie traktuję tego jako wadę, o nie. Osobiście lubię nieprzekombinowane rzeczy, ale… Ta powieść to jedna z tych pozycji, które czyta się przyjemnie i szybko zapomina. Niestety. Jedyną rzecz godną naprawdę mocnej krytyki przynosi polska edycja. Bo Wydawnictwu Dolnośląskiemu, odpowiedzialnemu za wydanie pewnej części serii o Maigrecie, należy się nawet nie karny jeżyk, a po prostu karny kutas za dobór fragmentu umieszczonego na tylnej okładce. Jeśli ta wersja wpadnie wam w ręce – za żadną cholerę NIE czytajcie tego kawałka przed skończeniem całości. Jest tam tak perfidny spoiler, że zepsuje wam cały fun z rozwiązywania zagadki. Ale to nie dlatego wystawiam tylko 3,5. Po prostu… łatwe, przyjemne, ale to dla mnie troszkę za mało.

Muzycznie:
Ooooch, gdybym uwinęła się z tym wpisem w okresie świątecznych, mogłabym się porozwodzić co nieco o bożonarodzeniowych hitach… A tak to mogę co najwyżej podrzucić kilka ulubionych z krauzulą spóźnienia 😛 Oczywiście nie mogło się obejść bez paru oczywistości, chociaż… Tak czy siak moja świąteczna playlista prezentuje się prezentuje się mniej więcej tak:
* „Last Christmas” – w wersji grupy Wham!, Michie Tomizawy i Billie Piper
* Shakin’ Stevens – Merry Christmas Everyone
* Slade – Merry Christmas Everybody
* Przyjaciele Karpia – we wszystkich chyba odsłonach, ja proponuję „Polikarpia” z roku 2005
* „Good King Wenceslas” – tradycyjna kolęda angielska, najbardziej lubię lekko ‚celtyckie’ wykonanie Loreeny McKennitt
* Band Aid – Do They Know It’s Christmas?, oczywiście w oryginalnej wersji (bo mało kto wie, że ten kawałek nagrywano trzy razy, z różnymi drużynami artystów)
* Paul McCartney – Wonderful Christmastime
* Andrzej Poniedzielski – Podanie o…
Ten ostatni kawałek zdecydowanie łamie radosny nastrój, ale nie mogłam się oprzeć. Bo Poniedzielski, jego mały smuteczek i cudownie trafny tekst. Im człowiek starszy, tym większą akuratność tego dostrzega.

A z rzeczy nieświątecznych jedno z nowszych, trochę przypadkowych jak to zwykle bywa odkryć:
* Chuck Magnione – Children of Sanchez Overture
Długie, całe 14 minut, ale zdecydowanie warte wysłuchania. Do tego stopnia, że zapragnęłam zobaczyć film ze względu na ścieżkę dźwiękową… No cóż. Bywa i tak 😀

* * *
Zaś na zakończenie chciałabym się cichutko pochwalić, że od pewnego czasu wspomagam pewien zaprzyjaźniony portal i smażę specjalnie dla niego krótkie recenzyjki pozycji filmowych dla widzów młodszych wiekiem i duchem. Gdyby ktoś chciał zajrzeć i poczytać o tych rzeczach, które tu pomijam, to serdecznie zapraszam: klik! 🙂