Bertrand w krainie carów

(Z serii „Dagmara i teatry warszawskie jesienią” – epilog zimowy.)

Mam świadomość, że na przekór moim obawom niektórzy bardzo lubią, gdy przy notce o mojej wyprawie za teatrem pojawia się jakaś historyjka. Niestety dzisiaj muszę ich zawieść. Nie będzie żadnej większej i bardziej fascynującej opowiastki, bo i ten wyjazd był nieco inny niż poprzednie. Trochę taki… przypadkowy? To słowo chyba pasuje. Bo jak inaczej określić sytuację, kiedy wprawdzie ze sporym wyprzedzeniem, ale z głupia frant godzisz się na obejrzenie przedstawienia, którego do tej pory w ogóle nie brałaś pod uwagę i z aktorem, którego polubiłaś, ale nie masz parcia na jechanie za nim przez pół Polski? Nie wspominając o kilku innych rzeczach, które potem wyszły w praniu. Ale cóż. Liczyło się towarzystwo (chyba nie muszę wspominać, kto ma tę umiejętność wyciągania mnie na takie wycieczki?) i potrzeba wykorzystania tego lutowego czasu, w którym reszta świata ma sesję, a ja chciałam co nieco odpocząć po zaliczeniach.

Przede wszystkim – kluczowego dnia budzik nie zadzwonił. Jak zawsze tarabani tak, że umarłego by z grobu wyciągnęło, tak teraz nic. Efekt był taki, że obudziłam się na pół godziny przed odjazdem autobusu do Wrocławia i przekonałam się na własnej skórze, że wbrew pozorom posiadam umiejętność zebrania się w pięć minut. I zdążyłam. Ale żeby było śmieszniej, pekaes dojechał do Wro z prawie kwadransem opóźnienia, dzięki czemu na miejscu miałam o wiele mniej czasu na zakup prowiantu i inne potrzeby. Na szczęście do Warszawy dotarłam już bezstresowo. Za to z jedną ważną lekcją wyciągniętą po drodze – ludzie oglądający odcinki seriali maratonami to zboczeńcy. Zaliczyłam ciurkiem pięć epizodów „Futuramy”. Pamiętam może jeden.

O spektaklu, który miałam zobaczyć, wiedziałam niewiele. Że nosi tytuł „Rosyjski kontrakt”, że grany jest na Scenie Przodownik (mogłabym rzec, że jupi, ja znowu tutaj), że o Angliku, który w XVIII wieku przyjeżdża pracować do Rosji i zderza swój sposób myślenia z tym zastanym tam na miejscu. I że Anglika owego gra wypożyczony z Teatru Narodowego Oskar Hamerski. Wprawdzie w „Zbójcach” spodobał mi się bardzo, w paru zobaczonych później filmowych czy telewizyjnych drobiazgach takowoż, ale przy już dużym stadku innych aktorów, którzy zmuszają mnie do dalekich wyjazdów, nie plasował się na tej liście lubianych jakoś wybitnie wysoko. Wystarczyło jednak – tradycyjnie, chciałoby się rzec – mieć pod bokiem świeżo upieczonego miłośnika. Czy bardziej konkretnie mówiąc miłośniczkę… Dalszego ciągu chyba każdy się domyśla. To pewnie zabrzmi dość niewyszukanie, ale można by powiedzieć, że… po prostu jakoś tak wyszło.

Stwierdzenie, że „Rosyjski kontrakt” jest kolejną inscenizacją, w której fabuła odgrywa drugorzędną rolę, byłoby wcale nie tak małym nadużyciem, aczkolwiek z drugiej strony jestem pewna, że nie odczytałam jej tak, jakby sobie tego twórcy – a przynajmniej niektórzy – życzyli. Bo chyba nie muszę nikomu wyjaśniać, jakie skojarzenia u nas zdążyły narosnąć wokół słowa „Rosja”. Bieda, imperializm, zacofanie, sto memów z gatunku „to nie kraj, to stan umysłu” i to absolutne, pełne pychy przekonanie, że Matuszka Rosija to zapyziały koniec „cywilizowanego” świata. Jakaś mocna abstrakcja. Z Zachodem to trochę inna rzecz, bo – co zresztą również widać po głównym bohaterze „Rosyjskiego kontraktu” – Zachód nie ogarnia niczego, co wygląda chociaż o milimetr inaczej niż jego zwyczaje. Ale jeśli chodzi o naszą, polską awersję do Rosjan, tłumaczę ją sobie od dawna bardzo prosto. Niektórzy nie potrafią pogodzić się z faktem, jak bardzo w gruncie rzeczy jesteśmy do nich podobni. Po słowiańsku, organicznie, najprościej na świecie podobni. Z tym, że chętniej doszukujemy się słomki u kogoś niż belki u siebie. Co nie zmienia faktu, że poziom zamiłowania do wódki, kombinowania, nadmiaru wiary we własne możliwości i burackich zachowań za kierownicą mamy naprawdę zbliżony.


To zdjęcie i wszystkie następne podebrane z fanpejdża Teatru Dramatycznego: [klik!], który swoją drogą zasługuje na duże oklaski za bogate szafowanie na Facebooku fotkami i innym tego typu dobrem.

Tyle niezbędnego z mojej perspektywy wstępu. No po prostu w tym kontekście nie mogłam się powstrzymać. Tak, zdecydowanie bardziej niż wersja „jaka zua ta Rosja była zawsze, łolaboga” rozgłoszonej przez reżysera i bezkrytycznie (ba, nawet powiedziałabym, że bezmyślnie) podchwycona przez większość recenzentów odpowiada mi interpretacja głównego aktora, który widział w całości przede wszystkim absolutnie równorzędny dialog wepchniętego w ciasne ramki Zachodu ze swobodnym, instynktownym i traktowanym z góry Wschodem. Bez żadnej absurdalnej, politycznej, naddanej naleciałości, która sprawi, że inscenizacja zamiast przetrwać próbę czasu straci całą ewentualną świeżość po kilku miesiącach.
(Czytać, czytać, czytać: [klik!].)

Bertrand Perry jest brytyjskim inżynierem, który postanawia wyruszyć w świat za przygodą, podejmując pewien zaproponowany mu kontrakt. Przyjeżdża do Rosji i chce budować. Przyjeżdża czy właściwie ucieka? W Anglii zostaje słodka i wiotka narzeczona imieniem Mary, z którą łączy go typowe dworskie uczucie – czytaj spacery, trzymanie się za rączki, głębokie patrzenie sobie w oczy i inne takie. Ma czekać te kilka długich lat na jego powrót. Myślicie, że czeka? Oczywiście, że nie. Daje Bertrandziowi kosza, listownie rzecz jasna i wychodzi za innego, a rozżalony Perry rzuca się w wir pracy. Chociaż zadanie, którego się podjął, jest od samego początku w wyraźny sposób niemożliwe albo przynajmniej wymagające nakładów nieproporcjonalnie wysokich w stosunku do ewentualnych korzyści. Ale on w to brnie z uporem maniaka. Nie dlatego, że początkowo car oferuje mu wolną rękę i wszystko, czego potrzeba. Chce coś udowodnić? Tylko komu? Sobie? Mary? Miejscowym? Swoim niemieckim współpracownikom? Carowi? Diabli raczą wiedzieć, bo chyba nawet sam Bertrand nie bardzo. Mieszkańcy stepu żyją inaczej. Nie wszystko układa się idealnie – bywają leniwi, cwaniakujący, nieusłuchani, dający się zmotywować tylko siłą. Ale to nie czyni ich wcale szczególnie udręczonymi. Mają jakieś swoje małe radości – wódeczkę, biesiadę, najlepsze konfitury w tej części kraju. Czy Perry takie ma? Nie sądzę. Może to pozorne szczęście, pod postacią tęsknoty za niewierną i chyba nie wartą zachodu panną Carborund. Taki smętek, który i tak zgaśnie. Efekt może być tylko jeden. Wszystko kończy się źle, bo od początku ku takiemu finałowi zmierzało. Wychodzi na to, że gorzej może mieć nie ten, który podobno jest pod czyimś butem, tylko ten, który sam bez wyraźnego powodu ni celu dokręca sobie śrubę tak mocno, że doprowadza się do powolnej i sukcesywnej autodestrukcji. Albo niczym Ursula Brangwen z filmu Kena Russella goni za tęczą, chociaż jak wszyscy wiemy za żadne skarby nie da się jej doścignąć.

Skoro fabuła to kwestia drugoplanowa, to co może tu być na pierwszej linii? Aktorzy, rzecz jasna. Nie będę kłamać, że nie chodziło nam przede wszystkim o Hamerskiego. Po tych wszystkich słowach, które padły tu na wstępie, to i tak nie miałoby żadnego sensu 😛 W sumie dziwi mnie niezmiernie, dlaczego ten aktor nie robi większej kariery, pozostając nieznanym dla widzów spoza kręgów warszawskich, łódzkich czy krakowskich. Wzrost niemały, sylwetka wyraźna, choć nie ciosana grubą siekierką, głos niski i męski w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa. Rzecz jasna te przymioty liczą się tak bardzo, jak i sposób ich użycia. A korzystać z nich Hamerski umie, oj umie. Widoczne to jest w niemal każdym działaniu, które obserwujemy na scenie. W ruchu, geście, krzyku, śmiechu czy płaczu. Sposobie, w jaki przytula się do współaktorek, czy w jaki je obejmuje. Od razu daje się odczuć, że on tu rządzi, a przynajmniej że tego zdecydowanie by chciał. Najprostsze czynności typu noszenie walizek czy odpalanie fajki ogrywa w taki sposób, że ogląda się je z równie wielką uwagą, co najwykwintniejsze monologi i inne takie. Potrafi jednak z drugiej strony oczarowywać łagodnością, uległością, swoistą miękkością. To są czasami minimalne niuanse, jak małe przebłyski spod maski absolutnie przekonanego o słuszności swoich działań Don Kichote’a epoki Immanuela Kanta i silnika parowego, ale to bardzo ważne drobiazgi. I pomimo swojej niewielkości bardzo wyraziste oraz konkretne. Wszak nawet najbardziej zatwardziały bojownik o swoją idee fixe musi w końcu spotulnieć i Hamerskiemu udaje się to oddać w naprawdę wiarygodny i nienachalny sposób. Zapewne to właśnie ta mieszanka męskiej pewności siebie z subtelnym zagubieniem, czyni z Bertranda coś o wiele bardziej fascynującego niż kolejny papierowy fantasta, który może co najwyżej zirytować nas bądź rozbawić swoją szajbą, ale nic ponadto.

Stwierdzenie, że aktorsko jedynie Hamerski ratuje tę sztukę, byłoby wyjątkowo nieuczciwe. Owszem, on robi tu sporo. Ale nie wszystko. Nie możemy zapominać o całej reszcie, która wraz z nim buduje naprawdę solidny obsadowy kolektyw. Nawet, jeśli Krzysztof Ogłoza swoją nadekspresyjnością zaczyna cię dosyć szybko irytować, zalety innych aktorów dość skutecznie to tuszują. Na swojego plusa zasługują na pewno Magdalena Smalara i Tomasz Budyta, mimo pewnego przerysowania w wykonaniu tego ostatniego. Co oczywiście wcale nie przesądzało o jakości całokształtu aktorskiego, bo to, co u jednych mogłoby razić, u innych jest jak najbardziej do przyjęcia. Ponadto warto wspomnieć, że tutaj stwierdzenie „każdy spektakl jest inny” ma dość konkretne podstawy. Bo taka Mary jest grana w dublurze. Szczęśliwie na naszym przedstawieniu w tę postać wcielała się Agnieszka Roszkowska. Użyłam słowa „szczęśliwie”, bo gdzieś tam w głowie miałam świadomość istnienia tej całkiem sympatycznej skądinąd aktorki od dawna i zobaczenie jej na żywo jednak wiązało się z jakąś przyjemnością. Od razu przypominała mi się jej wdzięczna rola w „Wiedźmach” i pewien jej wielki miłośnik, z którym zdarzyło mi się korespondować mailowo ponad dekadę temu. Ciekawe, czy ta miłość lepiej przetrwała upływ czasu niż uczucie Mary do Bertranda… Ale, jak się później okazało, nie o tą panią miało przede wszystkim chodzić.

Fakt, nie jechałam na „Rosyjski kontrakt” porządnie przygotowana. Poza Hamerskim i rozpoznaną na plakacie Magdą S. nie znałam żadnego nazwiska z obsady. I to się na mnie dość mocno zemściło, gdy we foyer przed przedstawieniem zostałam przez Dominikę uświadomiona, że gra tu również Marcin Sztabiński. Podobno w tym momencie nogi się pode mną ugięły.
Wszystkich, którzy w tym momencie oczekują soczystego akapitu o kolejnym wypatrzonym dawno temu aktorze, muszę właśnie zmartwić – to jedna z tych historyjek, które nie zdążyły się zanadto rozwinąć. Była rola ciągle rozstawianego po kątach przez innych młodego księdza w niesłusznie zapomnianej „Okazji”, potem kilka pomniejszych występów w serialach, stwierdziłam, że fajny pan, a potem… wziął i zniknął mi z pola widzenia na kilka lat. Nie, że nagle przestał pokazywać się na ekranie, bo się pokazywał. Z tym, że to była jakaś straszna drobnica, której w zupełnie naturalny sposób mogłam nie zauważyć. Zwłaszcza, że jeśli się ma tylu lubianych aktorów do śledzenia na ekranie, to czasem jeden może gdzieś ci umknąć… Przypomniał mi się dopiero stosunkowo niedawno, w „Blondynce”, smakowitej „Kołysance” i oglądanych z wiadomego powodu „Barwach szczęścia”, ale ta wyrwa czasowa niestety zrobiła swoje. Po prostu… To już nie było to. Nie czułam tego. Przynajmniej do tamtego wieczoru. Bo gdy tylko pojawił się na scenie, jakieś stare i od lat nieużywane trybiki w pamięci zaczęły powolutku, acz radośnie obracać się na nowo. Cieszyłam się, wprawdzie z racji okoliczności bardzo po cichu, ale cieszyłam się, tym bardziej, że na żywo raczył publiczność równie dobrym aktorstwem, co na ekranie. Chociaż nie obyło się bez czegoś, co teoretycznie powinno było zakończyć się silnym zgrzytem, bo zgodnie z obecnymi teatralnymi modami przynajmniej jednego pana powinno ciągnąć do innych panów. Nawet jeśli kłóci się to z faktami, logiką i paroma innymi rzeczami. I tak nagle car Piotr Aleksiejewicz, w rzeczywistości posiadacz dwóch żon i co najmniej dwóch kochanek, w „Rosyjskim kontrakcie” zaczyna pożądliwie spoglądać na Bertranda… Nie wiem, czy to inwencja reżysera, czy na ten genialny pomysł wpadł już kolega Płatonow, tak czy siak zmierzwiłam się strasznie w pierwszej chwili na takie dictum. Na szczęście sytuację ratuje nie kto inny, jak sam pan Sztabiński, który odpowiednią ilością naturalnej siły komicznej rozmywa zachowanie swojego bohatera i czyni je trochę bardziej skomplikowanym. Nawet taki niby to jednoznaczny moment, jak przeciągły pocałunek cara z Perry’m, nie razi ordynarnym, napastliwym, „brudnym” erotyzmem. Car przypomina tu bardziej nieznośnego wujka na rodzinnej imprezie, który po paru głębszych popada w nadmierną egzaltację i nagle pragnie wycałować wszystkich swoich siostrzeńców, czy tego chcą czy nie. Nie bez zasług pozostaje tutaj również Hamerski, po którym aż nadto wyraźnie widać, że nie chce…
(Istnienie pewnej krótkiej sekwencji, że tak zażartuję, „tematycznej” z finału neguję absolutnie.)

Nie wiem tak do końca, co sądzić o tym spektaklu. Na początku, zaraz po wyjściu, miałam absolutne przekonanie, że tak, pójdziemy na to jeszcze raz. Może to emocje związane z oglądaniem niektórych osób po raz pierwszy na żywo, może nastrój chwili. W każdym razie teraz, z perspektywy wcale nie krótkiego przecież czasu, nie mam już takiego wewnętrznego imperatywu. Owszem, miło byłoby zobaczyć „Rosyjski kontrakt” kiedyś raz jeszcze, ale… może teraz, po odfajkowaniu całości, lepiej obadać co bardziej podobających się w tej inscenizacji aktorów w innych przedstawieniach? „Opowiadanie brazylijskie”, „Kordiana” i jeszcze raz „Zbójców” w Narodowym? „Miarkę za miarkę” i „Merlina. Inną historię” w Dramatycznym? Nie da się ukryć, że kolejka przed ewentualną powtórką jest długa. Ale jeśli ktoś jeszcze na „Rosyjskim kontrakcie” nie był, niech idzie. Żeby przekonać się na własnej skórze, że Hamerski ze Sztabińskim to naprawdę dobrzy aktorzy, którzy zasługują na o wiele więcej sławy i chwały, niźli mają. Koniecznie. Po prostu koniecznie.