Allons-y

Cześć.
Siedzę na walizce. No dobra, może nie dosłownie, ale coś w tym jest. Od początku września mam nowy adres. We Wrocku, oczywiście. Wprawdzie co się musiałam najeździć, nalatać i nadenerwować, to moje, ale ciiii. Grunt, że jest. Dostałam klucze. Dostałam laptopa, coby nie być odłączonym od Sieci, bo przecież swojego kochanego rzęcha (którego nie powinnam nazywać kochanym, bo ostatnio zjadł mi pół fanfika) nie zabiorę. Mam nowe kapcie, nową pościel, nowe spodnie od dresu i nowe skoroszyty. Ot, wyprawka na równie nową drogę życia.

Aha. Od jakiegoś czasu pod silnym wpływem wspominanej już po wielokroć koleżanki Pauliny jakoś w połowie sierpnia zabrałam się za oglądanie „Doktora Who”. Nie od początku, jak Bóg przykazał, tylko jak leciało na AXN-ie. I na BBC. Jednocześnie od siódmego odcinka pierwszego sezonu i (a to zabawne) siódmego piątego sezonu. A od końca wakacji doszły jeszcze bieżące epy szóstej serii, męczone po angielsku na zacinającym się streamie. Tja. Kolejny brytyjski serial, który mnie zeżarł po same kosteczki. A wszystko przez to, że ze względu na tych samych scenarzystów Whovianie mają po drodze z Sherlockianami umoczonymi w wersji BBC…

Poza tym mam wrażenie, że przerąbałam większość moich najdłuższych wakacji ever. Po odliczeniu czasu spędzonego na: wyjazdach, rysowaniu, pisaniu, nadrabianiu zaległości w książkach, filmach i serialach okazuje się, że to, co zostało, spędziłam na leżeniu do góry brzuchem. Częstokroć na balkonie, co nawet trochę widać. Ale tylko trochę. Tak, zdecydowanie lepiej mogłam go zagospodarować. A wyszło jak zwykle. Eh. Po zajrzeniu na moje konto na dA widzę, że opublikowałam tam jakieś pięć rysunków, w tym jeden zaczęty jeszcze w… grudniu. Jeden leży ciągle jeszcze na dysku w trakcie robienia, ale pewnie już nie zdążę przed rozpoczęciem zajęć.

Z pisania może warto wspomnieć, że próbowałam swoich sił w dwóch konkursach literackich. Bez szczególnego powodzenia. W jednym poziom najwidoczniej był bardzo wygórowany, a w drugim… no cóż. W drugim ktoś się chyba spodziewał peanu i go nie dostał. Bywa. Oba teksty wylądowały już w Sieci, także jakby ktoś chciał sprawdzić, to wie, gdzie szukać.

Nie, nie, nie, naprawdę nie mam ochoty tego wszystkiego zostawiać. Zawsze obawiałam się zasiedzenia, a teraz zdałam sobie sprawę, że wcale nie było takie złe. A teraz znowu układaj sobie wsio od nowa. Pociesza mnie tylko fakt, że muszę się z tym mierzyć dopiero teraz, a nie jak Bozia przykazała dwa lata temu, bo chyba bym się zesrała za przeproszeniem. Na razie pocieszam się swoim nowym angolskim odkryciem – Paulem McGannem i jego głosem – a potem… no cóż. Zobaczymy.