Filologiczny ocean niemożliwości

Ahoj, szczury lądowe. Pozdrawiam was ze statku o nazwie „Studia”, na którym właśnie ukończyłam trzeci tydzień bujania.

 

Początkowo towarzysząca choroba morska minęła, a przynajmniej przestała być aż tak bardzo odczuwalna. Bo trzeba przyznać, że pierwszy tydzień był przykry. Nawet nie dlatego, że zmiana miejsca, zmiana trybu życia i powrót do arbeitu po czterech miesiącach laby. Po prostu nagle wszystko naraz postawiło sobie za punkt honoru doprowadzenie mnie do kurwicy. Zaczynając od tego, że udało mi się nie dotrzeć na własną immatrykulację (nie, żebym zaspała, ale to… długa historia. Głównie o dezinformacji), w efekcie czego już pierwszego dnia dowiedziałam się, iż w zdaniu „Nie mogę ci pomóc, jestem panią z dziekanatu” jest dużo prawdy, a za formalnościami latałam cały bity tydzień. Poza tym gdy wreszcie wylądowałam na zajęciach, to w znakomitej większości miałam mod tureckiego kazania, zastanawiając się, co ja tutaj kurwa robię. A i na stancji siedziałam sama, nie licząc sąsiada z drugiego pokoju widywanego od czasu do czasu w kuchni, więc póki pogoda była ładna, to się szlajałam po mieście w wolnym czasie, ale ileż można łazić? Ot, nagle z dnia na dzień wszyscy zaczęli ode mnie czegoś chcieć. Żebym robiła to, tamto. Żebym była dobrą świeżą studentką, żebym wszystko od razu potrafiła sama załatwić, żebym cośtam cośtam. Święta mateńko Gallifrey, a co to ja jestem? Jakiś pieprzony Cyberman? Nie wszystko naraz, ludzie. To tłumaczy, dlaczego pierwszy weekendowy zjazd do domu powitałam z niesamowitą ulgą, a w drzwiach rodzinnego domu stanęłam z głębokim przekonaniem, że wolałabym już tu zostać, a do Wro ewentualnie wrócić tylko po swoje manele.

 

Teraz jest o tyle lepiej, że jestem zdecydowanie mniej nieustająco poirytowana. Pojawiła się wreszcie współlokatorka, która na szczęście okazała się być bardzo fajna. Wiadomo, kiedy człowiek ma do kogo gębę otworzyć, to od razu jest inaczej. A i jakieś pierwsze kontakty w grupie się zaczęły nawiązywać. Kto by mógł pomyśleć, że pretekstem do znajomości może być niewpuszczenie na zajęcia z łaciny? (Swoją drogą dzięki tej sytuacji pani prowadząca jako pierwszy wykładowca dołączyła do mojej prywatnej LLKMOW*). Oczywiście to wszystko nie zmienia faktu, iż mam jakieś pod skórą takie wrażenie, że to wszystko to stan cholernie tymczasowy i że to moje studiowanie skończy się po pierwszym grubszym egzaminie. A i nawet jeśli nie skończy, to nastąpi jakiś moment krytyczny, po którym jakimś cudem upchnę wszystko w mojej kochanej walizce i spieprzę pierwszym autobusem do Jeleniej.

 

Zdążyłam już raz się we Wro zgubić (nie ma to jak dwie ulice/place o niemal tej samej nazwie), raz prawie popsuć laptopa i raz wyczerpać limit Internetu. Bo skłamałabym mówiąc, że nie próbowałam kontynuować swoich nawyków sprzed studenckiego życia w postaci nadużywania Sieci. Ale dobra, ciii, wiem, gdzie popełniłam błąd (ściąganie plików o wielkości 300 mega czy coś nie było najlepszym pomysłem) i to już się nie powtórzy. Chyba. I mam nadzieję, bo przerwa w dostawie dobra mobilnego wprawdzie zmotywowała mnie do zajęcia się paroma zawalonymi nieco rzeczami, ale dłużej niż jeden wieczór z maks 32 kilobajtami na sekundę to byłby szczery ból. Ale okeeeej, po raz pierwszy od czasu przeprowadzki zajrzałam w foldery z moim pisaństwem wszelkim, podpicowałam dokańczane od wakacji rysunki i obejrzałam sobie wreszcie „Paper Mask”, z radością konstatując, że zrozumiałam bez choćby odrobiny tłumaczenia anglojęzyczny film (i że Paul McGann stuprocentowo został kolejnym Anglikiem, który skradł mi serce albo to, co tam jeszcze z niego po poprzednich zostało, ale to tak na marginesie). Mądrzyć się szczególnie na ten temat nie będę (inni już to robią dostatecznie intensywnie, bo po im robotę zabierać), niech wam wystarczy za rekomendację stwierdzenie, że przez całą godzinę i czterdzieści minut ani razu nie pomyślałam o tym, że może by tak pójść do kibla. To już coś. Aha, i jakby wiadomości na temat wydania tegóż dziełka na DVD okazały się prawdziwe, to już wiecie, co chcę pod choinkę. Ewentualnie może być „Fright Night”. Naprawdę nie pogardzę.

 

Ale na razie jakoś leci. Tylko brak TV boli, zwłaszcza, kiedy uświadamiasz sobie, że TVP Kultura będzie jeszcze raz puszczać film „Withnail i ja”, na który masz kurewskiego smaka, ale w czwartek, czyli akurat wtedy, kiedy nie masz w pobliżu odbiornika, a tym bardziej kablówki. W ostatnich miesiącach moje zainteresowania ostro sfokusowały się na szeroko rozumianym kinie (Sherlock i DW robią swoje), a niedostateczny dostęp do mediów typu telewizja nie pomaga w tym za bardzo. I miało się wścieka w momencie wyjazdu z domu, bo zostawiało się nowego Doktora w połowie frapującego trzeciego sezonu (jedyny pozytyw – zdążyłam obejrzeć „The Lazarus Experiment” z Gatissem, aj) i „Pamiętniki Sherlocka Holmesa” mając przed sobą marne 5 epów do ukończenia całości SH od Granady.** Oglądać na Necie się nie chce i nie, że Internet nie pozwala. Dagens nie umi się zmotywować, żeby nowego DW skończyć, ale starego od pierwszego, antycznego odcinka z ’63 roku zacząć to czemu nie. Dziwny, dziwny, dziwny.

 

Dobra, dość smędzenia. Za jakąś godzinę będę siedzieć na uniwerku na wykładzie poświęconym strategiom komunikacyjnym we współczesnych telewizyjnych serialach fantastyczny na przykładzie Doktora i „Torchwood” oraz innym o malowniczej nazwie „Szukając Baker Street 221b”, a za cztery czy pięć we własnym fotelu w dalekiej Jelonce. God bless the weekends.

 

 

* Lista Ludzi, Którzy Mają Obiecany Wpierdol. Z podziękowaniami dla Durmika za podrzucenie mi tego jakże szlachetnego skrótu.

** I najlepsze – moja rodzicielka dzwoniąc co mnie codziennie rano i sprawdzając, czy aby przypadkiem starym zwyczajem nie kimam do 12, zazwyczaj recenzuje mi widziany tego dnia odcinek DW, pogłębiając skądinąd moją frustrację związaną z brakiem telewizji. „Dzisiaj odeszła Martha, a potem wiesz, co? Doktor walnął w Titanica”. Ale nie, nie narzekam. Ona mnie wepchnęła w Brettowego Holmesa, ja ją w uniwersum Doktora. Swoją drogą udało mi się ją przymusić do oglądania na BBC Enterntaiment „Sherlocka” (Benio i Martin wreszcie po polsku, yay). Spodobało się. Mission accomplished.